Anita Lipnicka: Żyli długo i szczęśliwie...

Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że wszystkie bajki kończą się w tym samym momencie - czyli tam, gdzie zaczyna się życie?

Oto nieszczęśliwa księżniczka z kamiennej wieży zostaje wreszcie ocalona przez cudownego księcia na białym koniu i... dalej co? "Żyli długo i szczęśliwie"? Tylko tyle? Pamiętam z dzieciństwa, jak zadręczałam mamę, żeby nie przerywała tak nagle opowieści - jakoś nigdy nie starczało jej cierpliwości albo pomysłów na ich dokończenie. A może po prostu uważała, że później to już tylko robi się co raz nudniej i właściwie nie ma o czym opowiadać?

Miałam 15 lat, kiedy wraz z pierwszym pocałunkiem odkryłam uroki świata baśni w realu. On mówił wierszem, nosił zamszowe buty i malował obrazy prawdziwymi olejnymi farbami. Była wiosna. Mogliśmy godzinami przesiadywać na wiadukcie nad dworcem i patrzeć, jak pod nami przejeżdżają pociągi i znikają w oddali. Tak miało być wiecznie.

Niestety... Nie dotrwaliśmy nawet do lata. Bajka skończyła się gwałtownie i bez wyraźnej przyczyny. Szybko zdarzyła się kolejna. Tym razem to była miłość. Taka "po grób" i "na zabój". Mój ukochany miał długie blond włosy, skórzane spodnie i był najprzystojniejszy w mieście. Przyjeżdżał po mnie motorem, wszędzie zabierał z sobą gitarę. Mieliśmy żyć w wielkim garażu i mieć troje dzieci. Cóż... Ta bajka przetrwała trzy lata, choć były w niej zacięcia i długie przemilczane akapity. A potem?

...Potem już nie wiem ile ich się zdarzyło. W każdym razie żadnej nie udało mi się nawet "doczytać" do szczęśliwego końca. I chyba z tego powodu moje uwielbienie do bajek stopniowo zaczęło zmieniać się w wyraźną niechęć. Nieprzespane noce pełne westchnień do księżyca, suchość w gardle, drżące dłonie na Jego widok, ciągłe staranie się o to, by wypaść jak najpiękniej, wyczerpujące popisy: kulinarne, intelektualne, erotyczne i wszelkie inne. Cała ta feromonowa jazda charakterystyczna dla wczesnych stanów zakochania stała się dla mnie męczącym wstępem do właściwej Istoty Rzeczy, która wciąż pozostawała dla mnie nie odkrytą tajemnicą...

Kiedy okazało się, że moja kolejna miłość zamiast do bram wiecznego błogostanu doprowadziła mnie do skraju załamania nerwowego, nabrałam ogólnego wstrętu do spraw damsko-męskich. Drażniły mnie wszelkie filmy o miłości, książki z wątkiem romantycznym, a nawet całujące się pary na ulicy.

I wtedy spotkałam Johna - sytuacja czysto zawodowa. Profilaktycznie, w celu uniknięcia jakichkolwiek pokus i nieporozumień, na "mitingi" z Porterem wybierałam południowe pory i jasno oświetlone pomieszczenia. Wkładałam na siebie byle co i ograniczyłam wszelkie znane kobietom środki podwyższające stopień atrakcyjności (patrz: pudry, szminki, perfumy i inne). Wychodziło mi to dość naturalnie. Wspomagały mnie podły nastrój i sporadyczne "przypadkowe" spotkania z pewnym (byłym już) księciem z bajki, który pojawiał się wszędzie tam, gdzie mógł się na mnie natknąć i obsypywał komplementami w stylu: "Ale przytyłaś! I taką ziemistą cerę masz. I jakby ci się zęby powykrzywiały". Czułam się więc w sam raz, by zasilić szeregi cyników i malkontentów wyznających zasadę "miłość jest tylko wytworem wyobraźni i nie ma co sobie nią głowy zawracać".

W takim stanie pozostawałam przez kolejne pół roku... By dnia pewnego ze zdziwieniem odkryć, że... kocham się w Porterze! Nie wiem jak to się stało. Nagle zaczęłam się martwić czy dobrze je, czy spokojnie sypia, słowem - czy ma w życiu wszystko, czego potrzebuje. Musiałam w końcu przyznać, że tęsknię, że niecierpliwie czekam na każde spotkanie, że chcę być blisko, rozmawiać z nim i śmiać się. I tak oto, wbrew mnie samej, rozpoczęła się kolejna w mym życiu bajka, której treść po części stała się pożywką dla kolorowych pism i salonowych plotkarzy.

Kto chciał, mógł się nam poprzyglądać, przyjść na koncert, posłuchać naszych płyt - i uszczknąć coś dla siebie z tej miłości. Staliśmy się modnym smakiem sezonu, gorącym newsem, ulubionymi bohaterami powszechnie dostępnego romansu. Podziwiali nas wszyscy - starzy, młodzi, bogaci i biedni - bo przecież wszyscy kochają bajki! Zwłaszcza z happy endem!

...I tu następuje słynne "i żyli długo i szczęśliwie". Może faktycznie dla czytelnika (zwłaszcza pism kolorowych ) tyle wystarczy. W końcu prawie każdy z nas kiedyś z kimś decyduje się zostać na stałe, stworzyć dom i rodzinę - nic w tym oryginalnego. Proza życia - ot co, i tyle. Tymczasem dla mnie dopiero teraz zaczyna się robić ciekawie. Oto historia nabiera nowego tempa, pojawiają się niespodziewane wątki i zaskakujące zwroty akcji.

Jestem niezwykle wdzięczna losowi, że pozwolił mi dotrzeć do tej "nudnej" części opowieści. Ostateczne jej odtajnienie zajęło mi dokładnie 9 godzin i 35 minut - tyle czasu rodziła się nasza córka. A ja urodziłam się ponownie wraz z nią. Był 23 lutego 2006, godzina 18:35, w radio nad łóżkiem Jose Gonzalez śpiewał właśnie piosenkę "Heartbeats", kiedy Pola wychyliła ze mnie głowę na ten świat. Chwilę potem leżała na moim brzuchu, jakby od zawsze było to jej ulubione miejsce. Oboje z Johnem patrzyliśmy na nią jak na prostą odpowiedź, której szuka się długo i wszędzie, a ona jest tuż obok, w zasięgu ręki...

Istne czary! Było nas dwoje, zrobiło się o jedno więcej -na oczach zdumionych widzów wyskoczył królik z kapelusza! I niech mi ktoś powie, że dalej nie ma o czym opowiadać. Gdy kończy się ckliwa bajka, dopiero zaczynają się dziać prawdziwe cuda! Tak się tylko składa, że te największe wpisane są w zwykłą codzienność. To, czy nam spowszednieją, zależy już tylko od nas samych.

Anita Lipnicka

Od redakcji: to pierwszy z cyklu felietonów Anity Lipnickiej w serwisie Kobieta INTERIA.PL. Kolejnych szukajcie na naszych stronach w piątki. Serdecznie dziękujemy Anicie Lipnickiej za to, że zgodziła się dla nas (i Was!) pisać.