Fragment książki "Dla ciebie wszystko" Katarzyny Michalak

​Tylko ona, pusta droga, brzozy po obu stronach, silny koński grzbiet pod pupą i miarowy odgłos kopyt, przerywany parskaniem. To dopiero jest prawdziwe życie! Może dziadek ma rację? Może powinna tu zostać, zakręcić się koło stażu w najbliższych szpitalach i wieść taką sielankę na co dzień?

Autorka przy pracy
Autorka przy pracymateriały prasowe

Ania zaśmiała się cicho do siebie. Ona mogła zostać. Kochała Jabłoniowe Wzgórze i nie ciągnęło jej w daleki świat jak ojca, ale... uśmiech dziewczyny zgasł... coś obiecała mamie i sobie: zostanie chirurgiem i będzie ratowała życie chorym na raka, by choć jedna kobieta i jedna dziewczynka nie cierpiały tak strasznie jak ona sama i jej matka przed piętnastu laty. A dane słowo zobowiązuje.

Koń, jakby się z nią zgadzał, podrzucił głową i parsknął, a potem zastrzygł uszami.

— Co jest, Dżihad? — Ania uniosła się nieco w strzemionach, patrząc na drogę przed sobą, która łagodnie skręcała w kierunku szosy.

Wśród wysokich traw, tuż przy strumieniu, wzdłuż którego jechała, leżał... człowiek.

Krzyknąwszy cicho, raczej ze zdziwienia niż ze strachu, Ania zeskoczyła na ziemię w momencie, gdy koń zrównał się z leżącym nieruchomo kształtem. "Pewnie pijany" — to pierwsze, co każdemu, znającemu te okolice i upodobania mieszkańców, przychodzi do głowy, ale... nie tym razem.

Dziewczyna przyklękła obok nieprzytomnego mężczyzny, obrzucając szybkim, lecz uważnym spojrzeniem białą, poznaczoną plamami krwi koszulę, czarne spodnie od garnituru i drogie skórzane buty — w takich nie szlajają się po okolicy wiejscy pijaczkowie.

Leżał na brzuchu z jedną, zakrwawioną ręką wyciągniętą ku drodze, ale twarz miał zwróconą w stronę strumienia. Krew ściekała mu też po karku, tworząc wokół głowy krzepnącą kałużę.

Ania, która w pierwszej chwili chciała spanikować, wskoczyć z powrotem na koński grzbiet i ruszyć pędem po pomoc, w następnej poczuła znajomy spokój, niemal chłód lekarza ratującego ludzkie życie.

Sprawdziła puls na szyi rannego — serce biło słabo i wolno, ale biło. Ostrożnie odwróciła mężczyznę na plecy, by ocenić, jakie rany zagrażają wykrwawieniem się, i aż wciągnęła powietrze. Ten człowiek nie miał wypadku gdzieś tam na drodze i nie przyczołgał się tutaj nie wiadomo po co, on został zmasakrowany. Po prostu skatowany niemal na śmierć!

Ania opanowała gniew — kto ze wsi mógł drugiemu coś takiego zrobić?!, w Koniecdrodze nie było bandytów! — i sięgnęła odruchowo do kieszonki szortów, gdzie powinna być... no właśnie, powinna. Komórkę zostawiła w domu, bo po co komu na konnej przejażdżce telefon?

Rozejrzała się bezradnie dookoła, szukając pomocy, ale tą drogą jeździło się tylko wtedy, gdy szosa była nieprzejezdna, czyli w zasadzie nigdy. Czym opatrzy rannemu głowę, nim ten się wykrwawi na amen?!

Delikatnie zaczęła ściągać mu z ramion, sinych od uderzeń jakimś tępym narzędziem — Ani przyszło na myśl, że kijem bejsbolowym — koszulę. Oddarła jednym szarpnięciem rękaw i owinęła krwawiącą głowę. Na do widzenia musieli go zdzielić w potylicę, albo sam ją sobie rozciął, padając bez przytomności.

Krwotok ustał, gdy mocno zacisnęła węzeł. Teraz musi natychmiast przetransportować rannego do szpitala.

Pytanie tylko: czym?

Tuż obok stał spokojnie Dżihad, ale Ania zdawała sobie sprawę, że nieprzytomnego mężczyzny nie wciągnie na koński grzbiet. Może szybko pojechać do domu i wrócić z pomocą?

A ranny wtedy umrze, pozostawiony sam sobie...

Co robić? Co robić?!

Mężczyzna jęknął. Pochyliła się nad nim, zanurzyła strzęp koszuli w strumieniu i obmyła mu obitą twarz. Uchylił nieco powieki i Ania ze zdumieniem ujrzała błysk przytomności w jego spojrzeniu.

— Jestem lekarzem, pomogę panu, proszę się nie ruszać — powiedziała szybko wyświechtaną formułkę, choć nie miała pojęcia, jak mu pomóc, a on nie miał sił, by gdziekolwiek się ruszać.

