Brakująca połowa dziejów
- Podczas sondy ulicznej, zorganizowanej przez wydawnictwo WAB nie byle gdzie, bo pod bramą Uniwersytetu Warszawskiego, respondenci zapytani o znane Polki z przeszłości mieli problem z wymienieniem kogokolwiek poza Marią Skłodowską-Curie. Mamy ponadtysiącletnią historię, kobiety zawsze stanowiły przynajmniej połowę populacji. I potrafimy wymienić tylko tę jedną? - pyta Anna Kowalczyk, autorka książki "Brakująca połowa dziejów. Krótka historia kobiet na ziemiach polskich".
Aleksandra Bujas, Interia.pl: Podobno za każdym wspaniałym mężczyzną stoi wspaniała kobieta.
Anna Kowalczyk: - Nie lubię tego powiedzenia. Zwykle podszyte jest dobrymi intencjami - chęcią przypomnienia o roli i zasługach kobiet, ale niestety utrwala te same schematy myślenia, w ramach których wartość kobiety zawsze należy mierzyć w relacji i odniesieniu do mężczyzn.
Zawsze w cieniu?
- I pół kroku za. Oczywiście, obecność niezwykłych kobiet u boku wielkich mężczyzn to sytuacja tak częsta, że właściwie reguła. Wszak dokonywanie rzeczy wielkich bardzo rzadko udaje się w pojedynkę, to przeważnie praca całego sztabu ludzi, a życiowa partnerka jest co najmniej członkinią tego sztabu. Ale przecież mnóstwo fantastycznych kobiet dokonywało rzeczy niezwykłych nie tylko dlatego, że były pomocnicami, doradczyniami, matkami, żonami, asystentkami swoich mężczyzn, ale dlatego, że same były wielkie i niezwykłe. Często to im towarzyszyli wspierający partnerzy (lub partnerki!), rozumiejący, że miejsce kobiety nie jest tylko w kuchni, kościele lub przy kołysce.
- Piszę w "Brakującej połowie..." między innymi o małżeństwie Bujwidów: Kazimierze - czołowej emancypantce stojącej na czele ruchu, który wywalczył kobietom wstęp na wyższe uczelnie i jej mężu Odonie - wybitnym bakteriologu, pionierze higieny i wakcynologii, który bardzo ją wspierał w tej walce, nierzadko wystawiając na szwank swoją profesorską reputację i karierę.
Dostęp do edukacji, prawa wyborcze i inne przywileje musiałyśmy sobie wywalczyć. A gdy podczas lektury cofniemy się do fazy "heteryzmu żywiołowego", epoki, jak pani pisze, uznawanej za "nieznającą instytucji małżeństwa, ojcostwa ani prawa", dowiemy się, że to my trzymałyśmy mężczyzn w szachu, bo pozwalała na to przyrodzona "tajemnicza siła", dana tylko nam. Zdolność dawania życia.
- Hipoteza pierwotnego matriarchatu jest bardzo poręczna, zwłaszcza dziś, gdy próbujemy dyskutować z tym, że patriarchat stanowi optymalną i jedyną możliwą organizację społeczną. Zdaniem jego zwolenników oczywiście tak, ponieważ rzekomo jest odwieczny i uniwersalny. Tymczasem nie tylko wiedza o rozmaitych wspólnotach spoza naszego kręgu kulturowego, ale także odkrycia archeologiczne z najdawniejszych epok, dostarczają różnych ciekawych przykładów przeczących tej tezie.
- Zwolennicy teorii pierwotnego matriarchatu przyjmują, że u zarania ludzkości, w paleolicie, nie rozumiano kobiecej fizjologii ani tego, jak przebiega proces zapłodnienia. Nie od razu dostrzeżono, że mężczyzna też ma w tym procesie udział, za to kobiety, bez cienia wątpliwości, były osobami obdarzonymi tą absolutnie magiczną, niezrozumiałą mocą przekazywania życia. Dlatego właśnie oddawano cześć kobiecym bóstwom, czego dowodem mają być liczne statuetki odnajdowane pod niemal każdą szerokością geograficzną - nazywane przeważnie Wenus. My w Polsce też mamy już całkiem sporą kolekcję kobiecych przedstawień z epoki kamienia - Wenuski z Wilczyc pod Tarnobrzegiem, z Dzierżysławia na Dolnym Śląsku i z Jaskini Obłazowej na Podhalu. Jednak czy kult Magna Mater - Bóstwa Macierzy musiał być równoznaczny z rządami kobiet? Zdania są podzielone. Niektórzy badacze przekonują, że społeczności te niekoniecznie były zdominowane przez kobiety, ale na pewno były bardziej egalitarne.
W epoce antyku wszystko się pozmieniało. A może już wcześniej patriarchat dochodził do głosu?
- Z pewnością o wiele wcześniej, ale grecko-rzymskie oraz starohebrajskie obyczaje i prawa, które przywędrowały do nas wraz z chrześcijaństwem, popchnęły ludy zamieszkujące ziemie dzisiejszej Polski bardzo mocno w stronę podporządkowania kobiet nieograniczonej bez mała władzy mężczyzn. Tymczasem wiemy, że zarówno wśród naszych prasłowiańskich przodków, jak i w o wiele starszej kulturze łużyckiej można odnaleźć ślady nieco bardziej równościowego podziału ról. Chociażby to, że również w żeńskich grobach odnajdowane są emblematy władzy kapłańskiej albo, że organizacja cmentarzysk wskazuje, że kobietom w kulturze łużyckiej przypisywano prawdopodobnie rolę obrończyń całej społeczności, także w życiu pozagrobowym. Kobiety zajmowały się też wysokospecjalistycznymi pracami, jak tkactwo i garncarstwo.
Czynnościami, które do niedawna niesłusznie uchodziły za poślednie, a przecież ich wytwory to żadne tam "zwykłe gary" ani pokolorowane szmatki, a nośniki znaczeń, odgrywające kluczową rolę w procesie komunikowania się, tworzenia kultury w czasach, które nie znały pisma. Zaznacza pani, że osoby, które to umiały, cieszyły się wysokim statusem i estymą, o czym świadczyć mogą dary grobowe.
- Do takich wniosków dochodzą coraz liczniejsi badacze wrażliwi na perspektywę płci. Przekonują oni, że niektóre odkrycia - dawno już zbadane cmentarzyska i opisane artefakty - można i należy odczytywać na nowo. Chociażby dlatego, że samo ustalanie czy osoba złożona w danym grobowcu to mężczyzna czy kobieta, odbywało się przeważnie na podstawie pochowanych z nią przedmiotów. Jeśli paciorki, to na pewno kobieta, a jak broń, to stuprocentowo mężczyzna. Dziś, dzięki wsparciu antropologów czy nowoczesnych technik, coraz częściej okazuje się, że to nie działa tak prosto. Bo insygnia władzy czy broń grzebano również z niektórymi kobietami.
W obliczu nowych odkryć będzie trzeba redefiniować prehistorię?
- Na pewno bardziej ją zniuansować. Mówienie stanowczo czegokolwiek o tak odległej przeszłości jest bardzo ryzykowne. Archeologia ostrożnie wyprowadza wnioski na temat ról społecznych, podziału pracy czy hierarchii władzy w pradawnych społecznościach i nie może być inaczej. Ale wielu badaczy i badaczek zwraca uwagę, że zbyt często przykłada się późniejsze, o wiele młodsze miary, do realiów najdawniejszych, a pewne założenia po prostu trzeba ponownie zweryfikować, choćby z użyciem badań DNA tam, gdzie to możliwe. I tak chociażby założenie, że wczesnośredniowieczne mniszki nie bywały skrybkami, nie przepisywały i nie iluminowały ksiąg, bo to było męskie zajęcie, upada, gdy w kolejnych mogiłach znajduje się kobiece szczątki ze śladami barwników i kałamarzy na zębach. Historycy, którzy z kolei bazują głównie na źródłach pisanych, też zaczynają je odczytywać na nowo.
W tych kronikach kobiet prawie nie ma.
