Karen Joy Fowler, Nie posiadamy się ze szczęścia
Przetłumaczony na blisko 30 języków amerykański bestseller, który znalazł się w finale Bookera i otrzymał prestiżową nagrodę Faulknera. Karen Fowler, autorka słynnego "Klubu miłośników Jane Austen" tym razem napisała zaskakującą historię rodzinną. Nic w tej powieści nie jest oczywiste. Pojawiające się wciąż nowe fakty, zwroty akcji, narastające napięcie, a przy tym świetny literacki język sprawiają, że to książka, od której trudno się oderwać. Powieść-patchwork, poszarpana jak pamięć. The American Reader pisze o niej, że to arcydzieło.
Bohaterką książki jest Rosemary Cooke, studentka college’u, dziewczyna z pozoru zwyczajna, która próbuje żyć normalnie, choć kryje w sobie mroczną tajemnicę. Na początku wiemy tylko tyle, że jej siostra zniknęła, gdy Rosemary była dzieckiem. Jakiś czas później zaginął brat. Stopniowo podążamy do sedna historii.
Bohaterka dozuje nam informacje i szczegóły. Mówi tylko o tym, na co jest gotowa. Jej opowieść zatacza koła, zaczyna się „od środka”, później wraca do teraźniejszości i znów się cofa. Język staje się coraz bardziej rozedrgany, w miarę jak narratorka sięga głębiej do swojej pamięci i emocji, które przez lata tłumiła.
Poznajemy głęboko skrywaną rodzinną historię – bohaterka opowiada o eksperymencie, któremu została poddana rodzina. Wkrótce po jej urodzeniu rodzice wzięli na wychowanie szympansiątko, by wychowywać ludzkie i zwierzęce dziecko jak rodzeństwo i obserwować ich zachowanie i wzajemne relacje.
- Środek tej historii można w zasadzie umieścić, gdzie się chce. Podobnie jak jej początek i koniec. Rzecz jasna, ta historia jeszcze się nie kończy, ciągle się dzieje. W tym miejscu kończę tylko opowiadać o niej - przyznaje sama Karen Fowler.
Błyskawicznie dajemy się wciągnąć w tę niesamowitą podróż do przeszłości. Przy okazji pojawiają się ważne pytania, od których trudno się uwolnić. O istotę pamięci, granice lojalności, znaczenie rodzinnych więzów. Fowler prowokuje nas do zastanowienia się, w
jakich sytuacjach jesteśmy naprawdę sobą i co musi się stać, byśmy utracili prawo do nazywania się ludźmi.
* * *
Środek tej historii przypada na zimę 1996 roku. Do tego czasu nasza rodzina skurczyła się do rozmiarów, jakie przepowiadało domowe nagranie wideo: ja, mama i niewidoczny zza kamery, lecz ewidentnie obecny ojciec. W 1996 roku minęło dziesięć lat od chwili, gdy ostatni raz widziałam mego brata, I siedemnaście od zniknięcia siostry. Cały środek mojej historii dotyczy ich nieobecności -chociaż nie domyślilibyście się tego, gdybym wam nie powiedziała. W roku 1996 przez cale dnie zdarzało mi się nie pomyśleć o żadnym z rodzeństwa.
1996. Rok przestępny. Rok Ognistego Szczura. Prezydent Clinton właśnie został wybrany na kolejną kadencję, która miała zakończyć się płaczem i zgrzytaniem zębów. Talibowie zajęli Kabul. Zakończyło się oblężenie Sarajewa. Książę Karol świeżo rozwiódł się z Dianą.
Kometa Hale-Boppa przemierzała niebo. Pogłoski o istnieniu ciała niebieskiego podobnego do Saturna, podążającego za kometą, pojawiły się jeszcze przed jej przybyciem w listopadzie tego roku. Klonowana owieczka Dolly i program szachowy Deep Blue były wielką sensacją. Znaleziono dowody na istnienie życia na Marsie. Obiekt kryjacy się w ogonie komety Hale-Boppa mógł być statkiem kosmicznym. W maju 1997 roku trzydzieści dziewięć osób popełniło samobójstwo wierząc, że to konieczne, by dostać się na jego pokład.
