Marek Krajewski: "Rzeki Hadesu" - do słuchania i do czytania
Do księgarń trafi wkrótce trzecia część trylogii o Edwardzie Popielskim. Tym razem motywem przewodnim kryminału są niewyjaśnione zbrodnie w środowisku społeczności romskiej. Posłuchaj fragmentów książki czytanych przez autora. Przeczytaj także fragment rozdziału trzeciego.


Czat z Markiem Krajewskim!Wrocław, 1946 rok. Po latach wojennej zawieruchy Edward Popielski ukrywa się przed Urzędem Bezpieczeństwa. Wydać go może tylko torturowana w więzieniu Leokadia.
W nowym świecie nikt nie jest bezpieczny. Kiedy we Wrocławiu ginie mała dziewczynka, powtarza się scenariusz sprzed trzynastu lat, gdy porwano i zgwałcono córkę lwowskiego króla podziemia.
Popielski musi stawić czoła wrogowi z przeszłości. Tylko razem z Eberhardem Mockiem może dokończyć niewyjaśnione dotąd śledztwo.
Lwów z roku 1933 i Wrocław z 1946 dzielą rzeki Hadesu - cierpienia, zapomnienia i lamentu. Żeby wyjaśnić zbrodnię sprzed lat, Popielski musi znów przejść przez piekło. To jedyna szansa na przeżycie byłego komisarza i jego kuzynki.
"Rzeki Hadesu" to trzecia po "Eryniach" i "Liczbach Charona" część trylogii o Edwardzie Popielskim.
Rozdział III
Edward Popielski szedł ulicą Słowiańską w stronę placu Powstańców Wielkopolskich, nazywanego powszechnie Wyższą Szkołą Handlową lub nowym szaberplacem, by go odróżnić od starego szaberplacu, czyli od placu Grunwaldzkiego, gdzie niedawno zlikwidowano kwitnący i wszechogarniający handel. Przed skrzyżowaniem z Ołbińską minął dwie owocarnie i restaurację Pod Jedynką, przeszedł szybko przez ulicę i wyszedł wprost na szyld "Dr Mojżesz Wolfstein, lekarz ogólny, przyjmuje codziennie od 8 1/2 do 3 1/2". Przybywa polskich szyldów - myślał Popielski - Wrocław tętni nowym życiem, szybko się rozwija i pięknieje - jak wyfiokowany i upudrowany trup.
Nie odczuwał oficjalnie zadekretowanej radości z szybkiego i spontanicznego rozwoju miasta, ponieważ w tej pieśni o podnoszeniu z gruzów pobrzmiewała fałszywa nuta o bratniej pomocy, jakiej w odbudowie i w codziennych troskach udzielały mieszkańcom wojska radzieckie. Ta propagandowa i natrętna radość wywoływała u Popielskiego reakcje gwałtowne.
- Łaski nam Moskale nie robią! - mówił wściekły sam do siebie podczas lektury codziennych gazet. - Zabrali nasz Lwów, a to zniszczone przez siebie miasto rzucili nam jak ochłap! A my mamy się radować pomocą tych kacapów! A zresztą jaką pomocą?! - unosił się i bił dłonią w płachtę gazety. - Tym, że rabują i wywożą wszystko do Rosji? Od framug okien po całe linie produkcyjne fabryk!
Gardził szczęśliwymi mieszkańcami Wrocławia, tak jak gardzi się włóczęgami wijącymi sobie gniazda na cmentarzu i udającymi, że to ich odwieczna ojczyzna. Ojczyzna Popielskiego była podeptana sowieckim butem i leżała daleko, odcięta nowym szlabanem granicznym przez zdrajców, fałszywych przyjaciół i zastraszonych przywódców alianckich mocarstw. Mocno wierzył, że - wbrew ostatnim zapowiedziom angielskiego posła Zillaciusa - za kilka lat powróci do Lwowa i zrobi to, o czym marzył - stanie ze swym odnalezionym wnuczkiem Jerzykiem na balkonie ukochanego mieszkania i w promieniach słońca będzie podziwiał płomienną jesień Ogrodu Jezuickiego.
Teraz też świeciło słońce, które podkreślało szpetotę dzikiego, zabłoconego targowiska na placu pod Dworcem Nadodrze, ograniczonym brzydkimi czynszowymi kamienicami i kolejowym wiaduktem. Handlarze sprzedawali owoce, warzywa i nabiał w obskurnych budach, na obitych papą ladach, niekiedy je po prostu rozkładali na kamieniach albo trzymali w rękach. Nikt nie czekał biernie na klienta. Wszyscy wrzeszczeli głośno, a Popielski z zainteresowaniem rejestrował w myślach fonetyczne i znaczeniowe właściwości różnych polskich dialektów. Słychać było i piękny lwowski zaśpiew, reklamujący "meszty" i "szczeniaczki prawi rasowy", i szelest gwary krakowskiej, gdy jakiś drab odganiał innego pogardliwym "a idze, idze!", i górne tony intonacji poznańskiej w reklamowaniu "szneki z glancem", i groźbę przetrącenia "kulosów", rodem z Polski środkowej. Sprzedawcy, nie przerywając konwersacji i zachwalania swych towarów, mieszali kiepską śmietanę, która podchodziła wodą, na wierzchu brudnych i zepsutych jaj układali jajka czyste i duże, a przy tym śmiali się, pokrzykiwali i łapali klientów za rękawy, przyciągając ich do swych straganów. Żadna jednak brudna ręka nie wyciągnęła się w stronę Popielskiego. Ludzie pozdrawiali go, a niektórzy nawet zdejmowali przed nim czapki.
Zatrzymał się przy starodrukach ułożonych na kamieniach. Sprzedawał je potężny brodacz w cyklistówce. Popielski zaczął je powoli kartkować, nie poświęcając uwagi ani graczom w trzy karty, ani dwóm niewysokim Żydom, którzy oferowali trzewiki, eksponując je na sztucznych nogach utworzonych z rajtuzów wypchanych piaskiem. Koncentrował się na szepcie sprzedawcy książek, który powiedział mu cicho z silnym śląskim akcentem: "- Na prawo od baby z pierogami. Hasło "Oskar Ullmann". Popielski pokiwał głową, odłożył piękne osiemnastowieczne wydanie Janua Hebraeae Linguae Veteris Testamenti z pieczątką miejskiej biblioteki w Wałbrzychu i ruszył we wskazanym kierunku.
Szybko natrafi ł na wspomnianą budę, w której - sądząc po pijakach leczących kaca bimbrem zaprawianym sokiem malinowym - nie tylko pierogi sprzedawano. Na prawo od niej stała mała budka, której dach ledwo co okrywał dziurawą, zbitą z desek ladę i siedzącego za nią mężczyznę. Na ladzie piętrzyły się dary z Unry - puszki z kawą, budyniem, kompotem i konfiurami, konserwy mięsne, papier toaletowy i tabletki do odkażania wody.
Popielski podszedł do lady, a sprzedawca wstał z szacunkiem. To uczucie było obce pijącym bimber młodym mężczyznom, którzy przyglądali się całej scenie z głupawymi i wyzywającymi uśmiechami.
- Patrz, Józiu, tych skurwysynów to stać na wszystko, nawet na dary z Unry - krzyknął jeden z nich, patrząc na Popielskiego. -I z czego oni mają forsę? Mają, kurwa, bez pracy! - Jestem od Herberta antykwariusza - szepnął Popielski, nie zwracając uwagi na zaczepki. - Oskar Ullmann.
- Wiem, co mam dać - powiedział sprzedawca. - Herbert mi mówił. A pan wie, ile mi zapłacić.
Wyjął spod lady gazetę, zwinął ją w trąbkę i wrzucił do niej flakonik z pastylkami odkażającymi wodę oraz cztery buteleczki luminalu, leku na epilepsję, po czym zagiął sprawnie brzegi gazety, tworząc zgrabną paczkę.
Popielski kupował lek właściwie z obowiązku, ataki padaczki prawie już ustały i nie musiał się już zabezpieczać przed nimi ciemnymi okularami. Był jednak zbyt przezorny, by pozwolić sobie na chwilę zapomnienia - choroba mogła wrócić w najmniej spodziewanym momencie i go zdemaskować. Położył na ladzie cztery banknoty pięćsetzłotowe i szybko odszedł poganiany przekleństwami pijaków, którzy z każdą sekundą stawali się coraz bardziej zuchwali. Jeden z nich wydał się Popielskiemu znajomy. Nieuświadomiony ciąg skojarzeń trwał kilka sekund i skończył się sukcesem.
Jak to dobrze - myślał - pilnie obserwując cygańskich kieszonkowców okrążających jakiegoś chłopa dźwigającego klatkę z gołębiami, że nie muszę już nosić ciemnych okularów. Gdybym je miał, to ten lwowski żulik, kacap i komunista, jak mu tam, Antek Rozlepiło, natychmiast by mnie rozpoznał. To paradoks - ludzie noszą ciemne okulary, by ukryć swoją tożsamość, a ja właśnie dlatego ich nie noszę. Ale mam na sobie coś innego, co mnie ukrywa jeszcze skuteczniej. Bez tego rozpoznałby mnie każdy lwowski łachabunda, każdy kirus z Kliparowa, a tych nie brakuje przecież w tym szwabskim mieście!
Wyszedł z szaberplacu i ruszył pod wiadukt kolejowy. Na rogu Trzebnickiej i Kleczkowskiej kupił od małego gazeciarza najświeższy numer "Pioniera". Czekając na tramwaj, przeglądał ogłoszenia. Pierwsze wywołało na jego twarzy lekki uśmiech.
"Uwaga słuchaczki Uniwersytetu Wrocławskiego! Dam komfortowo urządzony pokój wraz z całkowitym utrzymaniem i dopomogę finansowo przystojnej akademiczce. Pierwszeństwo studentki medycyny. Sprawę traktuję poważnie".
Inne ogłoszenie miało charakter pokutny.
"Za zajście z milicjantem dnia 2 września składam 1000 zł na dzieci poległych milicjantów. Szymoniak Wacław".
Nadjechała jedynka - od kilku dni jeżdżąca jako skład dwuwagonowy. Nie panował w niej wielki tłok, bo było już dawno po porannym szczycie komunikacyjnym, a poza tym większość pasażerów wysiadała właśnie tutaj - przy najpopularniejszym wrocławskim targowisku. Popielski zwinął gazetę i wsiadł do wagonu. U konduktora chciał kupić bilet, ale ten uśmiechnął się i powiedział ze lwowską intonacją:
- Ali ni trzeba, ni trzeba.
Popielski podziękował mu, oparł się o szybę na tylnym pomoście i przeczytał kolejne ogłoszenie.
"Dnia 23 września w parku Szczytnickim została uprowadzona dwunastoletnia Lucyna Brzozowska, uczennica klasy piątej. Ubrana była w sukienkę w granatową kratę, różową chustkę i wysokie buciki z nieprzemakalnego płótna. Na każdego, kto przekaże zrozpaczonemu i zamożnemu ojcu informację mogącą pomóc w odnalezieniu dziewczynki, czeka bardzo wysoka nagroda".
Poczuł i dławiący niepokój, i przypływ nadziei. Odwrócił głowę i zapatrzył się w okno. Z zamyślenia wyrwała go jakaś babina, której jasna, zawiązana pod brodą chustka przypominała strój ukraińskich wieśniaczek. Dotknęła rękawa jego sutanny i szepnęła:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków, amen - odpowiedział Popielski, poprawił koloratkę i pobłogosławił kobietę.