Masa o kobietach polskiej mafii
To dzięki jego zeznaniom udało się pogrążyć "Pruszków" - teraz Jarosław Sokołowski "Masa", jeden z najbardziej wpływowych gangsterów tzw. grupy pruszkowskiej, w rozmowie z Arturem Górskim zdradza, kim były kobiety polskiej mafii. Specjalnie dla was udostępniamy fragmenty książki.
Dlaczego właśnie Masa?
Dlaczego mamy wierzyć akurat Masie, dlaczego jego wspomnienia mają być wiarygodniejsze (i ciekawsze) od relacji innych gangsterów, którzy zajmowali najważniejsze miejsca w hierarchii pruszkowskiej mafii?
Z pewnością niejeden potencjalny czytelnik zada sobie to pytanie, zastanawiając się nad zakupem książki "Masa o kobietach polskiej mafii". Fakt, książek o rodzimej przestępczości zorganizowanej jest wiele, część z nich napisali nawet sami gangsterzy i zdaniem niektórych w tej kwestii powiedziano już wszystko.
To nonsens!
Prawda jest zupełnie inna - treści krążące w czytelniczym obiegu to w najlepszym razie zbiór półprawd i niedopowiedzeń; spis plotek, pogłosek i zdarzeń, które nigdy nie miały miejsca. To historia polskiej przestępczości wykreowana przez rozmaite ośrodki (od organów ścigania po media) zainteresowane utrwaleniem własnej jej wersji.
Tymczasem Masa wie, jak było naprawdę. I mało kto, nawet spośród pruszkowskich kompanów Jarosława Sokołowskiego, dysponuje porównywalną wiedzą. Dlaczego? To proste - przede wszystkim Masa był w mafii pruszkowskiej od samego początku. Tworzył ją i wywalczył dla niej czołowe miejsce na gangsterskiej mapie kraju. Właśnie jego brawurowe (choć naturalnie naganne) akcje rozbijania dyskotekowych bramek, czyli, mówiąc wprost, prania po pyskach ochroniarzy, dały początek legendzie o niepokonanych chłopcach z pruszkowskiego "miasta". Może z dzisiejszego punktu widzenia te ataki na świątynie stołecznej rozrywki jawią się nieco groteskowo, ale w tamtym czasie, na przełomie lat 80. i 90., były świadectwem narodzin brutalnej i niezwykle skutecznej grupy przestępczej.
Jednak wobec tego, co nastąpiło wkrótce potem, dyskotekowe potyczki były jedynie humorystycznym epizodem. W maju 1990 roku, w miejscowości Siestrzeń pod Warszawą, w wyniku gangsterskich porachunków zginęło dwóch pruszkowskich mafiosów wywodzących się ze starej gwardii - Lulek i Słoń. Choć za początek historii polskiej mafii powszechnie uważa się policyjną akcję przeciwko gangsterom w hotelu George w Nadarzynie (lipiec 1990 roku), to tragedia w Siestrzeni dla wielu ludzi z "miasta" stanowiła coś w rodzaju mitu założycielskiego grupy. Masa był uczestnikiem tamtego zdarzenia.
Odwaga, wsparta pokaźną muskulaturą Masy i jego "towarzysza broni" Wojciecha K. "Kiełbasy", wzbudziła zainteresowanie starej gangsterskiej gwardii, której gwiazdami byli między innymi: Ireneusz P. "Barabas" (nazwany przez media Barabaszem), Janusz P. "Parasol", bracia Mirosław i Leszek D., czyli Malizna i Wańka, oraz Zygmunt R. "Bolo". Doświadczenie PRL-owskich recydywistów połączone z entuzjazmem młodych zaowocowało powstaniem najsłynniejszej mafii w historii Polski. Mafii, która jeszcze długo będzie wzbudzała zainteresowanie Polaków i prawdopodobnie nie doczeka się godnego kontynuatora. No i bardzo dobrze - rzecz jasna.
Masa nigdy nie znalazł się na samym szczycie władzy grupy pruszkowskiej (gdyby się na nim znalazł, nie mógłby uzyskać statusu świadka koronnego), ale był na tyle blisko niego, że doskonale wiedział, jak ta władza funkcjonuje i jakimi ludźmi są bossowie. Ci ostatni tak bardzo ufali Masie, że w pewnym momencie to on właściwie rządził grupą, był kimś w rodzaju prezesa korporacji, który ma nad sobą jedynie właścicieli.