Na takim tle dziejowym ja prezentuję się nad wyraz zwyczajnie. W 1996 roku miałam dwadzieścia dwa lata i przebijałam się przez piąty rok studiów na Kalifornijskim Uniwersytecie Stanowym w Davis, może nadal jako studentka pierwszego, a może ostatniego roku - tak czy inaczej, kompletnie niezainteresowana dostosowaniem się do takich rzeczy jak wydziały, wymagania czy oceny, co gwarantowało, ze nieprędko otrzymam dyplom. Jak to ujął ojciec, moja edukacja sięgała bardziej wszerz niż w głąb. Często to powtarzał. Ja jednak nie widziałam powodów do pośpiechu. Jedynymi mymi ambicjami było albo być powszechnie uwielbianą, albo szarą eminencją - nie mogłam się zdecydować, na której z tych rzeczy bardziej mi zależy. Nie miało to większego znaczenia, jakikolwiek kierunek studiów bym obrała, nie gwarantował on osiągnięcia żadnej z tych dwu rzeczy.
Rodzice, którzy nadal za wszystko płacili, byli szczerze zirytowani tą postawą. W owych dniach mama w ogóle często się irytowała. To była dla niej nowość, takie analeptyczne dawki sprawiedliwego gniewu. Najwyraźniej ją to odmładzało. Ostatnio oświadczyła, że ma dość bycia tłumaczką I pośrednikiem między mną a ojcem; od tego momentu on i ja prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie przypominam sobie, by mi to przeszkadzało. Ojciec sam był nauczycielem akademickim i pedantem do szpiku kości. Każda wymiana zdań z nim zawierała pouczenie, jak każda wiśnia ma pestkę. Do dzisiaj mam ochotę kogoś pokąsać, gdy słyszę o metodzie sokratejskiej.
Jesień tego roku nadeszła nagle, jak otwarcie drzwi. Pewnego dnia jechałam rowerem na wykłady, gdy ponad głową przeleciał mi wielki klucz dzikich gęsi. Nie widziałam ich - nie widziałam także niczego innego, ale usłyszałam nad sobą gęganie. Nad polami rozpościerała się mgła oczeretowa, otaczając mnie ciasno ze wszystkich stron. Pedałowałam w chmurach. Mgły oczeretowe nie przypominają innych mgieł, niejednolitych i przemieszczających się - są bardzo gęste i stoją w miejscu. Prawdopodobnie każda inna osoba pomyślałaby, że poruszanie się w warunkach niemal zerowej widoczności pociąga spore ryzyko, ale ja mam - a przynajmniej miałam jako dziecko - szczególny pociąg do slapsticku i przypadków, więc to była frajda.
Czułam się wypolerowana wilgotnym powietrzem, i trochę jak wędrowny ptak, troszeczkę dzika. Oznaczało to, że siedząc w bibliotece, flirtowałam z każdym potencjalnie nadającym się do flirtowania osobnikiem, albo bujałam myślami w obłokach w trakcie zajęć. W owym czasie często czułam się dzika; to było przyjemne uczucie, ale nigdy nie niosło z sobą żadnych konsekwencji.
W porze lunchu złapałam coś do jedzenia w uniwersyteckiej stołówce - prawdopodobnie kawałek sera z grilla; powiedzmy, że to był ser z grilla. Miałam w zwyczaju kłaść stos książek na siedzeniu obok - gdy pojawiał się ktoś ciekawy, mogłam je szybko zabrać, by mógł się przysiąść, ale jednoczenie skutecznie zniechęcały do tego nieciekawych. Jako dwudziestodwulatka operowałam wyjątkowo szczeniacką definicją nieciekawości; wedle moich standardów, ja sama nie byłam szczególnie ciekawa.
Przy stoliku obok siedziała jakaś para; dziewczyna stopniowo podnosiła głos, aż w końcu byłam zmuszona zwrócić uwagę na to, co mówiła. - Co, kurwa, chcesz mieć więcej swobody? - pytała. Była ubrana w kusą niebieską koszulkę, a na szyi miała szklany wisiorek w kształcie rybki-pielęgnicy. Na plecy spływał jej byle jak spleciony, długi, ciemny warkocz. Wstała i jednym ruchem ramienia zrzuciła wszystko ze stołu. Miała piękny biceps; pamiętam, że pomyślałam, jak fajnie byłoby mieć taki.
Naczynia spadły na ziemię, tłukąc się w kawałki; rozlany keczup i cola mieszały się pośród tych skorup. Pewnie grała w tle jakaś muzyka, dzisiaj wszystko w życiu ma jakiś soundtrack (i jakoś zwykle jest on tak ironiczny, że nie może być dziełem przypadku, tak tylko mówię) - ale szczerze mówiąc, nie pamiętam. Może zalegała słodka cisza, przerywana tylko skwierczeniem grillowanego tłuszczu.
- I jak, teraz dobrze? - zapytała dziewczyna. - Nie każ mi być cicho. Chciałeś swobody, to ci ją daję. - popchnęła stolik na bok, aż przechylił się i przewrócił. - Tak lepiej? - Podniosła glos. - Czy wszyscy mogliby opuścić salę, żeby mój chłopak miał dosyć swobody? Potrzebuje od chuja swobody! Cisnęła swoje krzesło w środek keczupowo-skorupowego rumowiska. Znowu rozległ się dźwięk tłuczonych naczyń i nagle zapachniało kawą.
Wszyscy zamarliśmy, z widelcami w połowie uniesionymi do ust, łyżkami zanurzonymi w zupie, jak ci ludzie odnalezieni w ruinach po wybuchu Wezuwiusza.
- Kochanie, nie rób tego - poprosił jej chłopak, ale tylko raz; robiła swoje, więc postanowił się więcej nie fatygować prośbami. Przerzuciła się na następny stolik: nie było na nim nic z wyjątkiem tacy pełnej brudnych naczyń. Metodycznie wytłukła tam wszystko, co dało się stłuc i rzuciła wszystkim, czym dało się rzucić. Solniczka potoczyła się po podłodze aż do moich stóp.
Jakiś młodzieniec wstał z krzesła i lekko się jąkając powiedział jej, żeby wyluzowała. Cisnęła w niego łyżką, która z głośnym stuknięciem odbiła się od jego czoła. - Nie bierz strony dupków - powiedziała. W jej głosie nie było śladu wyluzowania.
Chłopak osunął się z powrotem na krzesło, z szeroko otwartymi oczami. - Nic mi nie jest - zwrócił się do wszystkich obecnych, ale nie brzmiał przekonująco. W chwilę później wykrzyknął zdziwiony -Ja pierniczę, zaatakowano mnie!
- Dobra, mam dość!- powiedział jej chłopak. Wysoki, szczupła twarz, ubrany w luźne dżinsy i długi płaszcz. Jego nos wyglądał jak nóż. - Proszę bardzo, roznieś wszystko w drzazgi, psychopatyczna suko. Tylko przedtem oddaj klucz do mojego mieszkania.
Zamachnęła się kolejnym krzesłem, które wylądowało ledwie metr z kawałkiem od mojej głowy - i to szacując dystans na jej korzyść. Wydawało się, że przeleciało dużo bliżej i walnęło w mój stolik, zachwiewając wszystkim, co na nim stało. Złapałam szklankę i talerz. Książki z głośnym plaśnięciem spadły na podłogę. - Chodź i weź sobie - powiedziała do niego.
Rozbawiło mnie to, że zaprasza go jak na poczęstunek, jak kucharka otoczona skorupami stłuczonych talerzy - i zaśmiałam się raz, histerycznie, wydając dziwaczny, kwaczący odgłos, który sprawił, że wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Moment później przestałam się śmiać - nic tu nie było do śmiechu - I wszyscy zwrócili wzrok w przeciwną stronę. Przez szklane ściany widziałam jakichś ludzi zbliżających się od dziedzińca. Zauważyli, że coś się dzieje i przyszli zobaczyć, co jest grane. Jakichś troje podążając na lunch zatrzymało się w pół kroku w drzwiach.
- Żebyś wiedziała, że wezmę! - Postąpił kilka kroków w jej stronę. Zgarnęła garść upaćkanych keczupem kostek cukru i rzuciła w niego.
- Dla mnie to koniec - powiedział. - Koniec z nami. Wystawię twoje śmieci na korytarz I zmienię zamki. Odwrócił się; rzuciła w niego szklanką, która odbiła się od jego ucha. Potknął się, zachwiał, pomacał ręką uderzone miejsce, sprawdził, czy nie ma krwi na palcach. - Wisisz mi kasę za gaz - powiedział, nie patrząc w jej stronę. - Prześlij czek pocztą - i tyle go widzieli.
Gdy drzwi się zamknęły, na moment zapadła cisza, po czym dziewczyna zwróciła się do pozostałych-I na co się gapicie, ćwoki? - Uniosła jedno z krzeseł; nie mam pojęcia, czy zamierzała nim rzucić, czy odstawić na miejsce. Przypuszczam, że sama jeszcze nie zdecydowała.
Pojawił się kampusowy policjant. Podszedł do mnie ostrożnie, z ręką na kaburze. Do mnie, stojącej nad przewróconym stolikiem, ciągle z niegroźną szklanką mleka w dłoni i z równie niegroźnym talerzem, z leżącą na nim niedojedzoną kanapką z grillowanym serem. - Odłóż to, kochanie - powiedział. - I usiądź na moment.
Gdzie mam odłożyć? I gdzie usiąść? Poza mną nic dokoła nie zostało w pionie. - Możemy o tym porozmawiać- ciągnął dalej. - Możesz mi powiedzieć, co zaszło. Nie popadłaś jeszcze w żadne kłopoty.
- To nie ta - powiedziała mu kobieta zza lady. Była duża, stara - miała czterdziestkę albo i więcej - z pieprzykiem na górnej wardze i tuszem do rzęs spływającym w kąciki oczu. Przy innej okazji powiedziała mi "Rządzisz się, jakbyś była tutaj właścicielką", kiedy odesłałam hamburgera do kuchni, żeby mi go dosmażyli. Ludzie przychodzą i odchodzą. Nie sądzę, żeby mnie zapamiętała.
- To ta wysoka - powiedziała do policjanta. Wskazała palcem, ale on to zignorował, kompletnie zaabsorbowany mną i tym, co zaraz mogę zrobić.
- Spokojnie - powiedział do mnie znowu; mówił cicho i przyjacielskim tonem. - Nie popadłaś jeszcze w żadne kłopoty. Zrobił krok naprzód, mijając dziewczynę z warkoczem i krzesłem. Nasze spojrzenia spotkały się ponad jego ramieniem.
- Ach, ci policjanci: nigdy ich nie ma, gdy są potrzebni - powiedziała do mnie. Uśmiechnęła się; miała miły uśmiech, duże białe zęby. - Niegodziwi nie zaznają spokoju. Uniosła krzesło nad głowę.- Nie dostaniesz zupy![1] Rzuciła nim w stronę drzwi, z daleka ode mnie i od policjanta. Wylądowało na oparciu.
Gdy policjant odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje, upuściłam talerz i widelec. Przysięgam, nie miałam takiego zamiaru. Palce mojej lewej ręki po prostu nagle się rozplotły. Hałas na nowo skierował uwagę gliniarza w moją stronę.
Ciągle trzymałam szklankę, do połowy wypełnianą mlekiem. Uniosłam ją lekko, jak do toastu. - Nie rób tego - powiedział policjant, nagle znacznie mniej przyjaznym tonem. - Ze mną nie ma żartów. Nie waż się mnie, ..., sprawdzać!
No i upuściłam tę szklankę. Rozbiła się o podłogę, mleko rozprysnęło się po moich butach i skarpetkach. Nie tylko upuściłam. Trzasnęłam szklanką o ziemię z całej siły.
Fragment książki
* * *
Karen Joy Fowler, „Nie posiadamy się ze szczęścia”, Wydawnictwo Poradnia K Rok wydania: 2016 Tłumaczenie: Kamilla Sławińska