— Mój samochód — wyszeptał.

Ani rozbłysły oczy. No tak! Musiał tu czymś przyjechać! Szosa była kawałek stąd, ale konno dotrze tam w kilka minut. Tyle ten człowiek wytrzyma. Musi wytrzymać!

— Gdzie są kluczyki? — zapytała, widząc, że błysk przytomności w jego oczach gaśnie.

Rozwarł palce. Podłużny przedmiot wypadł na trawę. Ania porwała go, niemal jednym skokiem dosiadła Dżihada i, zawracając w kierunku szosy, zmusiła zwierzę do galopu.

Parę minut później, ku swemu zdumieniu, ujrzała zaparkowaną jak gdyby nigdy nic na poboczu, lśniącą nowością terenową mazdę. Kliknięciem pilota otworzyła drzwiczki od strony kierowcy i już miała wsiadać i ruszać rannemu na pomoc, gdy pojawił się kolejny problem: koń. Dżihad to mądre zwierzę, ale za samochodem sam z siebie nie pobiegnie, a tu liczyła się każda minuta!

Ania odpięła jeden koniec wodzy i prowadząc zwierzę jak na lince, mogła usiąść za kierownicą mazdy. Ruszyła na początku wolno, jedną ręką zmieniając biegi, drugą trzymając koniec wodzy z Dżihadem. W życiu tak nie dojadą do cywilizacji! Zatrzymała samochód i przywiązała linkę do haka. Teraz miała dwie ręce wolne i mogła nieco przyspieszyć, oglądając się raz po raz, czy ukochany koń dziadka nadąża. Truchtał za samochodem bez wysiłku. Odetchnęła i skupiła się na drodze.

Chwilę później już pochylała się nad rannym. Był nieprzytomny, ale nie krwawił. Chociaż tyle dobrego.

Otworzyła tylne drzwi potężnego SUV-a, wzięła mężczyznę pod pachy i wytężając wszystkie siły, Spróbowała unieść go i pociągnąć go do samochodu. Może nie tak powinna wyglądać pierwsza pomoc, ale Ania nie miała wyboru: pogotowia wezwać nie mogła, na dłużej rannego, pod opieką konia, również nie zostawi.

Ku jej ogromnemu zdumieniu — człowiek w takim stanie powinien nie żyć — mężczyzna oprzytomniał ponownie. Przytrzymał się jej ramienia i ze stłumionym jękiem próbował wstać, ale osunął się na kolana, podtrzymany przez dziewczynę.

— Zabiorę pana do szpitala, tam...

Na jej nadgarstku z zadziwiającą siłą zacisnęły się palce nieznajomego.

— Tylko nie szpital. Proszę mnie zawieźć do najbliższego hotelu. Tylko nie szpital — wyszeptał, puścił ją i zemdlał.

— No, no — mruknęła do siebie — jeśli masz tyle siły, by mnie powstrzymywać, nie może być z tobą tak źle. Tylko dlaczego boisz się szpitali?

Dowie się tego w swoim czasie. Teraz musi wciągnąć rannego do samochodu i skoro nie jadą do szpitala, zawieźć go do dworu. Tam razem z Marią i dziadkiem zadecydują, co dalej. I tak miała najpierw jechać do Jabłoniowego Wzgórza, żeby zostawić konia. Z Dżihadem, prowadzonym na lince, do Tucholi przecież nie dojedzie...

Ruszyła wolno, raz po raz zerkając a to na rannego, a to na kłusującego za samochodem wałacha. Takiej przejażdżki doprawdy się nie spodziewała...

Droga, która zajęłaby jej, nawet konno, najwyżej kwadrans, teraz wlokła się bez końca. Ranny pojękiwał na co większych wybojach, lecz Ania dzięki temu wiedziała, że mężczyzna jeszcze żyje. Nie mogła przyspieszyć. Nie mogła wezwać pomocy. Właściwie niewiele mogła, tylko jechać naprzód. Do domu.

W pewnym momencie obejrzała się za siebie i napotkała przytomne spojrzenie jego oczu. Twarz miał obitą, zakrwawioną i spuchniętą, musiał cierpieć męki, ale wzrok miał ostry i uważny.

— Dokąd mnie pani wiezie? — zapytał popękanymi od ciosów wargami.

Ania pomyślała, że ten człowiek musi mieć niesamowitą siłę wewnętrzną, po prostu niezłomną wolę, by w takim stanie próbować usiąść prosto i jeszcze zadawać pytania.

— Do domu — odparła, rzucając mu spojrzenie przez ramię.

Siedział w miarę prosto, odchylił głowę do tyłu i odpoczywał po nadludzkim wysiłku, jakiego przed chwilą dokonał.

— Prosiłem: do najbliższego hotelu — wyszeptał.

