Komedie, które nam ubarwiały życie w PRL-u
Wyraziste postaci, zabawne dialogi i wciągające przygody. A wszystko zagrane z lekkością i wdziękiem przez znakomitych aktorów. To sekret sukcesu komedii z tamtych lat.
Humor tych filmów był bezpretensjonalny i pełen ciepła, inteligentnie wychwytywał absurdy rzeczywistości lat 70. Wiele osób uważa, że poziom dawnych polskich komedii jest wyższy niż współczesnych. Nie przypadkiem mieliśmy opinię najweselszego kraju w demoludach.
"Nie ma róży bez ognia"
Ten film z 1974 r. uchodzi za jedną z najlepszych w PRL-u komedii o problemach mieszkaniowych Polaków. Nauczycielskie małżeństwo: Jan (Jacek Fedorowicz) i Wanda (Halina Kowalska) mieszka w pokoju wielkości wagonu, wraz z innymi lokatorami. Marzy o własnym M. Kiedy się do niego wprowadza, nieoczekiwanie zasiedla je również były mąż Wandy, Jerzy Dąbczak (Jerzy Dobrowolski). A następnie jego aktualna żona, jej narzeczony, samotna matka z dzieckiem i parę innych osób.
Film pełen jest zabawnych sytuacji, wyśmiewających biurokrację i absurdalne przepisy, w efekcie których uczciwy obywatel ma problemy, a krętacz i kombinator zawsze wychodzi na swoje. Komediowym talentem błysnął tu Jacek Fedorowicz, który był także współautorem scenariusza (wraz z reżyserem Stanisławem Bareją). Z wykształcenia nie aktor, lecz artysta malarz, w "Nie ma róży bez ognia" zagrał jak równy z równym z koleżankami i kolegami po szkole teatralnej: Haliną Kowalską, Stanisławą Celińską i Jerzym Dobrowolskim. Na planie był też... kaskaderem. Sceny na wysokości, w tym nawet tę, w której skacowany po nocnej libacji budzi się na platformie kilkadziesiąt metrów nad ziemią, zagrał sam, bez pomocy zawodowca.
Filmowy blok mieścił się na osiedlu Piaski na warszawskich Bielanach. Na planie aż skrzyło się od dowcipów, wymyślanych spontanicznie przez Fedorowicza, Dobrowolskiego, Bareję oraz Stanisława Tyma, który również był w obsadzie. W ten sposób zrodziły się takie zabawne powiedzonka jak "biedny miś" czy "jogibabu!", które potem chętnie cytowano.
"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"
Głównym bohaterem tej komedii Stanisława Barei jest Tadeusz Krzakoski (Krzysztof Kowalewski) - dyrektor w państwowym przedsiębiorstwie, który dowiaduje się, że przypadkowo poznana przez niego wcześniej Danusia (Ewa Ziętek) jest z nim w ciąży. Danusia okazuje się córką partyjnego notabla, więc dyrektor uznaje, że opłaca mu się rozwieść z żoną (Ewa Wiśniewska). Aby zrobić to szybko i bezproblemowo, wynajmuje fotografa (Bronisław Pawlik), by ten przyłapał Annę na zdradzie.
Komedie Stanisława Barei, kiedyś lekceważone przez krytyków, dziś doczekały się miana kultowych. Z każdą wiąże się wiele anegdot. Szukając lokalizacji do scen "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", reżyser jeździł po Warszawie starym rowerem składakiem. Ostatecznie wybrał Pragę, Powiśle i Mokotów. W epizodach lubił zatrudniać członków swojej rodziny. Staruszkę w kolejce pod sklepem meblowym "Emilia" grała więc matka filmowca, pani Stanisława. Jak zdradziła w Polskim Radiu Katarzyna Bareja, córka reżysera, operator o tym nie wiedział i w pewnym momencie ostro skrytykował statystkę. - Czemu się pani tak gapi w kamerę? - Bo chcę, żeby mnie było widać - odpowiedziała przytomnie kobieta.
"Nie lubię poniedziałku"
Akcja tej komedii, którą w kinach po premierze obejrzały prawie 2 mln widzów, rozgrywa się w ciągu jednego dnia, w poniedziałek 15 września. Od rana bohaterom przydarzają się nieprzewidziane przygody. Dyrektor przedsiębiorstwa zatrzaskuje się w windzie i nie może przywitać na lotnisku ważnej delegacji. Robotnik zasypia na betonowej płycie, którą dźwig unosi do góry. Sprzedawczyni w sklepie z perfumami zakochuje się w przystojnym Włochu, który przed nią ucieka, a zaopatrzeniowiec z prowincji, grany przez Jerzego Turka, bezskutecznie poszukuje części do kombajnu. Pod koniec feralnego dnia wszystko się dobrze kończy. Samych siebie grają ówczesne gwiazdy: spiker Jan Suzin, Czesław Nowicki "Wicherek" zapowiadający pogodę i Bohdan Łazuka.
Komedię kręcono w godzinach szczytu, nie wyłączając ruchu ulicznego. W rolach przechodniów wystąpili prawdziwi warszawiacy. Operator miał z nimi duży problem, bo za bardzo patrzyli się w kamerę. Ale za to dziś film ma wartość również dokumentalną. I wciąż śmieszy. Podczas premiery cyfrowej wersji komedii kino nie pomieściło wszystkich chętnych, część widzów musiała siedzieć na schodach i pod ścianami.
Reżyser Tadeusz Chmielewski skomentował spokojnie: - I o to chodzi, żebyśmy się częściej uśmiechali...
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***