Józef Tischner i Antoni Kępiński - przyjaźń wyjątkowa
W tym roku mija 20 lat od śmierci ks. Józefa Tischnera - wyjątkowego filozofa i duchownego, o którym Wojciech Bonowicz pisze: - Jak Tischner wchodził do pokoju, to jakby się drzwi otwierały w człowieku. Drzwi się otwierały - i żyć się chciało. Poniżej publikujemy fragment książki jego autorstwa pt. "Tischner. Biografia".
Mieszkanie wuja na Marka składało się z dwóch pokoi - opisuje Lucyna Mikulińska, córka kuzyna Tischnera, Andrzeja Chowańca
- W większym stał stół, krzesła, biurko, regał, przeszklona szafka i wersalka. Mniejszy był przedzielony wzdłuż szafą na ubrania, po jednej stronie znajdowała się umywalka, kuchenka elektryczna oraz składzik (miejsce na narty, plecak, łóżko polowe), a po drugiej skrzynia i półki z książkami. Między jednym a drugim pokojem był piec, w którym paliło się węglem. Łazienka z ubikacją była na korytarzu - jedna na całe piętro. Ciemna, ponura: zawsze się bałam, że zastanę tam w wannie jakiegoś księdza nieboszczyka, bo wcześniej to był dom księży emerytów.
- Na Marka często ktoś przychodził - wspomina Kazimierz Tischner. - Najczęściej klerycy na egzamin. A czasem ktoś się zjawiał i Józio kazał mi wychodzić. Z początku mnie to dziwiło: przychodzi jakaś dziewczyna, a on mi każe wyjść. Dopiero potem zrozumiałem, co to za ludzie i jakie problemy. Kiedyś wchodzi chłopak: "Proszę księdza, ja teraz tu będę umierał". Józio od razu za telefon i po pogotowie. Po półgodzinie facet faktycznie leży, bo zażył sporo środków nasennych.
Okazało się, że był chorobliwie zazdrosny o swoją narzeczoną. Ale go wyratowali. Skończył studia, ożenił się z tą dziewczyną i byli szczęśliwi. Józio go jakoś wyprowadził.
Tischner w zasadzie nie zamyka drzwi przed nikim; w jego mieszkaniu lub w salce w tym samym budynku spotykają się regularnie rozmaite grupy. Na Marka zjawiają się dawne uczennice i dawni uczniowie, teraz na studiach lub właśnie je kończący. Pojawiają się też przedstawicielki i przedstawiciele innych środowisk: nauczycieli, artystów, pielęgniarek, lekarzy. Dyskusje z nimi stają się niekiedy punktem wyjścia do kolejnych artykułów. W 1968 roku Tischner pisze szkic zatytułowany "Prolegomena chrześcijańskiej filozofii śmierci", który opatruje dedykacją: "G. M. - za Twoją walkę o życie ludzi". Za tym monogramem ukrywa się Grażyna Mach, lekarka, z którą był wówczas zaprzyjaźniony.
Jeszcze wcześniej, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych, Tischner zawiera znajomość z Antonim Kępińskim. Poznał ich z sobą prawdopodobnie profesor Ingarden, który miał kontakty ze środowiskiem krakowskich psychiatrów. Tischner oczywiście wiedział, kim jest Kępiński i czym się zajmuje.
- Można go było zobaczyć na ulicach Krakowa bardzo wcześnie rano, około szóstej - wspominał.
- Widziałem go raz w maju - słońce wschodziło, ja biegłem na dworzec, a on niedbale ubrany, w jakimś zmiętym płaszczu, w sandałach o dwa numery za dużych na bosych nogach, długimi, ciężkimi krokami niedźwiedzia szedł jako pierwszy na swoją klinikę, żeby rozmawiać z chorymi. Twierdził, że aby człowieka wyciągnąć z tego stanu, trzeba co najmniej trzystu godzin osobistej rozmowy.
Przyszły autor "Lęku i Melancholii" nie wydawał wprawdzie jeszcze wtedy książek, ale w swojej dziedzinie był niepodważalnym autorytetem.
- Niesłychanie prosty, otwarty, z ogromną dozą autoironii, dystansu do siebie i do świata - charakteryzował Kępińskiego Tischner.
- Zapraszał mnie na wykłady do Towarzystwa Psychiatrycznego. Mało im wtedy mogłem dać, bo był to dopiero początek mojego zainteresowania psychiatrią, więc mówiłem im o podstawach filozofii. Byłem bardzo przejęty, gdy na jednym z moich wykładów zobaczyłem profesor Dąmbską; gęsto się wtedy tłumaczyłem, że mówię im takie banalne rzeczy. Ale oni potrzebowali takiej syntezy. Wartość filozofii w takich przypadkach polega na tym, że proponuje jakiś porządek.
Za sprawą Kępińskiego dokonywała się rewolucja w spojrzeniu na pacjenta psychiatrycznego. Dla chorych klinika stawała się namiastką domu, "miejscem rodzinnym", jak mówił Tischner.
- Traktowało się Kępińskiego jak ojca - ojca, który budził ufność. Co ważne, Kępiński dawał chorym poczucie bezpieczeństwa, starając się równocześnie nie uzależniać ich od siebie. W jego klinice wszyscy - nie tylko lekarze i pielęgniarki, ale też inni zatrudnieni, a przede wszystkim sami chorzy - byli częścią społeczności terapeutycznej, która miała wpływ na to, jak klinika funkcjonuje. Kiedy zjawiał się nowy pacjent, Kępiński podczas pierwszego spotkania nie pytał go o chorobę, ale rozmawiał o życiu. Zależało mu na tym, żeby świat chorych nie był światem "skurczonym", skupionym jedynie na tym, co było źródłem cierpień.
Więcej o książce "Tischner. Biografia" Wojciecha Bonowicza przeczytasz TUTAJ.
Kiedyś podczas wizyty w klinice Tischner przechodził obok sali, z której dobiegała muzyka i widać było tańczące pary. Młody ksiądz nie potrafił ukryć zdziwienia.
- Kępiński to zauważył i jakby się chciał usprawiedliwi - powiedział: "Bo u nas wszystko wolno".
Wypili bruderszaft w 1964 roku, na przyjęciu po promocji doktorskiej Andrzeja Półtawskiego, ale potem Tischner miał skrupuły i unikał mówienia do starszego o trzynaście lat Kępińskiego na "ty". Zresztą okazji do spotkań nie było tak wiele; mimo obopólnej sympatii funkcjonowali w dość odrębnych światach. Zdarzało się, że zetknął ich przypadek.
- Pewnego razu jechałem autobusem szczawnickim przez Nowy Targ - opowiadał Tischner.
- Był czwartek, wiadomo, jak to wtedy jest w Nowym Targu na dworcu Pekaesu [w czwartki odbywa się w tym mieście tradycyjny jarmark - przyp. WB]. Autobus z Krakowa miał parę wolnych miejsc, zatrzymał się na Rynku, bo wtedy tam był przystanek. Zrobił się ogromny szturm do wejścia. Nagle przez okno widzę, że do tego samego autobusu, tam z tyłu, chce wejść kto? Antek Kępiński ze swoją żoną. Wybrał się na jednodniowy odpoczynek. Ja doskonale wiedziałem, jak on rzadko wyjeżdżał na jakiś odpoczynek. Siłą trzeba go było wypychać, żeby sobie raz na jakiś czas zrobił dzień wolnego, żeby wyrwał się na świeże powietrze. Widząc to, mówię do konduktora: "Panie konduktorze, to jest ktoś bardzo ceniony, bardzo ważny. Niechże pan zrobi grzeczność i go weźmie". I rzeczywiście konduktor posłuchał i jakoś tak wylawirował, że Antoni Kępiński z żoną przedostali się do środka. Tłum jednak połapał się, co się stało. Zrobił się taki krzyk, taki ryk, coś tak nieprzyjemnego. Mnie było głupio, jemu było głupio, konduktor się podenerwował. No, nie wiedzieli, co czynią. Ręczę, że gdybym każdemu z tych krzyczących ludzi powiedział, o kogo chodzi, na pewno by z pocałowaniem ręki odstąpił miejsce w autobusie.
Pod koniec lat sześćdziesiątych Kępińskiemu podczas takich wyjazdów dokucza coraz silniejszy ból kości. Po badaniach krwi w lutym 1970 roku okazuje się, że przyczyną jest złośliwy nowotwór układu krwiotwórczego - szpiczak mnogi. Mimo to przez następne miesiące Kępiński stara się normalnie pracować, nadal przyjmując chorych w swoim gabinecie. W lipcu przychodzi pogorszenie, doktor trafia do izolatki w Klinice Nefrologicznej. Od września musi leżeć w gipsowym gorsecie, a do chodzenia zakładać metalowo-skórzany, żeby osłabiony kręgosłup nie popękał. Mimo to wraca na psychiatrię, do przystosowanego specjalnie dla niego gabinetu, w którym znów może spotykać się z przyjaciółmi, współpracownikami i dawnymi pacjentami. Dużo pisze.
Kiedy tylko czuje się lepiej, zakłada fartuch i wychodzi na oddział. Pod koniec maja 1971 roku ma miejsce kolejny kryzys. Wizyty trzeba ograniczyć, organizm wyczerpują torsje, biegunki i wysoka gorączka. Kępiński znów trafia na nefrologię, gdzie dostaje do swojej dyspozycji malutki pokoik na trzecim piętrze. Za to trzy razy w tygodniu może być podłączany do "sztucznej nerki", która czyści krew.
Przez długie miesiące Tischner wahał się, czy odwiedzić Kępińskiego. W końcu poszedł i przyznał się choremu, że jednym z powodów zwłoki były wątpliwości, jak właściwie ma się do niego zwracać.
- To było śmieszne - on tu prawie umiera, a ja mam taki "poważny" problem... Bardzo się tym faktem rozbawił.
- Teraz już nie masz wyjścia - miał powiedzieć Kępiński - po prostu musisz mówić mi po imieniu, bo umierającemu się nie odmawia...
Był jeszcze inny powód, dla którego Tischner tak długo zwlekał z wizytą.
- Ja się po prostu bałem chodzić do chorych. Bałem się, bo mi się wydawało, że ja nie umiem im nic powiedzieć. (...) Jak ktoś nie przeżył, to lepiej niech nie gada. Jak trzeba było do chorego, to chętniej wysyłałem kolegów, niż szedłem sam. Trochę się wymigiwałem. I do Kępińskiego też się tak troszeczkę bałem, bo sobie myślę: no, wyjdę na głupiego, bo co ja mu powiem? To jest przecież taki ogrom cierpienia. No, cokolwiek bym mu powiedział, to przecież on i tak jest mądrzejszy od nas wszystkich. Ale kiedy wszedłem do niego, on się tak ogromnie ucieszył - jeszcze nic nie powiedziałem, a on się już cieszył... - i powiedział: "Bo wiesz co? Bo ty masz taką uzdrawiającą gębę". I to mnie podbudowało na duchu, bo pomyślałem sobie, że już teraz nie muszę nic mówić, bylebym gębę pokazał, to już jakoś będzie.
To ostatnie spotkanie - wedle relacji Tischnera - odbyło się na dwa, trzy dni przed śmiercią Kępińskiego. Mimo początkowej radości rozmowa nie bardzo się kleiła. Kępiński był słaby, zapadał się w sobie, nie mógł mówić.
- Wiesz, ja już mam dość, ja już chcę odejść - powiedział w pewnym momencie.
- I nagle - wspominał Tischner - zaczęliśmy mówić o Ewangelii. I tak się jakoś złożyło, że zatrzymaliśmy się przy scenie w Ogrojcu. Chrystus jest w Ogrojcu, apostołowie śpią, anioł - i Chrystus się modli: "Ojcze, Ojcze, niechaj odejdzie ode mnie ten kielich, ale nie jako ja chcę, ale jako Ty". I Kępiński mówi: "Jakie to wielkie, jakie to wspaniałe, że człowiek nie wkracza na tę drogę pierwszy".
Antoni Kępiński zmarł 8 czerwca 1972 roku. W ciągu następnych kilku lat ukazało się dziewięć książek napisanych przez niego w trakcie choroby; niektóre zdążył ukończyć, inne na podstawie notatek zredagowali jego uczniowie. Hanna Malewska zachęciła Tischnera, żeby spróbował coś na ich temat napisać.
Pierwszy hołd złożył zmarłemu przyjacielowi już półtora roku po jego śmierci - esejem "Filozofia wypróbowanej nadziei", który przedstawił na specjalnym posiedzeniu krakowskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Filozoficznego w grudniu 1973 roku.
Z inicjatywy Tischnera i w ramach Studium Myśli Współczesnej 5 kwietnia 1975 roku odbyło się w gmachu kurii krakowskiej sympozjum poświęcone Kępińskiemu, któremu patronował kardynał Wojtyła. Rok później Tischner przypomniał tę postać, wygłaszając w III Klinice Chorób Wewnętrznych prowadzonej przez Juliana Aleksandrowicza cykl pogadanek dla osób chorych na białaczkę. Poprzedziły je długie konsultacje z profesorem i jego współpracownicami; ośmielony ostatnią rozmową z Kępińskim młody ksiądz doktor przychodził też do kliniki z posługą duszpasterską.
- Ten wie o człowieku więcej niż Freud, Heidegger, Lévinas - pisał Tischner o Kępińskim.
- W moim przekonaniu to pierwsza po polsku odczuta, po polsku napisana, z polskiej dobroci płynąca, a zarazem uniwersalnie mądra, polska filozofia człowieka. Zarazem jakiś niezwykły sposób ratowania człowieka przed światem i przed samym sobą.
Zdaniem Tischnera Kępiński był niezrównany, gdy chodziło o obserwację: - kiedy przeczytałem Lęk Kępińskiego, byłem zafascynowany: Heidegger wyróżnił dwa rodzaje lęku, a Kępiński chyba z pięćdziesiąt! Wtedy pomyślałem: "Jak ten facet umie czytać ludzkie doświadczenie!".
(...) W tle były doświadczenia wojenne pacjentów Kępińskiego (jego zespół pracował z byłymi więźniami nazistowskich obozów koncentracyjnych), a także jego własne traumatyczne przeżycia (przez prawie dwa i pół roku był więźniem frankistowskiego obozu w Hiszpanii). Mimo to filozofia, która wyłaniała się z jego dzieł, przeniknięta była nadzieją, pozbawiona "mroczności, tak charakterystycznej dla niemieckiej filozofii człowieka, na przykład dla Heideggera właśnie".
Najważniejszym tekstem Tischnera zrodzonym z refleksji nad myślą ojca polskiej "psychiatrii rozumiejącej" był szkic "Ludzie z kryjówek", napisany w 1977 roku, po opublikowaniu pracy Kępińskiego zatytułowanej "Psychopatie". Na kanwie obserwacji lekarza psychiatry Tischner budował obraz, który miał sens ogólniejszy: opisywał społeczeństwo złożone z jednostek wewnętrznie zniewolonych, "unieruchomionych" przez lęk i brak zaufania. (...)
Kępiński znał wyzwalającą moc prawdy ze spotkań w gabinecie, w którym przyjmował pacjentki i pacjentów. Tischner - z rozmów, które prowadził w konfesjonale, i tych, które odbywał w swoim mieszkaniu na Marka. Dla wielu ludzi mieszkanie to stało się także czymś w rodzaju "gabinetu", u jego lokatora poszukiwali "szczerej aprobaty", która pomogłaby im uporządkować swoje sprawy.
- Jedną z inspiracji Tischnera była od samego początku obecność przy człowieku cierpiącym - twierdzi ojciec Jan Andrzej Kłoczowski.
- Jego perspektywa nie była tylko perspektywą społeczną, wobec Kołymy i Oświęcimia, ale też konkretną obecnością przy czyimś cierpieniu. To właśnie, zdaniem Kłoczowskiego, połączyło Tischnera z autorem "Psychopatii".
Ilekroć czyta się wspomnienia osób, które miały osobisty kontakt z Kępińskim, i porównuje z relacjami tych, które znały Tischnera, uderza podobieństwo określeń: "potrafił śmiać się oczyma", "mocny uścisk ręki dawał poczucie pewności, bezpieczeństwa", "był autentycznie zainteresowany drugim", "miał z lekka ironiczny, trzeźwy stosunek do życia", "mówił z wyraźną intencją porozumienia się", "żartobliwe uwagi pomagały słuchającemu w zdobyciu się na dystans wobec własnych problemów". Tym jednak, co najbardziej zbliżyło ich do siebie, był zapewne szczególny stosunek do drugiego człowieka, dający się ująć w Marcelowską formułę: "pozwolić drugiemu być".
Tischner zwracał uwagę, że duża część tak klasycznej, jak nowożytnej refleksji nad człowiekiem przeniknięta jest podejrzliwością co do ludzkich możliwości i aspiracji. W rezultacie człowiek zamiast myśleć o sobie "wyżej" i próbować wznieść się ponad swoje ograniczenia, wydaje się samemu sobie gorszy, niż jest w istocie. Odpowiedzią na tę sytuację było, według Tischnera, hasło rzucone przez Kępińskiego: "Leczyć, a nie wydawać wyroki!". Pomagać, a nie sądzić.
- A więc dokopywać się w człowieku warstwy, z której można wyprowadzić poczucie wartości. Niestety, i dziś - mówił z goryczą Tischner w latach dziewięćdziesiątych - mechanizm "mielenia ludzi" siedzi w nas jeszcze głęboko.
***Zobacz także***