— Nikt by pana nie przyjął w takim stanie, zresztą muszę odprowadzić do stajni konia, potem zdecydujemy dokąd... — Urwała i zahamowała gwałtownie, bo ranny pociągnął klamkę od drzwi, próbując je otworzyć.

Wyskoczyła z samochodu, zatrzasnęła drzwi z powrotem i krzyknęła, sfrustrowana do granic:

— Proszę siedzieć spokojnie! Bo wezwę pogotowie i ono już się panem zajmie! Nie tak delikatnie jak ja!

Rzucił jej spojrzenie spod opuchniętych powiek i kiwnął głową. Mogła usiąść za kierownicą i powoli ruszyć dalej.

— Jak ma pan na imię? — zapytała, widząc, że nadal jest przytomny.

Znów ten wzrok. Uważny, badawczy.

— A jak jest w dowodzie? — odpowiedział pytaniem.

Ania uniosła brwi. Stracił pamięć?

Dopiero teraz zauważyła na siedzeniu obok porzuconą marynarkę, z której kieszeni wystawał portfel.

— Nie legitymowałam pana — mruknęła. — Próbowałam zatamować krwotok.

— Dziękuję — szepnął, zamykając oczy.

Ania skupiła się na prowadzeniu. Coś nie dawało jej spokoju. Ten człowiek najwyraźniej został zatrzymany na drodze, wyciągnięty z samochodu, zawleczony do lasu i pobity. Może ci, co to zrobili, chcieli go nawet zabić. A jednak... nie ruszyli ani drogiego auta, ani marynarki z portfelem, a on sam najwyraźniej wolał się wykrwawić, niż trafić do szpitala, gdzie spisaliby jego tożsamość, zgłosili pobicie policji...

Ty się boisz policji — pomyślała, czując nieprzyjemny dreszcz. — A porachunki w lesie załatwia mafia.

Zajechała pod dom, zatrzymała samochód i siedziała nieruchomo tak długo, aż z dworu wybiegła zaaferowana Maria, myśląc, że to letnicy, a ze stajni wyszedł zdziwiony Edward, widząc Anię za kierownicą nowiutkiej terenówki i konia, na którym wyruszyła, przywiązanego na lince do haka.

Dopiero wtedy dziewczyna wysiadła i rzekła do obojga:

— Znalazłam w lesie rannego człowieka. Musimy mu pomóc.

Maria na widok posiniaczonej, zakrwawionej twarzy mężczyzny przytknęła obie dłonie do ust, by powstrzymać krzyk. Edward przy pomocy Ani pomógł mu wysiąść i we troje przenieśli go do pokoju na parterze, który kiedyś zajmowała Małgosia Kraska. Gdy opadł ciężko na poduszki, Edward ruszył do drzwi ze słowami:

— Wezwę pogotowie.

Ale... Ania przytrzymała go za rękę.

— Dziadku, masz lekarza tu, na miejscu. Umyjemy go z ciocią Marysią, opatrzę jego rany, zszyję głowę. Damy sobie radę bez pogotowia.

Edward spojrzał na wnuczkę z niedowierzaniem. Mają tu ledwo żywego człowieka, a ona zamiast czym prędzej wzywać pomoc, powstrzymuje go?

— Może mieć obrażenia wewnętrzne. Pękniętą wątrobę, obite nerki... — zaczął.

Ania pokręciła głową. Gdyby miał, na pewno nie próbowałby uciec z jadącego samochodu, ale tego dziadkowi nie powie.

— Zbadam go. Tak dokładnie, jak zrobiłby to sanitariusz z pogotowia. Jeśli coś mnie zaniepokoi, na pewno zawieziemy go do szpitala.

To brzmiało rozsądnie.

Maria pobiegła po ręczniki, by obmyć rannego z krwi, Ania poszła do swojego pokoju po torbę lekarską, w której spoczywał, oprócz stetoskopu i najróżniejszych medykamentów, nowiutki zestaw chirurgiczny z kilkoma opakowaniami igieł i nici. Miała czym pozszywać tego biedaka. Nieee, "biedak" nie było adekwatnym określeniem. Nim wróciła do pokoju, gdzie leżał mężczyzna, wyszła na podjazd, wyciągnęła z kieszeni marynarki jego portfel i otworzyła szeroko oczy na widok nietkniętych pieniędzy i kart kredytowych, czy raczej ich ilości. Potem wyciągnęła dowód osobisty. Ze zdjęcia patrzyła na nią przystojna, bardzo przystojna męska twarz i ciemnoszare oczy, których ostre, uważne spojrzenie miała świeżo w pamięci.

Znała tę twarz, znała imię i nazwisko człowieka, którego znalazła w lesie. Znała go prawdopodobnie cała Polska, a może nawet pół Europy... I mimo że w dowodzie miał wpisane "Jan Szydłowski", Ania wyszeptała z satysfakcją:

— Witaj w Jabłoniowym Wzgórzu, Danielu van der Welt.

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas