Jakoś to będzie - czyli jak?

Jest pierwsza w nocy. Od trzech godzin czekamy z zespołem w obskurnej garderobie nadmorskiego amfiteatru na rozpoczęcie własnego koncertu. Planowo mieliśmy wejść na scenę o 22., ale impreza się przeciągnęła z powodu problemów bliżej nieokreślonej natury. Artyści z grupy grającej przed nami wpadli za kulisy 20 minut temu, klnąc na czym świat stoi.

article cover
INTERIA.PL

Organizator się miota, bo zatrudnił nietrafioną firmę nagłośnieniową, my się miotamy, bo przejechaliśmy szmat drogi, żeby tu dziś zagrać, manager się miota, bo myśli o finansowych konsekwencjach sprawy. Słychać narastające gwizdy zniecierpliwionych widzów. Z ciężkim sercem decyduję się wyjść na scenę. Nie żeby śpiewać. Tylko przeprosić, że nie z naszej winy występ się nie odbędzie.

Jeszcze parę lat wcześniej, w podobnej sytuacji, pewnie zagrałabym ten koncert. Trochę z tchórzostwa, trochę z nawyku. W końcu jestem Polką, we krwi mam zapisane żyć według hasła: "jakoś to będzie". Coś jednak mi mówi, że pora zmienić hasło na: "będzie jak być powinno", mimo że ciągle natrafiam na opór materii. O wiele łatwiej jest poddać się losowi niż walczyć o właściwy i zamierzony bieg wydarzeń. Tu jednak chodzi o coś więcej. O szacunek. Nie tylko do siebie, ale w konsekwencji do innych. Zależność, z jakiej pojęciem mamy tu nad Wisłą, delikatnie ujmując, drobny problem.

Kiedy przyjeżdża gwiazda z Zachodu, wszystko działa. Nawet jeśli w rzeczywistości to tylko pomniejsza gwiazdka. Ekipa chodzi jak w zegarku, zaplecze się zgadza, nikogo nie dziwią wymogi techniczne ani osobiste fanaberie artysty. Polak stanie na rzęsach, żeby wykazać się zawodowstwem w roli gospodarza. Słyszałam o przypadku, kiedy z Paryża ściągano określoną w umowie markę wody mineralnej do garderoby muzyków. Każde życzenie da się spełnić. Nawet temperatura sceny może być kontrolowana, zgodnie z preferencjami. Klient nasz pan, pod warunkiem, że ma obcy paszport. Tak się jakoś utarło. Tymczasem jeśli polski artysta żąda sobie lustra w garderobie albo dostępu do ubikacji, to już grubo przesadza. Też z niego Elvis Presley! A nie może to się wysikać w hotelu na zapas?

Ok. Zdradzę teraz swoją tajemnicę zawodową. Sikam na zapas. Ale wiem, że tylko do czasu. Kiedyś i na to zabraknie mi cierpliwości. Wtedy albo będzie dla mnie to czyste WC z papierem jak należy, albo nie wyjdę na scenę. Kto wie, może kwestie sanitarne przesądzą o moim być albo nie być w branży rozrywkowej? Byłoby to smutne. Bo sprawa dostępu do posprzątanego "kibla" to czasem tylko początek długiej listy niespełnionych oczekiwań artysty wobec "aparatu sprawczego" rodzimej rzeczywistości muzycznej. I o ile pewne przykre zaniedbania organizatorów imprez godzą wyłącznie w godność wykonawcy, są również i takie, których konsekwencje boleśnie odczuwa się siedząc na widowni. Na przykład trzy godziny bezsensownego czekania. Albo koncert wątpliwej jakości, którego nie da się słuchać, bo tak coś piszczy, trzeszczy i rzęzi w głośnikach. Jaka z tego w ogóle płynie przyjemność i dla kogo?

Całkiem niedawno odbył się w naszym kraju jeden z wielkich festiwali letnich z udziałem gwiazd z Polski i z zagranicy. Aż przykro było patrzeć jak do namiotów ekip zachodnich wjeżdżają co raz to nowe tace z wymyślnymi przystawkami i napoje przeróżnej maści. A na zapleczu naszych czołowych wykonawców - ledwo solone paluszki i jakiś psi sok w kartoniku. Zgadzam się, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Ale zdaje się, że akurat rodzimi artyści sprzedają tu ciągle więcej płyt niż te niektóre, po królewsku traktowane kapele z obco brzmiącymi nazwami.

Dla eksperymentu podpuszczam czasami Johna, żeby w miejscach publicznych mówił wyłącznie po angielsku. O dziwo wszystko wtedy idzie o wiele sprawniej - pani w recepcji hotelowej miło się uśmiecha i nie każe wypełniać sterty bzdurnych druczków, w restauracji pełnej ludzi nagle znajduje się wolny stolik, w urzędzie od razu kierują nas do właściwych drzwi. Widmo komuny jednak ciągle nad nami panuje. Bo jak inaczej wytłumaczyć ten nasz dziwny służalczo - uwielbieńczy stosunek do ludzi z Zachodu, przy jednoczesnym zaniżaniu wartości i pobłażliwym traktowaniu rodaka?

Zachęcam do narzekania. Zachęcam do marudzenia i kręcenia nosem, zawsze wtedy, gdy należy nam się coś więcej, a dostajemy mniej albo byle co. Sałatka nieświeża w stołówce? - oddać. Niech wymienią. W kinie zimno jak w chłodni? - domagać się zwrotu za bilet. W taksówce śmierdzi i kierowca niemiły? - odprawić w diabły i zamówić inną. Tylko tak możemy zawalczyć o to, żeby tu było jak być powinno. A nie, że ciągle "jakoś to będzie". Wiem po sobie, że to trudne. Kiepsko się czuję w roli egzekutora należnych mi praw i przywilejów. Na całe szczęście słyszę czasem o wyczynach bardziej odważnych koleżanek z branży. Jedna z nich podobno 7 razy odsyłała kelnera z jajkiem, bo nie było na miękko. Doniósł mi o tym (tonem pełnym wzgardy) pewien manager innego artysty. Zdziwił się, bo nie zrobiło to na mnie wrażenia. Uważam, że kobieta miała prawo zjeść swoje jajko tak jak chciała. Nic w tym ekstrawaganckiego. Walczyła o szacunek kucharza do konsumenta. Tylko pozazdrościć odwagi i konsekwencji!

Z góry przepraszam fanów, jeśli zdarzy mi się odwołać jeszcze jakiś koncert z powodu panującej na scenie "harcerki" i amatorskiego podejścia organizatorów do sprawy. Zrobię to z szacunku. Do siebie, kolegów z zespołu i Was, drodzy słuchacze. Nie mam zamiaru brać udziału w rozpowszechnianiu bylejakości. I jeśli niektórym wyda się to czystym "gwiazdorzeniem", będę "gwiazdorzyć". Podobno jestem "gwiazdą".

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas