Nie ma bata na prałata. Tajemnice księdza Jankowskiego
- Kluczem do zrozumienia postaci prałata jest sieć powiązań, którą stworzył. Cel był jeden: w spokoju realizować swoje potrzeby seksualne - o książce "Uzurpator. Podwójne życie prałata Henryka Jankowskiego" opowiada jej współautor Piotr Głuchowski. - Stworzył sobie niewiarygodne plecy. Składały się one z polityków, profesorów uniwersytetu, ministrów, prawników i lekarzy. Wszyscy stali za nim murem.
Iga Dzieciuchowicz, Interia: - Dobił mnie pan tą książką...
Piotr Głuchowski: - Aż tak? Mnie nic nie zaskoczyło. Nie przeżyłem wstrząsu światopoglądowego. Ludzi traktuję raczej z podejrzliwością. Każdy ma swoje mroczne tajemnice.
O skłonnościach pedofilskich prałata wiedzieli wszyscy?
- Na pewno jego bliscy, tylko nikt nie miał odwagi krzyknąć, że król jest nagi. Elity związane z księdzem Jankowskim na jego plebanię patrzyły jak na folklor. Kręcili się tam młodzi roznegliżowani chłopcy. Pełnili rolę podczaszych. Mieli koszulki z napisem "Jestem dziewicą". Witali się z prałatem pocałunkiem w usta. Cała elita opozycyjna opisywała to jako dziwactwo. Może to szokujące, ale trzeba zrozumieć tamte czasy. Wtedy nie mówiło się o przestępstwach seksualnych wobec dzieci. Jeżeli ktoś był pedofilem, to takim osiedlowym. Podglądał na placu zabaw małe dziewczynki czy macał je w piwnicy. Każde osiedle miało u siebie kogoś takiego. Takim pedofilem był ksiądz Jankowski w początkach swojej działalności. Kiedy jeszcze nie był majętny. Potem okazało się, że bogatemu wolno więcej. Stworzył sobie niewiarygodne plecy. Składały się one z polityków, profesorów uniwersytetu, ministrów, prawników i lekarzy. Wszyscy stali za nim murem. Kluczem do zrozumienia postaci prałata jest sieć powiązań, którą stworzył. Cel był jeden: w spokoju realizować swoje pedofilskie potrzeby seksualne.
W książce po kolei widać życia, które ksiądz Jankowski złamał. Sławek brał narkotyki, Piotr został męską prostytutką. Dziewczynka, która zaszła z Jankowskim w ciążę, popełniła samobójstwo.
- Śledztwo gdańskiej i elbląskiej prokuratury w sprawie nadużyć seksualnych wobec dwóch z jego ofiar, czyli Sławka i Piotrka, zostało umorzone. W Gdańsku księdza Jankowskiego uznano wówczas, z ulgą, za niewinnego. Historia była typowa. Sławek został jego kochankiem i przestał chodzić do szkoły. Jak wiele jego ofiar stoczył się. Brał narkotyki, uciekł z domu. Jego mama wystąpiła z wnioskiem do sądu rodzinnego o przymusowe leczenie. W trakcie przesłuchania sędzia dowiedziała się, jakie relacje łączą go z prałatem. Złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Prokuratura sprawę zbadała i odstąpiła od sporządzenia aktu oskarżenia. Nie ma tematu.
Ksiądz był nie do ruszenia.
- Jego zwolennicy przedstawiali to tak: prałata atakują wrogowie ojczyzny. Najpierw oskarżano go o działalność antysocjalistyczną. W latach 90. o nawoływanie w kazaniach do waśni na tle rasowym. Antysemickie Groby Pańskie i kazania. Potem mówiono, że agent. Później, że pedofil. Prałat wciąż przekonywał, że zmienia się tylko rodzaj pałki, którą go biją. Nie można tu odmówić pewnej logiki. Zwolennicy nie twierdzili, że te zarzuty są nieprawdziwe. Uważali, że są stawiane w złych intencjach. Czy kazania z lat 80. atakowały ówczesną władzę? Tak. Czy w kazaniach z lat 90. były wątki antysemickie? Były. Do sypiania z chłopcami też się przyznawał. Jednej z matek powiedział przecież, że tylko "do dupy się nie dobierał". Teraz współpraca z SB. Zachowały się meldunki sporządzane na podstawie jego donosów. Co do faktów nie ma sporu. Jednak atak na Jankowskiego - agenta "Delegata" traktowany był jako lewacki atak na Kościół. A potem doszedł argument, że zmarły nie może się bronić.