- Nie ma z prostego powodu - kroniki są zwykle historią elit władzy, królów, biskupów, wielkich wodzów - kobiety w tym gronie pojawiały się sporadycznie. Zwłaszcza wśród biskupów (śmiech).
W większości szkolnych podręczników - a zostało to dokładnie zbadane i policzone - kobiety stanowią od 3-5 procent postaci
A propos elit - pisze pani, że wpływy i zasługi kobiet, często były pomijane w kronikach, bo gdyby czytający te pisma dowiedzieli się, że ten czy ów władca miał żonę, która była jego doradczynią lub wręcz podejmowała za niego niektóre decyzje, jego autorytet zmniejszyłby się znacząco.
- Na to zwrócił mi uwagę doktor Grzegorz Pac, świetny historyk średniowiecza, który zinterpretował na nowo znaczenie jedynych trzech postaci kobiecych wymienionych w kronice Galla Anonima z imienia - Rzepichy, Dobrawy i Judyty, matki Bolesława Krzywoustego. Pozbawione kontekstu i pewnej podejrzliwości czytanie kronik też jest drogą na manowce. Przecież twórcy przekazów historycznych nie pisali po prostu "jak było" - zawsze wiernie, rzetelnie i obiektywnie. Byli uwikłani w rozmaite zależności, byli sługami swoich panów, wrogami ich wrogów, budowali ich legendę. Przede wszystkim byli jednak synami swoich czasów. Dlatego nawet jeśli kobiety wpływały na ważne decyzje polityczne, to w interesie władców i dziejopisarzy na ich usługach, było ukrywać ten fakt. Bo to świadczyło o ich słabości, niesamodzielności. Dopiero zestawiając rozmaite źródła, różne, nierzadko sprzeczne opowieści z przeszłości, można próbować rekonstruować życiorysy tych postaci i ich rzeczywiste znaczenie.
Mimo wszystko, to kobiety rodziły dziedziców. Nawet jeśli nie pozwalano im na samodzielność w działaniu czy decydowaniu, one wydawały przyszłych władców na świat, kształtowały, wychowywały kolejne pokolenia.
- A czasem, jako regentki, rządziły w ich imieniu, póki nie osiągnęli samodzielności. Ale nie dotyczy to oczywiście tylko władczyń. Rola matek była dla wszystkich kobiet przez całe wieki tą najważniejszą, żeby nie powiedzieć jedyną naprawdę ważną. Stąd obsesja kontroli nad kobiecym ciałem, fiksacja na punkcie dziewictwa i wierności kobiet - to dawało pewność, a przynajmniej pozór pewności, że będą rodzić prawowitych dziedziców, spadkobierców, kluczowych dla przetrwania dynastii czy rodu. Wartość kobiety mierzona była w dużym stopniu jej zdolnością do rodzenia synów - jeżeli nie wypełniła tego swojego "powołania", uznawano ją za niepełnowartościową, jałową.
A jeśli to mężczyzna był bezpłodny?
- Długo w ogóle nie brano pod uwagę opcji męskiej bezpłodności, kobieta zawsze była tą "winną", bo to ona w ciążę nie zaszła. Rodzenie córek - nawet zdrowych i mądrych - też nie wystarczało. Liczyli się tylko synowie.
Domyślam się, że w sferze realizacji swej seksualności w minionych epokach trudno mówić o jakiejkolwiek równości.
- Chrześcijaństwo w teorii piętnowało seks przedmałżeński i niewierność obojga małżonków na równi. Ale w praktyce, po ciuchu, oczekiwano od mężczyzn, że obycie seksualne nabędą przed ślubem, tak potwierdzą swoją męskość, ale też dadzą upust namiętnościom. W XIX wieku serio przekonywano, że jeśli tego nie zrobią, doprowadzą ich one do nerwicy i obłędu. Zupełnie akceptowalne było prowadzanie chłopców z wyższych sfer do prostytutek, by z nimi odbyli swój pierwszy raz. Uważano to za element męskiej higieny psychofizycznej. Straszliwe tego konsekwencje ponosiły też kobiety - te wierne, cnotliwe żony, zarażane chorobami wenerycznymi, choć same przenigdy nie dopuściły się niewierności. I znów, za epidemię syfilisu, która trawiła nie tylko polskie miasta, oskarżano wyłącznie kobiety - prostytutki, które na coraz wymyślniejsze sposoby kontrolowano i szykanowano. Ich zamożnych klientów zostawiano dyskretnie w spokoju. A oni zarażali swoje żony, które rodziły zarażone dzieci. Potworne błędne koło.
