Brukselska misja

Któregoś ranka w połowie listopada niespodziewanie zadzwonił Marzec.

article cover
Wydawnictwo WAB

Po kwadransie czekania pojawił się belgijski gość - mecenas Zimmerman. Okazało się, że mówi nieźle, choć nie bez akcentu, po polsku. Rokicki wyjął z małej kasy pancernej kopertę z odręcznym testamentem wuja, jak się okazało, sporządzonym latem zeszłego roku. Mecenas Zimmerman długo porównywał testament z innym odręcznym dokumentem, który przywiózł ze sobą. Coś mruczał, kręcił głową, ale w końcu zwrócił testament Rokickiemu.

Słuchałem ze wzruszeniem. "Ja, Antoni Dębicki, będąc zdrowy na ciele i umyśle, rozporządzam swoim majątkiem, jak następuje...".

Zapisów było sporo, ale jeden istotny dotyczył mnie. Odziedziczyłem mianowicie wujowy dom w Brukseli. Dom w Starszycach łącznie z wyposażeniem i zawartością garażu zapisał wuj Monarowi. Był jeszcze szereg legatów dla różnych ludzi i instytucji w Belgii i kilka w Grecji. Na koniec wymieniony byłem znów ja: "konie moje, Herę i Dystycha, oraz obraz Domenica Baggia pt. Uliczka Kawalerów zapisuję siostrzeńcowi mojemu...".

Znowu dostałem w spadku środek lokomocji. Po Gerwazym odziedziczyłem motocykl, po Bandurze samochód, po wuju konie.

Styl to człowiek, jak powiadają. Ale nie wiem, co by to w tym wypadku miało znaczyć.

Starszyce

Kilka dni później zatankowałem samochód i wiedziony jakąś dziwną nostalgią, wyruszyłem do Starszyc. Chodziło w sumie o to, żeby nie siedzieć w domu, w którym wciąż czułem pustkę po Pawlak. Poza tym prowadzenie samochodu uspokajało mnie. Muzyka, którą wybrałem na podróż, Cantigas de Santa Maria mądrego króla Alfonsa, współbrzmiała z moim nastrojem.

Brama obejścia była otwarta, ale tym razem nie dostrzegłem w niej czerwonego promienia fotokomórki. Domostwo wyglądało jakoś inaczej. Zadzwoniłem. Irracjonalna nadzieja, że otworzy mi szczupła dziewczyna w żółtej skórzanej kurteczce, rychło się rozwiała: odźwiernym był ponury długowłosy brodacz.

- Karol ...ski - przedstawiłem się.

- Przybylski - przedstawił się brodacz, nie wyciągając ręki.

- Jestem siostrzeńcem Antoniego Dębickiego - powiedziałem niepewnie. - Bywałem tu... Kiedy wuj żył.

Ociągając się, zaprosił mnie do środka. Kolejne drzwi były otwarte. Panel z klawiaturą numeryczną gdzieś zniknął, w salonie jednak niewiele się zmieniło. Na kominku płonął ogień, skórzane fotele dalej tam stały. Nawet obrazy wisiały tam, gdzie przedtem. Uliczki kawalerów jednak nie było.

Zaczęliśmy rozmawiać. Brodacz okazał się absolwentem socjologii mojej alma mater, co natychmiast stopiło lody. Dowiedziałem się, że jest wychowawcą Monaru, dopiero co przejął budynek i czeka na przyjazd pierwszych sześciu pensjonariuszy.

- A czym właściwie zajmował się twój wuj? - przeszedł nagle na "ty".

- Przed przejściem na emeryturę robił interesy na całym świecie. A dlaczego... pytasz? - spytałem niepewnie, spłoszony tą zmianą formy.

- No bo... dziwnie skończył. Jeśli wierzyć miejscowym - zastrzegł się natychmiast.

- Jak to "dziwnie"? - spytałem zaskoczony.