Proces osaczania i uzależniania od siebie swoich ofiar przypomina u Jankowskiego modus operandi Michaela Jacksona.
- W bardzo podobny sposób obłaskawiał rodziców tych chłopców i ich samych. Organizował matkom pracę, wspomagał finansowo. Dawał prezenty, pomagał w nauce. Kiedy przestawali być jego kochankami, bo byli już pełnoletni, pomagał im w życiu. Zostawali jego kierowcami, sekretarzami, pracownikami parafii. Dostawali mieszkania, posady, pieniądze na samochody, na motocykle. Rozpuszczał tych chłopców niemożliwie. Działał tak już w latach 70. Za podobne postępki wobec alumnów gdańskiego seminarium duchownego w Oliwie dostał od władz zakaz kontaktowania się z klerykami. Miał tam ukochanego chłopca, któremu kupił okulary w złotych oprawkach. W tamtych czasach to było tyle, co później samochód.
Lista wybitnych nazwisk, które ksiądz Jankowski gościł u siebie, robi wrażenie.
- Bywał tam Ronald Reagan, Margaret Thatcher, Joan Baez, Wałęsa, Kuroń, Mazowiecki, Gwiazda, Hall, Frasyniuk, Michnik, bracia Kurscy, Anna Walentynowicz i cała elita opozycji. Ksiądz Krzysztof Czaja, który przemieszkał dekadę na parafii, musiał o wszystkim wiedzieć. Ostrzegał jedną z matek ministrantów, że dzieją się tam straszne rzeczy, a każdy z faworytów księdza szybko się stacza. Teraz mówi, że do szargania pamięci prałata nie przyłoży ręki, nie będzie źle mówił o zmarłym. Pani profesor Joanna Muszkowska-Penson również mówiła mi, że niczego złego o księdzu nie powie.
Odmówili mi też inni z Adamem Michnikiem włącznie. Jego syna ksiądz Jankowski ochrzcił...
- To panią dziwi?
Chyba naiwna jestem...
- Każda z tych historii ma drugie i trzecie dno. Na przykład nieżyjący już biskup Gocłowski był zupełnie uzależniony od prałata. Jako wykładowca seminarium w Oliwie został w dość niejasnych okolicznościach stamtąd przeniesiony. Są tacy, co twierdzą, że miało to coś wspólnego z jego niewłaściwym stosunkiem do kleryków. Biskup potrzebował pieniędzy, bo po tzw. aferze Stella Maris, gdy komornik licytował jego majątek, nawet meble, był goły. A ksiądz Jankowski pieniądze miał. Oczywiście do pewnego czasu, bo ostatecznie umarł w biedzie. Następne dno: biskup tak po ludzku bał się prałata. Jankowski wobec dziennikarzy mówił o nim per "biskupek", odmawiał wykonania poleceń hierarchy i nie kończyło się to żadnymi konsekwencjami. Nie miały też konsekwencji jego dziwaczne kazania. Biskup mu nakazywał milczenie, a Jankowski miał go gdzieś.
