Cyberfeminizm: Dzieło do dokończenia
Cyberfeministyczne artystki robiły rewolucyjne płyty CD, tworzyły wzorowane na WWW multimedialne dzieła sztuki, budowały wirtualne światy oraz przyjmowały wiele form, gdy pływały po sieci w poszukiwaniu przyjemności i wiedzy. Pisały stanowczą propagandę, jak Cyberfeministyczny manifest na XXI wiek. Tworzyły koalicje, listy adresowe oraz grupy dyskusyjne - pisze Claire L. Evans w książce "Pionierki Internetu". Ich działania przerwało pęknięcie bańki internetowej, ale to nie znaczy, że wciąż nie mamy wiele do zrobienia...
Latem 1992 roku, nocą, na bocznej ścianie galerii sztuki w Sydney w Australii pojawił się nagle billboard. Długi na pięć i pół metra mieścił dziwną mieszankę obrazów: sferyczne fragmenty DNA, waginokształne kliny koloru oraz parę będących swoim lustrzanym odbiciem kobiet z rogami jednorożców, napinających mięśnie i wychodzących z muszli. Na środku znajdowała się kula tekstu, wypukłego, jakby mieścił się na kropli wody. JESTEŚMY WIRUSEM NOWEGO NIEŁADU ŚWIATA, głosił napis, ZAKŁÓCAJĄCYM OD WEWNĄTRZ TO, CO SYMBOLICZNE. SABOTAŻYSTKAMI JEDNOSTKI CENTRALNEJ WIELKIEGO TATKI. ŁECHTACZKA JEST BEZPOŚREDNIM POŁĄCZENIEM Z MATRIXEM.
Cyberfeminizm pojawił się w samą porę
Ten billboard, dzieło sztuki zatytułowane Cyberfeministyczny manifest na XXI wiek, zostało stworzone przez kolektyw artystyczny czterech kobiet z Adelajdy: Josephine Starrs, Julianne Pierce, Franceskę da Rimini oraz Virginię Barratt, znanych razem jako VNS Matrix. Ich "bluźnierczy tekst" został napisany pewnego wieczoru kilka lat wcześniej, jako wolne skojarzenia na temat "nowych sposobów przedstawiania kobiet, płci i seksualności w przestrzeni technologicznej, zarówno pierwotnych, pradawnych, jak i futurystycznych, fantastycznych i aktywnych", jak wyjaśniła Barratt kilka lat temu. W 1991 roku VNS Matrix rozkleił swój manifest na mieście i przefaksował go do czasopism technologicznych oraz artystek feministycznych na całym świecie, ogłaszając zaranie nowej ery - półtora wieku po tym, jak Ada Lovelace jako pierwsza nakreśliła program komputerowy na papierze, nadeszła pora, żeby kobiety stały się wirusem, sygnałem i tętnem sieci.
Kiedy manifest przyjął postać billboardu, studentka z Wielkiej Brytanii zrobiła mu zdjęcie i po powrocie pokazała je swojej profesorce, teoretyczce kultury, Sadie Plant, która przygotowywała program nauczania w podobnym duchu. W swojej wydanej w 1997 roku książce Zeroes + Ones [Zera + Jedynki] Plant tłumaczy, że kiedy VNS Matrix napisały, że "łechtaczka jest bezpośrednim połączeniem z matrixem", miały na myśli zarówno macicę (matrix po łacinie), jak i "abstrakcyjne sieci komunikacji (...) tworzące coraz gęstszy system" w otaczającym ich świecie. Była to sugestywna wizja fizycznego połączenia kobiet ze spiętymi w sieć komputerami, połączenia, które pojawiło się jeszcze przed samą technologią, począwszy od Ady Lovelace i niezliczonych kobiet komputerów. (...).
Sadie Plant i VNS Matrix są uważane za matrony cyberfeminizmu, dzikiego, oszałamiająco utopijnego, bardzo krótkotrwałego ruchu artystycznego, który rozkwitł w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy WWW zaczęła przekształcać świat. Cyberfeminizm wyczarowuje, pod wieloma względami, kontrkulturową, technoutopijną atmosferę kultury początków Internetu i przejmuje w spadku ducha tamtych cyberhippisów z Zachodniego Wybrzeża, którzy wierzyli, że komunikacja odbywająca się za pośrednictwem komputera stworzy wolną cywilizację umysłu. Menażeria artystek, programistek, projektantek gier i pisarek, które ogłosiły się cyberfeministkami, z radością podważała to, co VNS Matrix nazywał "jednostką centralną wielkiego tatki" - patriarchatem zakodowanym w technologicznych podstawach świata, zrębem zbudowanym przez mężczyzn. "Krajobraz technologiczny był bardzo nudny, kartezjański, nabożny", mówi Barratt. "Był bezkrytyczny i przytłaczająco zdominowany przez mężczyzn. Była to maskulinistyczna przestrzeń, zaprogramowana do bycia takową, a stróże tego kodu utrzymywali kontrolę nad produkcją technologii".
Ocean światłowodów i bitów
Po tym jak osiągnięcia technologiczne tylu pokoleń kobiet zostały zagrzebane przez czas, obojętność i zmieniające się protokoły samej sieci, cyberfeministki pragnęły zająć swoje miejsce w technologicznej teraźniejszości, i to z hukiem. Cyberfeministyczne myślicielki i artystki traktowały Internet jako bezprecedensową platformę wolności poglądów i wypowiedzi, jako wirus uśpiony w jednostce głównej. Przyzywał go przedrostek "cyber". Wszechobecny w tamtym czasie - cyberkultura, środki cyberdeliczne, cyberseks, cyberpunk i oczywiście także CyberSlacker - "cyber" przywoływał zbiorową halucynację przestrzeni cyfrowej i pozbawiony konkretnego miejsca, niematerialny świat elektronicznych sieci. Cyberfeministki były zafascynowane ideą przestrzeni sieciowej bez geografii, bez uprzednio zdefiniowanych konwencji, i wierzyły, że nowy rodzaj feminizmu może rozwinąć żagle na oceanie światłowodów i bitów. "Internet był znacznie mniej uregulowany, znacznie mniej utowarowiony", mówi Francesca da Rimini z VNS Matrix. "Raczej bezpardonowa walka i worek bez dna niż centrum handlowe. Możliwości wydawały się nieograniczone".
W oczach wielu kobiet, które pojawiły się w sieci w początku lat dziewięćdziesiątych, cyberfeminizm wyglądał dokładnie tak, jak kolejna duża fala feminizmu: skoro poprzednie pokolenie myślało globalnie, ale działało lokalnie, organizując sesje podnoszenia świadomości w swoich salonach, to Internet mógł zniwelować tę różnicę, tworząc ogólnoświatowy salon, w którym piksele i kod robiły to samo, co pikiety i zaciśnięte pięści.
Rzeczywiście, pierwsze pokolenie feministek w WWW rozumiało, że dostęp jest kwestią równouprawnienia, i nauczyły się przekładać organizacyjne i kampanijne doświadczenia feminizmu drugiej fali na nowe medium. Wśród ich pierwszych działań w Sieci znalazły się strony informacyjne dla ofiar przemocy, fora feministyczne oraz nocne czuwanie przy animowanej świecy w proteście przeciwko przemocy domowej. "W miarę jak ludzie są coraz lepiej obeznani z nowymi technologiami komunikacyjnymi", napisały Scarlett Pollock i Jo Sutton, redaktorki kanadyjskiego magazynu feministycznego "Women’space", "przed feministkami stoi wyzwanie, czy znajdziemy się online i będziemy tam na nich czekać".
Cyberfeminizm istnieje tylko w liczbie mnogiej
Cyberfeministyczne artystki robiły rewolucyjne płyty CD, tworzyły wzorowane na WWW multimedialne dzieła sztuki, budowały wirtualne światy oraz przyjmowały wiele form, gdy pływały po sieci w poszukiwaniu przyjemności i wiedzy. Pisały stanowczą propagandę, jak Cyberfeministyczny manifest na XXI wiek. Tworzyły koalicje, listy adresowe oraz grupy dyskusyjne, jak Old Boys’ Network, grupę, która ogłosiła, że cyberfeminizm jest, przede wszystkim, "kwestią przetrwania, władzy i frajdy". VNS Matrix przygotowały nawet grę komputerową, All New Gen, w której gracz musiał włamać się do baz danych Jednostki Centralnej Wielkiego Tatki, edypalnego uosobienia kompleksu technoprzemysłowego, oraz pokryć jego i jego kohortę ("Circuit Boy, Streetfighter i inne kompletne fiuty") śluzem, by popadli w zapomnienie, rozsiać nasiona Nowego Nieładu Świata i położyć kres rządom fallicznej władzy na Ziemi.
Podobnie jak sama sieć, tak i ten ruch był ekspansywny i zróżnicowany. "Cyberfeminizm istnieje tylko w liczbie mnogiej", ogłosiła w 1999 roku szwedzka krytyczka sztuki Yvonne Volkart. Nawet u szczytu popularności tego określenia, u zarania rewolucji WWW, nigdy nie można było mieć pewności, że oznacza ono jakieś jedno określone podejście do feminizmu. Przeciwnie, słowo "cyberfeminizm" nadawało rozgłos całemu wachlarzowi postaw, przy czym niektóre z nich wzajemnie się wykluczały. Podczas Pierwszej Międzynarodówki Cyberfeministycznej, spotkania odbywającego się w 1997 roku w Kassel w Niemczech, uczestniczki opowiedziały się przeciwko zdefiniowaniu tego terminu, w zamian wspólnie redagując sto "AntyTez", litanii tego, czym cyberfeminizm nie jest. Znalazły się na niej takie pozycje jak to, że nie jest na sprzedaż, nie jest postmodernistyczny, nie jest modną ekstrawagancją, nie jest piknikiem, nie jest medialnym wymysłem, nie jest miły, nie jest lacanowski, nie jest fantastyką naukową i - moje ulubione - "nie chodzi w nim o nudne zabawki dla nudnych chłopców".
W głębi serca cyberfeministki martwiły się, że to, co uznano za "wirtualny technoraj nowego tysiąclecia", jak napisała w 1999 roku Renate Klein zajmująca się naukami społecznymi, może ostatecznie stać się "równie nienawistne wobec kobiet co (...) duża część życia w rzeczywistości końca XX wieku". Aby zapobiec tej ewentualności, miały nadzieje zadziałać szybko, zaznaczając swoją obecność w sieci na tyle barwnie, ufnie i sugestywnie, by stworzyć stałe skojarzenie pomiędzy kobietami a kulturą technologiczną, która im przysługuje.
Obecnie bycie kobietą w Internecie wiąże się z takimi samymi obawami, jakie od zawsze towarzyszyły kobietom i mniejszościom, a strach przed uciszeniem, wykluczeniem i zastraszeniem pozostaje w obszarze cyfrowym równie realny, co w świecie rzeczywistym. Nasza gęsta sieć technologii służących łączeniu się z innymi oraz coraz większa łatwość, z jaką jesteśmy w ramach nich inwigilowani, doprowadziła do nowych form przemocy: doxingu, cyberstalkingu, trollowania, pornozemsty. A anonimowość, której cyberfeministki, wraz z wieloma myślicielami wczesnej cyberkultury, broniły jako metody służącej przekraczaniu płci i różnic, pozwala na gwałtownie mizoginistyczny język w całej WWW: w komentarzach pod filmami na YouTube, na forach, takich jak Reddit i 4chan, w skrzynkach pocztowych i odpowiedziach skierowanych do kobiet wygłaszających swoje przekonania publicznie. Niematerialna świeżość, którą tak upajały się pierwsze kobiety w Internecie, uległa przekształceniu - stała się czymś, co recenzentka gier Katherine Cross trafnie nazywa "wstęgą Möbiusa rzeczywistości i nierzeczywistości", w której kultura internetowa "staje się rzeczywista, kiedy jest to wygodne i nierzeczywista, kiedy przestaje być to wygodne: wystarczająco rzeczywista, żeby krzywdzić ludzi i wystarczająco nierzeczywista, żeby to usprawiedliwić".
Na dobre i złe staliśmy się siecią
Jako ruch cyberfeminizm zniknął wraz z pęknięciem bańki internetowej. "Zrobiłyśmy to, co musiałyśmy wtedy zrobić", tłumaczy Barratt. "Naszym zadaniem - osób identyfikujących się jako kobiety i feministek - było obalenie stróżów w celu uzyskania dostępu do potężnej nowej technologii, która miała olbrzymie konsekwencje dla dominacji oraz kontroli sprawowanej przez patriarchat i przez systemy kapitalistyczne". Kiedy WWW uległa komercjalizacji, stało się jasne, że Internet nie wyzwoli nikogo od seksizmu ani też od podziałów powodowanych klasą, rasą, zdolnościami i wiekiem. Przeciwnie, często powiela te same wzorce i siły, które działają w realu. Systemy kapitalistyczne wygrały, marka osobista króluje, a - co pokazują toczące się bitwy o neutralność sieci - stróżowie nadal mocno dzierżą klucze.
To nie jest tak, że cyberfeministki, czy którekolwiek z ich poprzedniczek, zawiodły. Rzecz w tym, że w miarę jak światy cyfrowy i realny nasuwają się na siebie i niemal w pełni pokrywają, świat cyfrowy dziedziczy problemy tego realnego. Jeżeli przesuniesz pisakiem po powierzchni wstęgi Möbiusa, wrócisz do miejsca, z którego zaczęłaś. Na tej ciągłej powierzchni coraz trudniej jest przeprowadzić rozróżnienie. Komputery są teraz mniejsze i zabieramy je ze sobą do łóżka - mierzą nasz oddech, kiedy śpimy, słuchają i śledzą nas, kiedy poruszamy się po świecie. Sieci społecznościowe stworzyły imperia, sprzedając nam to, czego już chcemy, a nasze opinie powstają w bańkach, w ciągłej pętli algorytmicznego sprzężenia zwrotnego.
Na dobre i złe staliśmy się siecią, ciałami i całą resztą. Ma to jednak swoje dobre strony. Gdy coraz wyraźniej odwzorowujemy nasze społeczeństwo na ekranie, tworzymy coraz potężniejsze narzędzie do jego zmiany. Kłamstwa online mogą stać się prawdą, jeżeli rozprzestrzenią się wystarczająco szeroko, a media społecznościowe zmieniły sposób, w jaki podróżujemy, jemy i zaczynamy rewolucje - każda decyzja podjęta w ramach najbardziej osobistych technologii wpływa na nasze życie, nasze miasta, nasze struktury społeczne oraz nasze zbiorowe doświadczenie tego, co słuszne, realne i prawdziwe. Kiedy tworzymy technologie, robimy coś więcej niż odzwierciedlamy świat. My go tak naprawdę robimy. I możemy go przerobić, jeśli tylko rozumiemy tę wspaniałą naturę takiej odpowiedzialności.
Im więcej różnorodności, tym ciekawszy efekt na ekranie, tym bardziej ludzki - jak powiedziałaby Stacy Horn, gońcie się - tym lepszy. Nie ma żadnego właściwego rodzaju inżyniera, specjalnego poziomu intelektualnego, który należy osiągnąć, żeby wnieść coś interesującego. Nie ma należytej edukacji ani odpowiedniej ścieżki zawodowej. Czasami nie ma nawet planu. Internet tworzą ludzie, ponieważ został stworzony dla ludzi, i robi to, co my każemy mu robić.
Możemy zmienić świat
Pierwszym krokiem jest zobaczyć go wyraźnie, dostrzec, kto tak naprawdę był obecny w najbardziej kluczowych punktach naszej technologicznej historii, nie biorąc za pewnik powszechnych mitów o garażach i bogactwach, o alfa nerdach i programistycznej braci. Drugim krokiem jest nauczenie się możliwie wszystkich strategii triumfu oraz przetrwania od naszych przodkiń jak niepogodzenie się z dobrym wychowaniem Ady Lovelace, perspektywiczna wytrwałość Grace Hopper oraz wsparcie, jakie dawały sobie kobiety z Resource One. Jasność wizji Jake Feinler w chaosie zmieniającej się sieci. Łyk punkrockowego ducha Jaime Levy dla odwagi i porządna porcja fizycznej pewności siebie VNS Matrix, że Internet jest naszym miejscem, szalonym, dziwnym i skomplikowanym - takim, jakim zawsze był.
Ostatni krok jest najtrudniejszy: bierzmy się do pracy.
Fragment książki Claire L. Evans "Pionierki Internetu". Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Premiera: 13 lutego 2020 r.