Jednocześnie Jarosław Sokołowski utrzymywał stały kontakt z mafijnymi dołami - jego umięśnieni bojówkarze realizowali polecenia góry, która już nie musiała się martwić o to, czy wszystko przebiegnie po jej myśli. Od tego był Masa - on miał zapewnić starym pruszkowskim i spokój, i pieniądze.
Właśnie z powyższych powodów którykolwiek z bossów, gdyby go spytać, jak wyglądały konkretne operacje gangsterskie, miałby kłopot z ich dokładnym opisaniem. Bo go przy nich nie było. A Jarosław Sokołowski, krążąc między górą a dołem, wszystko widział i wszystko słyszał. Co więcej - jego losy tak się potoczyły, że musiał kilkakrotnie wchodzić w ryzykowne sojusze: najpierw przyjaźnił się z Kiełbasą (czy, jak czasem sam o nim mówi, Kiełbachą), a gdy ten zaczął szukać sobie kompanów w konkurencyjnym gangu, ich drogi się rozeszły. Pracował dla starych, czyli Parasola i Wańki, a po pojawieniu się Andrzeja K., czyli Pershinga, przeszedł pod jego skrzydła. I wszedł w konflikt z dotychczasowymi szefami. Podczas gdy Pruszków prowadził wojnę podjazdową z gdańskim bossem Nikodemem S. "Nikosiem", Masa - nie bacząc na wściekłość starych - pił z nim wódkę i robił interesy.
Można zatem powiedzieć, że szedł po bandzie, narażając się na bolesny upadek, ale to właśnie dzięki temu więcej widział i więcej wiedział.
To nie wszystko: podczas gdy pruszkowscy bossowie raczej kisili się we własnym sosie, spędzając całe dnie na wspólnym balowaniu i wspominaniu historii sprzed lat, Masę ciągnęło do wielkiego świata. Bywał na rautach z udziałem polityków, spotykał się z gwiazdami popkultury, brylował na imprezach sportowych. Z tej potrzeby dorównania elitom (i oczywiście zgarnięcia wielkich pieniędzy) powstała jedna z najlepszych dyskotek w tej części Europy - warszawska Planeta. Dla jej właściciela, czyli Masy, to był zupełnie inny świat, pełen przepychu i kamer, świat, do którego nie mieli wstępu nawet pruszkowscy bossowie. Właśnie tam Masa popijał whisky z dziewczynami ze Spice Girls czy z gwiazdorami Modern Talking i podsuwał laski słynnemu koszykarzowi-aktorowi Dennisowi Rodmanowi. Tam zabawiał się z kobietami i decydował o tym, które z nich zdobędą koronę w konkursach piękności. Wśród gości dyskoteki nie zabrakło nawet Al-Saadiego, jednego z synów libijskiego dyktatora Mu’ammara al-Kaddafiego! Nie wspominając o takich championach sportu jak Andrzej Gołota czy Dariusz Michalczewski...
Między innymi dzięki Planecie z napakowanego gangusa Masa zamienił się w celebrytę, z którym znajomość stawała się powodem do dumy. W pewnym momencie właśnie jego klub stał się dla niego przepustką do lepszego towarzystwa.
A potem karta się odwróciła - czując na plecach oddech pruszkowskich starych, Masa postanowił uciec z mafii i podjąć z nią walkę jako świadek koronny. Dzięki jego zeznaniom, składanym od 2000 roku, udało się skutecznie uderzyć w Pruszków i na długie lata zamknąć jego szefów oraz "żołnierzy". Wersję Masy potwierdził niezawisły sąd, co jest niezłą rekomendacją również dla... tej książki.
Ale ten etap - współpraca z wymiarem sprawiedliwości - stał się także dla Jarosława Sokołowskiego okazją do poznania ciemnej strony mocy, tyle że widzianej od strony prawa. To też była dla niego wielka lekcja.
Czy to znaczy, że Masa ujawnił sądowi wszystko, co miał do powiedzenia? Nie - wiedza procesowa konieczna do skazania przestępców to jedno, a cała reszta, której sąd nie potrzebował (czyli kilka razy tyle), to drugie. I właśnie te pominięte informacje są podstawą opowieści, z której powstała książka "Masa o kobietach polskiej mafii".