Mimo wszystko krew nie woda, trudno było okiełznać i udaremniać seksualność.
- I to się generalnie nie udawało. Nawet w społecznościach, które uważamy za bardzo konserwatywne i podlegające ścisłej wewnętrznej kontroli. Profesor Tomasz Wiślicz, który prowadził interesujące badania nad seksualnością polskich chłopek i chłopów w XVII i XVIII wieku, doszedł do wniosku, że nawet tak małe i wiedzące o sobie wszystko społeczności, jak te wiejskie, przymykały oko na pozamałżeńskie kontakty seksualne, dopóki nie stawały się one zarzewiem konfliktu. Dziewictwo i bezwzględna wierność małżonków była pobożnym życzeniem. Wiele wybaczano, dopóki schadzki nie kończyły się ciążą, bo wtedy wszystko zaczynało się komplikować.
To jeden z obszarów objętych wstydliwym milczeniem. Do pewnego stopnia można to zrozumieć, ale już zupełnie niezrozumiały jest fakt, że w podręcznikach, z których uczyliśmy się historii poza kilkoma wyjątkami próżno szukać kobiet. Niejedna dorosła osoba ma problem z wymienieniem innej znamienitej Polki poza Marią Skłodowską-Curie.
- Podczas sondy ulicznej nagranej przez wydawnictwo WAB nie byle gdzie, bo przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego, respondenci zapytani o znane Polki z przeszłości mieli problem z wymienieniem kogokolwiek poza Marią Skłodowską-Curie. Mamy ponadtysiącletnią historię, kobiety zawsze stanowiły przynajmniej połowę ludności, a my potrafimy wymienić tylko tę jedną? Po dłuższym namyśle dochodzą jakieś królowe - zwykle Jadwiga i Bona, ewentualnie jeszcze Emilia Plater. Potem długo, długo nic. Aż do Sendlerowej i Szymborskiej. To jest bardzo przygnębiające, ale też nie dziwi, skoro w większości szkolnych podręczników - a zostało to dokładnie zbadane i policzone - kobiety stanowią od 3-5 procent postaci.
Za to w pani książce tłumnie pojawiają się inspirujące kobiece postaci nieznane przeciętnemu czytelnikowi.
- A to i tak ledwie namiastka. Takich kobiet były tysiące. W kręgach polityki, gospodarki, sztuki, ale nawet tam, gdzie się kobiet spodziewamy najmniej, czyli w wojsku i na wojnie. Panuje przekonanie, że historia to taka sprawiedliwa pani, która zapamiętuje tych, którzy sobie na to zasłużyli, a skoro milczy o kobietach, to widocznie nie zasłużyły, nie dokonały niczego, więc o co ten hałas? Zupełnie pomija się fakt, że kobiet nie dopuszczano do wielu sfer życia, szczególnie tych związanych z wiedzą, władzą i prestiżem, nawet jeśli wykazywały ambicje czy talent w danym kierunku.
Bardzo wcześnie zrozumiano, że dostęp do edukacji, wiedzy, książek, umiejętność czytania i pisania, poszerzanie horyzontów otwiera głowę i rozbudza aspiracje
Przykład?
- Kobiet aż do XIX wieku praktycznie nie kształcono, ani teoretycznie, ani zawodowo. Owszem, wychowywano je do bycia dobrymi żonami, matkami i gospodyniami, ale nawet w kręgach dworskich "edukacja" kobiet ograniczała się długo do nauki haftu, manier, modlitw i czasem tylko języków obcych. Oczywiście, zdarzały się wyjątki. Królowa Bona odebrała w Italii staranną, wszechstronną edukację: znała języki, filozofię, historię, prawo. W Polsce szokowała swoimi szerokimi horyzontami. A przede wszystkim zaś przeświadczeniem, że jest równa mężczyznom.