- No... ja tam nie wiem, ale jest taki miejscowy, właściwie sąsiad, pan Walenty, on tu jest trochę dozorcą... On mówi, że tego Dębickiego ktoś zastrzelił.

Pan Walenty okazał się sennym kmieciem o bladych, wodnistych oczach. Wyglądał na pięćdziesiąt lat, więc miał zapewne niespełna czterdzieści. Kiedy zapytałem go o śmierć wuja, nagle zbystrzał. Nie miał oporów przed opowiedzeniem mi, co wie.

- Panie, jaki tu rozpiździaj był. Najpierw rano strzelanina na tym polu za domem. My tam się bali podejść, żeby też nie zarobić. Potem przyleciały dwa te... no.... helikuptery. Czarne takie, duże. Jacyś wojskowi otoczyli całe pole. Szwargotali nie po naszemu. Inni szukali. Jak taki jeden Damian próbował tam podejść, od razu po mordzie dostał. No i zabrali pana wuja i polecieli.

- A wuj jak wyglądał?

- Z detalami my nie widzieli, ino jak go nieśli, ale zakrwawiony bardzo.

- A tu była taka dziewczyna... Jego gospodyni jakby...

- Cyganicha? Ta chuda? Ją też chyba zabrali, może w ten drugi helikupter, bo on był dalej, to my nie widzieli. A ich kunie, panie, to my do wieczora łapali. Płochliwe. Ja je w końcu wyłapał. Ja je zawsze rano karmił, to mnie znały. Ja się nimi opiekował, dopóki nie przyjechali z miasta. Panie, co tu się działo. Na dachu coś rozbierali, prawie wszystkie okna wyjęli. Potem dechami zabili. A znów dwa dni później przyjechali inni i okna na powrót wstawili.

- Okna? Wyjęli? Potem wstawili?

- Bo to były panie dziwne okna... Te co były najsamprzód. Nasze dzieciary na drugi dzień po tej strzelaninie trochę do nich kamyszkami rzucali, jak to dzieciary, i wiesz pan co? Kamienie się ich nie imały. Jak połówką cegłówki jeden przypierdzielił, to się siatka taka zrobiła, zaklęsło się trochę, a nie popuściło. A kunie trochę później zabrali. Nie powiem, pieniądz za opiekę mi zostawili. No i kazali obejścia pilnować, żeby nie rozkradli.

Propozycja

Po powrocie do domu wykręciłem numer z wizytówki, którą dał mi Marzec.

- Słucham - powiedziała pani o ciepłym głosie.

- Tu ...ski. Z panem Marcem - powiedziałem.

- Przykro mi, ale nikt taki tu nie pracuje - powiedziała pani.

- Jak to? Sam mi ten numer... - Kliknięcie rozłączonej rozmowy.

Moje rozmyślania nad perfidią ludzi z cienia przerwał dzwonek telefonu.

- Tu Marzec. Szukał mnie pan?

- Owszem, szukałem. Okłamaliście mnie! Wuj nie miał zawału. Zastrzelili go na polu koło domu - wyrzuciłem z siebie.

Po drugiej stronie zapanowała na moment cisza.

- No dobra. I tak byśmy musieli panu powiedzieć. Może pan jutro przyjechać do Warszawy? Zwrócimy za bilet.

Mogłem, bo wolnego czasu miałem akurat w nadmiarze. Punktualnie w południe wszedłem do kafejki "Pożegnanie z Afryką" na Nowym Mieście. Kafejka była mała, ciasna, ale miała w sobie to nieuchwytne coś: styl. Marzec już tam czekał. Przed nim na stoliku stała kawa w filiżance tak mikroskopijnej, że ktoś o słabym wzroku mógłby ją przeoczyć.

- Niech pan nas spróbuje zrozumieć, panie doktorze - powiedział pojednawczym tonem. - Ujawniamy tylko to, co musimy. Taka specyfika zawodu.

- Czy dowiem się, co się stało? - spytałem gniewnie.

Marzec westchnął ciężko.

- No więc niech pan słucha... Pański wuj... mocno zalazł za skórę pewnym... środowiskom. Daleko stąd. Widział pan zresztą na pogrzebie... Że na niego jest kontrakt, słyszeliśmy już latem. Chcieliśmy dać mu ochronę, ale on się nie zgodził. Chyba nie wierzył, że mogą go na tym zadupiu znaleźć... No i ufał tylko swoim. Niech pan pamięta, że on nie był... nasz. Współpracowaliśmy, i na tym koniec. To, że mieliśmy go na swoim terenie, to był dla nas honor, ale i... ból w dupie, jak mówią Amerykanie. Bo on różne sprawy załatwiał... nieortodoksyjnie. Miał dojścia bardzo wysoko. Interweniował osobiście tu i tam, a dla nas potem był kłopot. Zdaje mi się zresztą, że niektóre z tych jego interwencji miały związek z panem... W sumie był spokój tylko wtedy, jak siedział w tych swoich Starszycach. Gdzie nie pozwolił się pilnować. No i dostali go. Zdjął go snajper, koło domu, pański wuj akurat wracał z przejażdżki konnej. Ta jego Anioł Stróż natychmiast wezwała wsparcie, ale nic się nie dało zrobić.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

- A te... helikoptery, skąd się tam wzięły? - spytałem w końcu ze ściśniętym gardłem.

- Zza niemieckiej granicy. Mówię panu przecież, że pański wuj nie był nasz. Myśmy się dowiedzieli, jak już wszystko zostało posprzątane. No, prawie wszystko.

- Czy morderców wuja złapano?

- Nie, ale ich ścigają. Dębicki to była fisza. Takich rzeczy żadne służby nie odpuszczą. Dopadną ich. Prędzej czy później.

Pomilczeliśmy znów przez chwilę.

- Niech pan jedzie do Brukseli, obejmie ten dom po wuju i pomieszka tam trochę - powiedział nagle.

Zdziwiłem się.

- A dlaczego właściwie?

- W pańskiej osobistej sytuacji... tak będzie chyba najlepiej?

Spojrzałem na niego zaskoczony. Patrzył mi prosto w oczy.

- A co pan wie o mojej... osobistej sytuacji? - spytałem.

Patrzył mi dalej w oczy.

- Słyszeliśmy to i owo - powiedział.

Myślałem przez chwilę.

- Chętnie pojechałbym do Brukseli, ale po pierwsze wkrótce skończy mi się urlop na uczelni, po drugie nie stać mnie na zapłacenie podatku za ten dom, po trzecie nie miałbym tam z czego żyć...

Marzec znów spojrzał mi w oczy.

- Pański urlop właśnie został przedłużony o jeszcze jeden semestr, podatek od spadku został uregulowany, a jeśli chodzi o pieniądze na bieżące potrzeby, to pański wuj już dawno upoważnił pana do korzystania ze swojego konta. To formalność. Zgłosi się pan do jego banku, pod ten adres, do tego pana. - I podał mi wizytówkę. - Aha, za parę dni dostanie pan zaproszenie z Wolnego Uniwersytetu w Brukseli na wygłoszenie serii wykładów.

Patrzyłem na niego oszołomiony, a on wyjął z portfela kilka banknotów.

- Przepraszam, ale wzywają mnie obowiązki - powiedział. Położył jeden z banknotów na stoliku i wręczył mi płaski pakunek, który cały czas stał oparty o nogę stolika. Do tej pory go nie zauważyłem. - To pański obraz ze Starszyc. A tu pieniądze za bilet. Proszę w tym miejscu pokwitować. I tu. Aha, wpisał pan numer External Consulting do swojej komórki?

- Nie, a dlaczego?

- To dobrze. Niech pan go tam nie wpisuje, proszę o to. Ale niech go pan spróbuje zapamiętać.

Przyszło mi do głowy pytanie, czy ludzi ze "służb" badają na okoliczność ewentualnej paranoi, ale Marca już nie było. Weź udział w konkursie!
Brukselska misja
Tobiasz W. Lipny

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas