Daria Widawska: Jutro albo pojutrze
Kochający rodzice, świetny mężczyzna u boku, cudowny synek. W pracy też układało jej się coraz lepiej. Nagle zachorowała. I wtedy uświadomiła sobie, że w życiu nie da się wszystkiego kontrolować.
Odrosną...
- Ekipa serialu "39 i pół" wyjechała na trzy tygodnie do Zielonej Góry na zdjęcia, ja nie biorę w nich udziału - tłumaczy Widawska. - Mam więc teraz dużo wolnego czasu, nie tylko na spacery. Zaczęłam nawet gotować, choć tego nie znoszę. Wczoraj naszła mnie ochota i pierwszy raz w życiu zabrałam się za lepienie pierogów ruskich. Oczywiście już po godzinie miałam dosyć - opowiada.
W trakcie rozmowy dużo się uśmiecha, poważnieje, dopiero gdy pytam o chorobę. Trzy miesiące spędziła w szpitalach. Ale teraz czuje się i wygląda świetnie. Wąskie dżinsy podkreślają jej szczupłą figurę. Buty na obcasach, skórzana kurtka do pasa, obcisła bluzka w biało-czarną kratkę. Na głowie zawiązana kolorowa chustka, w sposób, w jaki robiła to Romy Schneider. Kilka tygodni temu Daria obcięła swoje piękne rude włosy. Były osłabione po wyczerpującym leczeniu.
- Odrosną - rzuca beztrosko. Zamawia cappuccino i szarlotkę na ciepło. - Zjemy na pół - proponuje. - W czasie choroby dużo schudłam, ale jak będę sobie dogadzać, szybko wrócę do dawnych kształtów.
Z rozrzewnieniem wspominam kinderbale, które organizowała dla mnie mama. Przygotowywała dekoracje, kwiaty z krepiny, wymyślne smakołyki. Kiedyś tato poczęstował zaproszone dzieci gumą do życia, a potem tygodniami bez słowa pretensji wydłubywał ją z dywanu? Byłam ich ukochaną córeczką. Rodzice poświęcali mi wiele uwagi, dawali ogromne poczucie bezpieczeństwa, starali się jak najlepiej mnie wychować i wykształcić. Dwanaście lat uczyłam się gry na fortepianie.
Nikt mnie nie zmuszał
Wracałam z podstawówki, jeszcze w butach jadłam obiad podstawiony pod nos, za chwilę już śpieszyłam się do szkoły muzycznej. Chodziłam na dodatkowe angielski i rosyjski, występowałam w Zespole Pieśni i Tańca "Fregata" i biegałam na zbiórki harcerskie.
Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Co prawda, dzień miałam wypełniony od rana do wieczora, ale nie przypominam sobie, żebym czuła się nadmiernie obciążona. Miałam sporo sprytu, więc zawsze potrafiłam dokładnie wyliczyć, kiedy mogą mnie zapytać, a kiedy nie muszę się specjalnie przygotowywać do lekcji. Był czas i na koleżanki, i na podwórko.
Rodzice nie trzymali mnie pod kloszem, dawali dużo swobody. Ufali mi, a ja starałam się ich nie zawieść. Jak obiecałam, że przyjdę do domu o określonej godzinie, to byłam. Wiedziałam, że oni świetnie mnie rozumieją, więc nigdy nie przechodziłam okresu buntu. Wciąż mam bliskie kontakty z rodzicami. Mieszkają w Gdyni, ale kiedy ich potrzebuję, rzucają wszystko i są ze mną.
Realizować marzenia
Dostałam się za pierwszym razem, rodzice bardzo mi kibicowali, chociaż byli przekonani, że jak jest 30 osób na miejsce, to pewnie mi się nie uda.
Mama, gdy dowiedziała się, że zostałam przyjęta, aż popłakała się ze zdenerwowania, że opuszczę dom. Natomiast ojciec zareagował spokojnie: "Trzeba jej pozwolić realizować marzenia". Po maturze złożyłam równocześnie papiery na prawo, bo mama jest radcą prawnym, poza tym ten kierunek wybrała prawie cała moja klasa.
Przyszło mi też do głowy, że mogłabym zostać dyplomatą, więc postanowiłam zdawać na politologię i na nauki społeczne. Aktorstwo było jednym z pomysłów. Ze sceną i występowaniem byłam oswojona od małego. W liceum razem z koleżanką uciekałam na wagary do Teatru Miejskiego w Gdyni. Tam sobie siedziałyśmy, piłyśmy herbatkę, kawkę, czasem piwko i obserwowałyśmy, co się dzieje. Pamiętam dwie dziewczyny przebrane za anioły, które zbiegały ze sceny, w bufecie zamawiały wiśniówkę i z powrotem szły na scenę. Powiedziałam wtedy do przyjaciółki: "Ej, popatrz, jaki to fajny zawód".
Od teatru do teatru
Przez pięć lat od skończenia akademii teatralnej nie dostałam żadnej znaczącej propozycji zawodowej. To było bolesne przebudzenie. Przecież byłam chwalona, na egzaminach dostawałam piątki. Opiekunka mojego roku, profesor Zofia Kucówna mówiła, że mam talent komediowy. Profesor Janusz Gajewski widział mnie w rolach femme fatale.
Tylko że po studiach nikt nie zaglądał do mojego indeksu. Ba, dyrektorzy teatrów nie pojawiają się nawet na przedstawieniach dyplomowych. Chodziłam od teatru do teatru, ale nie mogłam się przebić poza sekretariat. Tylko Gustaw Holoubek, chociaż nie miał wolnego etatu, spotkał się ze mną, porozmawiał. Nigdy mu tego nie zapomnę.
Drugą osobą, która podała mi rękę, był dyrektor Romuald Szejd ze Sceny Prezentacje. Zaczęłam występować na deskach jego teatru, czasami trafił się jakiś dzień zdjęciowy w serialu. Często w castingu dochodziłam do ostatniego etapu i przegrywałam z inną aktorką. Wtedy Michał, wówczas mój narzeczony, przywracał mnie do pionu.
Mówił: "Przecież doszłaś daleko. Widocznie zabrakło ci szczęścia". Uważałam to za marne pocieszenie. Jak każdy aktor pragnęłam być doceniona. Aż w końcu dostałam jedną z głównych ról w "Magdzie M.". Potem zaproszono mnie na casting do "39 i pół". I znów wygrałam! Z perspektywy czasu okazało się, że Michał miał rację. Trzeba pojawić się w odpowiednim miejscu i czasie. Jak mawiał profesor Aleksander Bardini, sukces w tym zawodzie to 70 proc. szczęścia, 20 proc. pracy, a reszta to talent.
Z niczego nie musiałam rezygnować
Nie ma we mnie już niepokoju, że nie pojawią się nowe propozycje, że nie będę miała pracy. Spokój daje mi przede wszystkim rodzina. Mąż Michał i nasz synek Iwo, który skończył właśnie rok. Kiedyś rozmawiałam z Niną Andrycz, która mi powiedziała, że z miłości do teatru zrezygnowała z posiadania dzieci. Ja z niczego nie musiałam rezygnować.
Do 6. miesiąca ciąży grałam, wtedy kręciliśmy pierwszą serię "39 i pół", a dwa miesiące po porodzie wróciłam na plan drugiej serii - razem z Iwo i jego nianią. Uważam, że to było lepsze rozwiązanie, niż rozstawać się z dzieckiem na całe dnie. Nie jestem jedyną pracującą mamusią wśród aktorek. Moje koleżanki dzielą się na te, które właśnie urodziły, są w ciąży albo ją planują.
Nie szukałam miłości na siłę
W przedszkolu kochałam się w Pawełku, to chyba było poważne uczucie, bo zapadło mi w pamięć. W podstawówce był Tomek. Potem długo, długo nic. Jakieś mało znaczące, przelotne znajomości. Byłam traktowana przez chłopców jak kumpel. Lubiłam rządzić, pamiętam, jak przeżywałam, kiedy raz nie wybrano mnie na przewodniczącą klasy. Nie szukałam na siłę miłości, ona sama mnie znalazła. Michała poznałam na planie serialu "Tygrysy Europy".
Najpierw się zaprzyjaźniliśmy, potem zaczęliśmy się spotykać, wreszcie żyć razem. Po siedmiu latach znajomości, dwa lata temu, wzięliśmy ślub. Oboje mamy silne charaktery, w fundamentalnych sprawach mówimy jednym głosem, ale wiele też nas różni.
On jest bałaganiarzem, ja - pedantką. Odpoczywam, gdy sprzątam. W moim domu wszystko musi być poukładane pod linijkę. Żyję z kalendarzem, zapisuję, planuję, Michał jest wiecznie rozbiegany. Ja reaguję emocjonalnie, on jest racjonalistą.
Mówi, że czasami musi mnie studzić, wylewać kubeł zimnej wody. Oznacza to, że przedstawia rzeczowe argumenty, które zazwyczaj do mnie trafiają. Bo chociaż jestem uparta, to daję się przekonać. Michał podobnie. Wszystkie istotne decyzje zawsze podejmujemy razem.
Iza Komendołowicz
Artykuł pochodzi z lipcowego numeru magazynu PANI. Więcej przeczytasz na www.styl24.pl.