To się nie mogło podobać.
- Między innymi dlatego Bona dorobiła się "czarnej legendy" - stale przekraczała bowiem granice przewidziane nawet dla królowych. Oczekiwano, że skupi na działalności dobroczynnej, pobożnych praktykach i oczywiście będzie pełnić funkcje reprezentacyjne. A ona miała wielkie ambicje, chciała umocnić władzę królewską, zagwarantować ją swojemu synowi i uniezależnić od wpływów możnowładztwa. Zgromadziła przy tym olbrzymi majątek - była jedną z najzamożniejszych postaci ówczesnej Europy. Pewna siebie, bogata i niezależna w myśleniu i działaniu. Takie kobiety były wielką rzadkością i przeważnie budziły podszytą lękiem niechęć.
Wspomina pani w jednym z rozdziałów, że przez stulecia patrzono podejrzliwie na kobiety pragnące poszerzać horyzonty. Już w starożytności jedyne kobiety, które uchodziły za partnerki do rozmów dla mężczyzn, to były wykształcone "hetery", ówczesne odpowiedniczki gejsz.
- Ambicjom intelektualnym kobiet też niemal zawsze towarzyszyła niezdrowa atmosfera. Przez stulecia nie widziano potrzeby, aby je kształcić, skoro ich głównym powołaniem miało być macierzyństwo i małżeństwo. Bardzo wcześnie zrozumiano, że dostęp do edukacji, wiedzy, książek, umiejętność czytania i pisania, poszerzanie horyzontów otwiera głowę i rozbudza aspiracje. A to było ryzykowne, bo zagrażało staremu porządkowi.
- Blokowanie rozwoju kobiet w tych sferach uzasadniano więc ich rzekomym brakiem zdolności, dowodzono uczenie, że mają mniejsze mózgi, nie są zdolne do samodzielnego myślenia, ani logicznego rozumowania, zatem kształcenie ich to daremny trud. Przyjmowano też za pewnik, że w niczym im się ta wiedza nie przyda. Tak kpiono na przykład z pierwszych studentek: "Po co wam te studia? Przecież i tak zaraz wyjdziecie za mąż i zajmiecie się rodzeniem dzieci. Szkoda zachodu. Nie zajmujcie mężczyznom miejsc".
Nie myślano w kategoriach: mądra żona to skarb?
- Rzadko. Tak mniej więcej brzmiał dopiero przekaz autorki XIX-wiecznych poradników wychowania panien, Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, wielkiej orędowniczki kształcenia kobiet, posługującej się jednak argumentacją, która do dziś nie pozwala feministkom uznać jej bez zastrzeżeń za swoją protoplastkę. Hoffmanowa uważała bowiem, że naczelnym powołaniem kobiety jest być przy mężu i mu się podobać. Jednocześnie przekonywała, że aby właściwie wypełniać tę rolę, kobieta powinna być porządnie wykształcona - mając szerokie horyzonty będzie lepszą towarzyszką życia. Do dziś nie jest jasne, na ile była to sprytna strategia Hoffmanowej, by "przemycić" nowy punkt widzenia w jedynym może wówczas strawnym wariancie. Co ciekawe, ona sama nigdy nie została matką, była za to bardzo zaangażowana w działalność publiczną, polityczną, a nawet konspiracyjną.
Podkreśla pani, że kobiety pracowały od zawsze, nigdy nie były bezczynne, ale długo miały bardzo ograniczony wybór ścieżki kształcenia, a dostępne im prace były mało prestiżowe i niskopłatne. Wykształcona na żeńskiej pensji młoda kobieta w XIX wieku mogła właściwie zostać jedynie guwernantką, czyli nadal w pewnym sensie podążać drogą wytyczoną przez biologię, wychowując i ucząc dzieci.
- To na dobrą sprawę nie zmieniło się aż tak bardzo - do dziś kobiety są gorzej opłacane, częściej wykonują prace o charakterze opiekuńczym, jest ich mniej w prestiżowych zawodach i na kierowniczych stanowiskach. Co wynika w dużej mierze z tego, że szersze perspektywy zawodowe otworzyły się przed kobietami dopiero u progu XX wieku, gdy na masową skalę ruszyły do pracy zarobkowej, ale też stopniowo uzyskiwały coraz lepszy dostęp do szkolenia zawodowego, a nawet wyższego wykształcenia. Ale to było naprawdę całkiem niedawno.
Do dziś kobiety są gorzej opłacane, częściej wykonują prace o charakterze opiekuńczym, jest ich mniej w prestiżowych zawodach i na kierowniczych stanowiskach
Słynne łódzkie włókniarki, pracujące ponad siły, od których rozpoczęła się ta rewolucja to właśnie kobiety - wykorzystywane i dramatycznie nisko opłacane. Inspirującą "rewolucjonistką" z zupełnie innej epoki jest dla mnie też opisana przez panią mniszka i mistyczka Magdalena Mortęska żyjąca na przełomie XVI i XVII wieku.
- To niezwykła osoba, i to z wielu powodów. Zrezygnowała z wygodnego życia senatorskiej córki, by poświęcić się ascezie. Wbrew rodzinie wstąpiła do mocno podupadłego klasztoru w Chełmnie w momencie, gdy zakony w całej Europie przechodziły duży kryzys. Podniosła go z upadku i zainspirowała wiele innych do reform. Zreinterpretowała regułę benedyktyńską, tak by między innymi wyłączyć ograniczenia szkodliwe dla zdrowia i kondycji mniszek drastyczne praktyki pokutne, nieprzystające zupełnie do polskich warunków klimatycznych. A przede wszystkim rozwinęła przyklasztorną edukację dziewcząt świeckich oraz zadbała o rozwój intelektualny swoich mniszek.
A pani ma taką swoją faworytkę?
- Bardzo są mi bliskie te wszystkie bezimienne i zapomniane kobiety z przeszłości: robotnice, chłopki, służące, prostytutki - o których wielka historia nie tylko milczy, ale zdaje się ich nawet nie dostrzegać.
Bo straciły wszystko, łącznie z imionami? Nie wiem, czy można bardziej upokorzyć kobietę, niż odbierając jej nawet tożsamość.
- A to się notorycznie działo choćby w przypadku służących. Nazywano je "Marysiami" niezależnie od tego, jakie imiona naprawdę nosiły. Mam też sentyment do kobiet walczących o prawo do edukacji. Także do Hoffmanowej. Z dzisiejszego punktu widzenia to ultrakonserwatystka i piewczyni roli "żony przy mężu", ale jednak to ona pierwsza tak skutecznie przekonywała, że kobiety powinny uczyć się czegoś więcej niż haft, paciorek i prowadzenie uroczej konwersacji. Jej uczennica, Narcyza Żmichowska, która szczerze nie znosiła Hoffmanowej i uważała ją za "wielką hamulcową" usamodzielnienia kobiet, poniosła tę ideę dalej, stając na czele nieformalnej grupy Entuzjastek i dając początek polskiemu sufrażyzmowi. Obok niej dwie inne matronki polskiego feminizmu - Maria Konopnicka i Eliza Orzeszkowa.
Którą znamy głównie z pozytywistycznych lektur i niekończących się opisów przyrody...
- Tych, które dla wielu są jednymi z bardziej przykrych wspomnień z liceum. Tymczasem była to postać nietuzinkowa, odważna, bardzo niezależna, orędowniczka prawa kobiet do edukacji i pracy zarobkowej. Ostro krytykowała powierzchowne wykształcenie, które dziewczęta odbierały na pensjach. O tym jest między innymi jej słynna powieść "Marta", której bohaterka, mimo takiego właśnie wykształcenia, nie jest w stanie znaleźć żadnej pracy, gdy życie ją do tego zmusza, kończy więc marnie. To edukacja i praca były dla kobiet drogą do większej samodzielności i wolności. Do dziś są. Dla tych kobiet, które wywalczyły nam prawo do nich, mam najwięcej wdzięczności.