Jeśli Jarosław Sokołowski ujawnia wszystko, co wie o polskiej przestępczości zorganizowanej - w tej opowieści koncentrując się na kobietach mafii - to można mieć pewność, że żaden inny autor nie jest w stanie bardziej niż on zbliżyć się do prawdy.
Jarosław Sokołowski "Masa"
- Na co komu kolejna książka o polskiej mafii? - zapytacie. Przecież na ten temat powiedziano już wszystko, a księgarniane półki uginają się pod ciężarem coraz to nowszych publikacji.
Odpowiem krótko: żal mi tych półek, bo muszą dźwigać ciężar, który często ma niewielką wagę gatunkową. Rzeczywiście - publikacji o polskiej mafii jest sporo i wciąż pojawiają się kolejni specjaliści ujawniający nowe rewelacje na temat burzliwych lat 90.
Problem w tym, że czytając książki i artykuły o mafii, przeważnie zadaję sobie pytanie: czy ich autorzy nie żyją przypadkiem w jakimś równoległym świecie, w którym istnieje Pruszków bis, przypominający wprawdzie ten mój, ale jedynie w niewielkiej części? Gdy dochodzi do porównania detali, to nasze światy - czy raczej nasze wersje zdarzeń - rozjeżdżają się w zupełnie różnych kierunkach.
Niedawno czytałem artykuł cenionego dziennikarza śledczego, który w jednym z portali internetowych opowiada w odcinkach o grupie pruszkowskiej - ten akurat był poświęcony mojemu przyjacielowi, czyli Wojciechowi K. "Kiełbasie". Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko: cztery zdania, pięć błędów. Zgadza się jedynie to, że Wojtek nie żyje. Wszystko inne zostało wyssane z palca. Ile zatem są warte takie informacje? Nie wspominam już o nadawaniu gangsterom ksywek przez media - wielu z nich dowiedziało się o swoich pseudonimach z prasy. W tej książce jednak będziemy się trzymać medialnej wersji, żeby nie robić dodatkowego zamieszania. Skoro dziennikarze nazwali Zygmunta R. Bolem (a nigdy Bolem nie był; ten pseudonim nosił ktoś zupełnie inny), to niech już tak zostanie.
Autorzy bestsellerowego Alfabetu mafii, Ewa Ornacka i Piotr Pytlakowski, we wstępie do nowej edycji tego dzieła napisali: Kiedy tworzyliśmy pierwsze wydanie Alfabetu mafii, mieliśmy złudne poczucie, że o przestępczym świecie wiemy prawie wszystko. Dzisiaj, po latach, pora się przyznać do grzechu pychy. Nie wiedzieliśmy wszystkiego wtedy, nie wiemy też teraz, a czasem mamy świadomość, że gubimy się w meandrach tego świata.
Cytując filmowego klasyka, mogę skomentować to krótko: Przez grzeczność nie zaprzeczę. Tak jednak - uczciwie - powinna postawić sprawę większość rodzimych "speców od mafii".
Oczywiście, trudno winić dziennikarzy, bo przecież dysponują oni jedynie wiadomościami krążącymi w mediach i nie zadają sobie trudu, żeby je weryfikować. Inna sprawa, że często nie wiedzą, gdzie to zrobić i z czyją pomocą.
Dodatkowo pewną rolę w dezinformowaniu społeczeństwa odegrało kino, które - takie jego prawo! - przedstawiło polską mafię we własnej, mocno ubarwionej wersji. Niestety, wielu Polaków uwierzyło, że prawda ekranu jest prawdą obiektywną.
Jeśli jednak kogoś interesuje to, jak faktycznie funkcjonowała rodzima przestępczość zorganizowana, musi zapomnieć o kinie, literaturze i najgorszym nośniku wiedzy, czyli plotkach.
Co tu dużo gadać - sędziowie orzekający w kolejnych procesach Pruszkowa nie zawsze dochodzą do właściwych wniosków. Nie zamierzam poddawać krytyce naszego wymiaru sprawiedliwości, ale zastanawia mnie, dlaczego zapadają takie, a nie inne wyroki. Dlaczego na wolności są ludzie, którzy powinni oglądać niebo przez kraty - dla dobra ogółu, a nierzadko także dla własnego bezpieczeństwa? Ludzie wierzą, że gangster X jest niewinny, bo wypuszczono go na wolność, a ja wiem, że ma wiele na sumieniu, chociaż prokuratura nie była w stanie mu tego udowodnić.
Jest to jednak tylko element większej całości - cała prawda o mafii wciąż czeka na opisanie, bo dotychczas więcej jest na jej temat spekulacji niż faktów. I ja zamierzam pomóc tej prawdzie dotrzeć do Polaków.
Można powiedzieć, że byłem przy narodzinach grupy pruszkowskiej, byłem uczestnikiem i świadkiem najważniejszych wydarzeń w jej historii i wiem na ten temat naprawdę bardzo dużo. Owszem, wszystko ujawniłem organom ścigania, ale to, po pierwsze, wypłynęło na zewnątrz w formie bardzo zniekształconej (przypominają mi się dowcipy o radiu Erewań), a po drugie, zeznania ograniczały się do informacji niezbędnych z procesowego punktu widzenia. Koloryt funkcjonowania kryminalnego podziemia w nich znikał, a moim zdaniem to jest dla czytelnika najciekawsze. Ta książka i kolejne, które przygotowujemy, pokażą czytelnikom, co to znaczyło być pruszkowskim gangsterem, jakie profity i zagrożenia się z tym wiązały. Mówiąc krótko - takiego filmu nie zobaczycie w żadnym kinie! Zapewniam, że odsłonię przed wami świat, z którego istnienia w ogóle nie zdawaliście sobie sprawy.
Wiem, że tego typu świadectw jest więcej, ale musicie pamiętać o jednej, podstawowej rzeczy: relacje bossów, którzy faktycznie rozdawali karty w mafijnym biznesie, a następnie zostali "przeczołgani" przez prawo, zawsze będą miały na celu obronę ich - rzekomo - dobrego imienia. Z kolei rewelacje pochodzące od płotek, które dziś kreują się na wielkich gangsterów (kto to sprawdzi?), mają zerową wartość i lepiej zająć się czymś pożyteczniejszym niż ich lekturą.
Zresztą na wybitnych speców od Pruszkowa kreują się nie tylko gangsterzy, ale także prawnicy, co czasami przybiera formy karykaturalne. Oto przykład. W jednym z pruszkowskich procesów asystentką pewnego wybitnego adwokata była pani L. W czasie rozprawy wręcz nie dawała dojść do głosu swojemu szefowi, gwiazdorzyła, stawiała świadkom absurdalne pytania, wykazując się przy tym zupełną ignorancją, i tak naprawdę psuła całą robotę adwokatowi. Ten w pewnym momencie nie wytrzymał i warknął do niej: "Siad!". Sala zamarła. Rzeczywiście, na chwilę ją zgasił, ale jak się miało okazać - nie na długo. Po kilku latach spotkałem ją na kolejnej rozprawie. Tym razem bez żadnych zahamowań kreowała się na wybitną znawczynię polskiej przestępczości zorganizowanej. Jak oznajmiła wszem wobec - zęby zjadła na mafii pruszkowskiej.
Dobrze, że nikomu po tych zębach nie zostały ślady.
Wiem, co myśli wielu z Was: Masa gangster chce się wybielić i dalej pogrążać byłych kompanów.
To nieprawda - nie będę się wybielał, o czym przekonacie się z lektury tej książki. Kiedyś byłem naprawdę złym człowiekiem i ludzie, którzy się mnie bali, wiedzieli, dlaczego się boją. Ale to jest przeszłość - teraz staram się naprawiać błędy popełnione za młodu, a jako świadek koronny płacę wysoką cenę za decyzję o współpracy z wymiarem sprawiedliwości. Niczego też nie zmyślam, bo niczego bym nie ugrał - to, co zeznałem prokuraturze, wchodzi do tak zwanego pakietu umorzeń i ci, którzy choć trochę znają się na prawie, wiedzą, że naraziłbym się na kłopoty, gdybym teraz zaczął konfabulować, kreować jakąś własną, fałszywą wersję wydarzeń z przeszłości. A ja już mam dość kłopotów.
Jedyne czego chcę, to opowiedzieć Wam, jak naprawdę wyglądało życie w mafii i jaką rolę w historii III RP odegrała grupa pruszkowska. Zapewniam Was, że była to bardzo duża rola, a kontaktów z nami do dziś wstydzi się wiele osób z ówczesnego świecznika. Jesteście gotowi na zaskakującą podroż w czasie? Jeśli tak, to zapraszam.