- Czarę goryczy przelała dopiero sprawa Sławka i sfałszowanego listu do biskupa. Listu, w którym Sławek zapewniał, że z księdzem nie łączy go seks. Prałat go chłopcu podyktował, by ratować skórę - i się wydało. Do tego doszły wyniki przeszukania na plebanii, gdzie znaleziono pornografię i kupę sfałszowanych podpisów gdańskich notabli. Do tego coś w rodzaju archiwum haków na ważnych ludzi. Także duchownych. I amunicję. Dopiero wówczas Gocłowski nałożył na Jankowskiego karę bezwzględną. I zaraz pojawiły się komitety obrony prałata, które zaczęły wyzywać biskupa, że Żyd, że mason, że komunista. Jankowski był nie do ruszenia nawet dosłownie. Biskup próbował usunąć go z plebanii, wysłał mu kilkanaście pism, że ma się stamtąd wyprowadzić. To mogło podziałać na każdego księdza, ale nie na Jankowskiego. Niejeden ksiądz potrafił zbudować kościół, niejeden pomagał ludziom, ale Jankowski potrafił zrobić z tego swój oręż.
Choć podobno nie był zbyt inteligentny.
- Był prosty jak sznurek, słabo mówił po polsku. To był jego drugi język. Do dziewiątego roku życia mówił po niemiecku. Wychował się w niemieckiej rodzinie. Matka była Niemką, ojciec Volksdeutschem drugiej grupy, siostry też mówiły tylko po niemiecku. Miał 10 lat, kiedy Starogard Gdański wrócił do Polski. Miłość do munduru wywiódł z czasów, gdy podziwiał mundury Waffen SS, Hitlerjugend i Luftwaffe. Na starość sam sobie porobił różne uniformy - między innymi komandora marynarki wojennej. Chodził w tym na rauty w warszawskich ambasadach.
A mówił, że wzięła się z uwielbienia dla mundurów rotmistrzów!
- Kiedy ułani uciekli ze Starogardu Gdańskiego, miał dwa lata i dziesięć miesięcy. On wszystkimi manipulował i wszystkich okłamywał, co jest jakąś umiejętnością przy niskim IQ. Można być prostym człowiekiem i przejść do historii. Znamy przecież wiele takich przykładów. Powtórzę: sieć powiązań jest kluczem do zrozumienia tej postaci. On miał taki kapownik z numerami telefonów i nalepką "Solidarności" na skórkowej okładce. Były tam kontakty do wszystkich ważnych ludzi w Polsce - prezydenta, premiera, ministrów, nuncjusza apostolskiego, nawet do Violetty Villas i Magdy Gessler. Jak ktoś ma taki zasób, to może więcej.
Czy coś Pana szczególnie dotknęło?
- Opisy seksualnych ekscesów. To było trudne do zniesienia. Zresztą poznałem kiedyś prałata osobiście. W 2007 roku robiłem o nim reportaż z Bożeną Aksamit, współautorką "Uzurpatora". Podrywał mnie, zapraszał na łóżeczko. Bożeny nie dostrzegał.
Prałat nigdy nie odpowiedział za przestępstwa. Jaki wpływ na to miał fakt, że żył w Trójmieście?
- Układ gdański istnieje, objawił się też w sprawie Zatoki Świń, czyli pedofilów z niesławnej Zatoki Sztuki, z których dwójka siedzi teraz na ławie oskarżonych. Jeżeli masz pieniądze i wpływy, jesteś stąd, znasz wszystkich, to bardzo wiele trzeba zrobić, by cię wykluczyli. Ludzie z tego układu nie tylko się wspierają, umożliwiają sobie robienie pieniędzy, wyciągają pomocną dłoń, kiedy trzeba. Spotykają się też na weselach swoich dzieci, na komuniach wnuków, na grillach i rautach. W nocy z piątku na sobotę w klubie dla panów w Sopocie, a w niedzielę - w tym samym kościele. Zamknięty światek.
- Badałem rodziny prawnicze. Dziadek sędzia, syn adwokat, a wnuk - prokurator lub komornik. Albo dziadek - oficer SB, syn - prokurator, wnuk - radca prawny. Tak samo rodziny lekarskie. I to wszystko dzieje się w mieście, z którego się nie emigruje. Trudno stworzyć układ w Sochaczewie czy Bydgoszczy, bo stamtąd się wyjeżdża, by zrobić karierę. Gdańsk jest wystarczająco mały, by wszyscy się znali i wystarczająco duży, by mieć tu pole do popisu. Jest w Trójmieście jeszcze kilka innych postaci, które zasługują na dogłębne opisanie.