Kobiety Solidarności
Anna Walentynowicz, Henryka Krzywonos, Jadwiga Staniszkisz... dla wielu Polaków historia kobiet Solidarności zawiera się w tych trzech nazwiskach. Tymczasem było ich, dużo dużo więcej. W szczytowym momencie do Solidarności należało 10 mln osób, a połowę z nich stanowiły kobiety. O tych zapomnianych bohaterkach pisze Marta Dzido w świetniej książce "Kobiety Solidarności".
Kluczowym momentem strajku, jego punktem zwrotnym jest chwila, kiedy kilka kobiet wbrew decyzji przywódcy zmienia bieg wydarzeń. Po raz pierwszy pada słowo "solidarność". Wypowiada je Alina Pienkowska, która do opuszczających zakład robotników krzyczy:
- Zatrzymajcie się! Musimy strajkować dalej! Solidarnościowo!
Jest szesnasty sierpnia, sobota. Po trzech dniach protestu ludzie są zmęczeni, chcą iść do domów, najeść się, wykąpać. Boją się represji. Lech Wałęsa wynegocjował właśnie z dyrektorem stoczni podwyżki dla pracowników i przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz. Strajk został zakończony. Odśpiewano hymn i kazano stoczniowcom się rozejść. Z radiowęzła nadawany jest komunikat, że do godziny osiemnastej wszyscy muszą opuścić teren zakładu. W przeciwnym razie poniosą konsekwencje.
Wtedy trzy kobiety biegną do bram stoczni i próbują przekonać robotników do kontynuowania protestu. Bo przecież nie chodzi tylko i wyłącznie o podwyżki. Bo strajkują też inne zakłady. Bo okazja, by zawalczyć o coś więcej, może się szybko nie nadarzyć.
Istnieją opracowania historyczne, w których te trzy kobiety to: AnnaWalentynowicz, Alina Pienkowska, Ewa Ossowska. W innych zamiast Ewy Ossowskiej pojawia się Henryka Krzywonos. Zdarza się też, że po informacji o trzech kobietach widnieją cztery nazwiska. Czasem Ossowska pisane jest przez jedno "s".
Anna Walentynowicz: - Wtedy dopiero zrozumieliśmy, co robić. Bramy otwarte, a ludzie wychodzą. Szeroką rzeką ludzie wychodzą. Alina mówi do mnie, że ogłaszamy strajk solidarnościowy. Wpadamy obie na salę, gdzie przed chwilą jeszcze trwały obrady. Do mikrofonu - już wyłączony. Biegniemy na bramę. Próbuję jakoś wpłynąć na ludzi, mówię, że ogłaszamy strajk solidarnościowy, że chodzi o te małe zakłady, że musimy im pomóc. Ktoś mówi: "W imieniu jakiej załogi ogłasza pani strajk? Chce się pani strajkować? Proszę bardzo, niech pani strajkuje. Ja mam dosyć, ja mam rodzinę, ja trzy dni w domu nie byłem". Ja po prostu już nie wytrzymałam i tak po kobiecemu rozpłakałam się. Nie miałam już sił do dalszej walki.
Alina Pienkowska, z zawodu pielęgniarka, bardzo drobniutka osoba, stanęła na beczkę, zaczęła przemawiać. Może dlatego, że jest pielęgniarką, bardziej umiała trafić do serc ludzi. I znowuż młody człowiek wyłania się z tłumu i mówi: "Ona ma rację, rzeczywiście, przecież nam nie podarują tych trzech dni". Zamykają bramę. Sukces. Radość. Biegniemy obie do następnej bramy.
Alina Pienkowska: - Jak Lech Wałęsa, stojąc przed tymi ludźmi z innych zakładów, zakończył strajk, nie było żadnego aplauzu, wręcz przeciwnie, było rozgoryczenie. Ludzie poczuli się wystraszeni. Stocznia Gdańska kończy strajk, a co z nimi? Było duże zamieszanie. Ewa Ossowska, która stała obok Lecha, krzyknęła: "Zdrada!". AniaWalentynowicz pobiegła na pierwszą bramę, ja na trzecią. Pamiętam ten moment, jak stanęłam na beczce i wyciągnęłam przepustkę, bo na początku nie chcieli mnie absolutnie słuchać. Mówiłam, że jestem pracownikiem Stoczni Gdańskiej i że chcę przekazać informacje o tym, co się dzieje. Ludzie na moment się zatrzymali. Bramę zamknęliśmy. Część krzyczała, dlaczego zamykacie? Powiedziałam: "Za piętnaście minut otworzymy, tylko państwo wysłuchacie tego, co się dzieje na drugiej bramie. Wszyscy zgodzili się z tym, że musi być jedność, porozumienie, solidarność.
Henryka Krzywonos: - Krzyczałam, skąd jestem, z jakiego zakładu pracy, że jeśli stocznia przestanie strajkować, to mniejsze zakłady wyduszą jak pluskwy. Wiedziałam, że się boję i że zostaniemy sami z tym całym galimatiasem. Potem okazało się, że jest jeszcze Alinka Pienkowska, której nie znałam, Ania Walentynowicz, którą znałam z ulotek. One krzyczały, a ludzie zaczęli wracać, zaczęli ich słuchać. Udało im się zatrzymać w stoczni może osiemset, może tysiąc osób. Ale ci, którzy wyszli, wracali następnego dnia.
Gdyby nie determinacja tych kobiet, protest skończyłby się po trzech dniach. Ci, którzy strajkowali w innych, mniejszych zakładach, zostaliby wyrzuceni z pracy albo wsadzeni do więzień. Nie byłoby dwudziestu jeden postulatów. Nie byłoby Porozumień Sierpniowych. Nie byłoby NSZZ Solidarność.
Tekst jest fragmentem książki Marty Dzido "Kobiety Solidarności", która ukazała się nakładem wydawnictwa "Świat książki".