Ma siedmioro dzieci i został księdzem
Swoim życiorysem mógłby obdzielić kilka osób. Był żołnierzem, który walczył na froncie, przykładnym mężem i ojcem, a od kilku dekad jest księdzem. Niedawno skończył 100 lat.
Przełomem w jego życiu była spowiedź, którą odbył w San Giovanni Rotondo u ojca Pio. - Naprawdę chcesz iść do piekła?! - zagrzmiał zakonnik, znany z gwałtownego usposobienia. I odesłał go z konfesjonału bez rozgrzeszenia.
To był dla Probo Vacarinniego niełatwy czas. Czuł się mocno zagubiony. Nie mógł wyrzucić z pamięci okrucieństw, jakie widział, będąc żołnierzem wcielonym do armii włoskiej w trakcie II wojny światowej, m.in. w Polsce. - Nigdy nie zapomnę drogi na front wschodni i pobytu w Warszawie. Chodząc po mieście, zobaczyłem ściśniętych za drutem Żydów. Ich pełne cierpienia spojrzenia prześladowały mnie przez długie lata - wspominał.
By się otrząsnąć, po zakończeniu walk żył jak lekkoduch. Mimo strasznej biedy, chciał się bawić i niczym nie przejmować. - Rimini powoli podnosiło się z gruzów, żeby przeżyć, często musieliśmy żebrać - mówił. Choć wydawał się pogodny, w jego duszy panowała ciemność i poczucie beznadziei. Zasady, które wyniósł z głęboko wierzącej rodziny, kłóciły się z jego postępowaniem.
Któregoś dnia poszedł do kościoła, klęknął przed figurą Matki Bożej i... postawił jej ultimatum: "Albo dasz mi znak, co mam w życiu robić, albo sam postanowię, a to może nie być dobre" - powiedział. Kilka dni później spotkał kolegę, który doradził mu wyjazd do San Giovanni Rotondo, do ojca Pio. Po pierwszym spięciu przy konfesjonale Probo nie przypuszczał, że stygmatyk stanie się jego przewodnikiem duchowym. Wielokrotnie podkreślał, że bardzo wiele mu zawdzięcza.
Przed podjęciem każdej ważnej decyzji zasięgał opinii kapucyna. - Nie mogłem być w San Giovanni Rotondo tak często, jak bym chciał, ale gdy potrzebowałem rady, ojciec Pio przychodził do mnie we śnie - zdradza. To pod jego wpływem zaczął się mocno angażować w sprawy parafii. Założył koło modlitewne imienia ojca Pio, organizował pielgrzymki do charyzmatycznego zakonnika. - Święty i uparty brat wziął mnie pod swoje skrzydła, ukazując drogę do pełni życia, którym nawet cierpienia i przeciwności nie są w stanie odebrać pokoju serca oraz wewnętrznej radości - mówi z ogromną wdzięcznością.
Każdemu z dzieci nadali imię Maria
Gdy poznał Annę Marię, szybko zrozumiał, że to kobieta jego życia. Postanowili się pobrać. Bardzo pragnęli, by węzłem małżeńskim połączył ich ojciec Pio. To okazało się niemożliwe, więc w dniu ślubu, o świcie, stawili się w kaplicy w San Giovanni Rotondo, a po mszy stygmatyk ich pobłogosławił. - Niech Pan obdarzy Was swą łaską i da liczne potomstwo - powiedział.
Te słowa wkrótce zaczęły się spełniać. Młodzi żyli zgodnie, na świat przychodziły dzieci. Dochowali się aż siedmiorga - czterech synów i trzech córek. Anna Maria, która była nauczycielką, zrezygnowała z pracy, by zająć się liczną gromadką, a Probo w pocie czoła zarabiał na ich utrzymanie.
- Rodzice z wielką miłością naśladowali Jezusa, idąc drogą wskazaną im przez ojca Pio, a prawdziwym drogowskazem była dla nich Matka Boża - mówi jeden z synów Giuseppe Maria. Każdemu z dzieci nadawali jako drugie imię Matki Bożej. Dorastanie w tak pobożnym domu sprawiło, że wszyscy czterej synowie wstąpili do seminarium.
- Cała rodzina codziennie klękała do porannej modlitwy, a wieczorem chodziła na mszę. Nie zawsze nam się to podobało, ale było obowiązkowe - wspomina z uśmiechem ks. Giuseppe. Rodzinne szczęście przerwała przedwczesna śmierć Anny Marii. Probo Vaccarini miał 51 lat, kiedy owdowiał. - To było dla niego najtrudniejsze doświadczenie. - Nie mógł się z tym pogodzić - wyjawia córka Maria. Ona też wybrała życie konsekrowane, jako osoba świecka.
Po odejściu żony Probo z jeszcze większą energią zaangażował się w sprawy parafii. Został najpierw akolitą i pomagał kapłanom podczas liturgii, a potem diakonem. Mógł m.in. rozdzielać komunię. Po święceniach diakonatu biskup skierował go do małej parafii w Venti blisko Rimini. Wierni szybko go zaakceptowali, a on chciał jeszcze ofiarniej im służyć. - Ksiądz rzadko się tam pojawiał, a ja nie mogłem dać tym ludziom tego, czego najbardziej potrzebowali - Eucharystii - tłumaczy.
Trudno wyciągnąć tatę z konfesjonału
Zapragnął zostać kapłanem. Jak zwykle w ważnych chwilach chciał zasięgnąć rady ojca Pio. Choć zakonnik już od wielu lat nie żył, Probo pojechał do San Giovanni Rotondo. Wyspowiadał się, poszedł na mszę. - W sercu usłyszałem wówczas trzykrotne mocne "Będziesz księdzem" - mówi. Wrócił do domu i opowiedział o wszystkim dzieciom. Były zaskoczone.
- Powinieneś teraz myśleć o emeryturze - radziły. Probo jednak coraz mocniej czuł powołanie, dlatego zaczęły go wspierać. Trzeba było jeszcze przekonać biskupa. Cenił postawę Vaccariniego, ale postanowił najpierw uważnie się przyjrzeć jego pracy w parafii. - Zobaczyłem niezwykłą hojność oraz hart ducha, więc poprosiłem Watykan o zgodę na te niezwykłe święcenia - mówi Francesco Lambiasi, biskup Rimini.
Probo przyjął je gdy miał 69 lat. Od tamtej chwili z niesłabnącym zapałem sprawuje posługę duszpasterską. - Mam na karku 30 lat kapłaństwa, a wciąż czuję radość i entuzjazm, jak w dniu święceń - przyznaje. Parafianie ogromnie go cenią. - Najtrudniej wyciągnąć tatę z konfesjonału. Wciąż odprawia msze, błogosławi małżeństwa, chrzci dzieci i prowadzi pogrzeby - wylicza syn, ks. Francesco.
Tylko przyjezdni się czasem dziwią, gdy podczas kazania słyszą, jak kapłan wspomina o tym, że był mężem i ojcem...