Pocztówka z wakacji

Jestem z tych "osób publicznych", które z trudem godzą się z utratą swojej anonimowości. W tym roku minie dwanaście lat odkąd oficjalnie param się muzyką. Szmat czasu, żeby oswoić się z faktem posiadania "znanej twarzy". A ja ciągle nie mogę.

article cover
INTERIA.PL

...Za granicą sobie odbijam i gapię się na ludzi, ile wlezie. I to jak! Bezczelnie i z wielką pasją. Bo nic mi za to nie grozi. Rany! Nie chciałabym, żeby ktoś mi się tak przyglądał. "Przestań, bo nas z restauracji wyproszą!" - ostrzega mnie John podczas kolacji na hotelowym tarasie w Hiszpanii. Jest cudnie. Zachodzące słońce połyskuje migotliwie na roztańczonych falach oceanu, Pola śpi snem kamiennym w klimatyzowanym pokoju dwa piętra niżej, a ja w towarzystwie ukochanego mogę wreszcie pomilczeć swobodnie i bez zobowiązań. No i się porozglądać. To tu, to tam, dokoła. Ach, jak ja to lubię!

Po kilku dniach wakacji mam już "obcykane" kto z kim, gdzie i kiedy. Przy samym morzu, na sztucznej plaży od wczesnych godzin porannych grilluje się "nowa Rosja" w kostiumach od Chanel i okularach Prady. Wszyscy trzymają się razem i grzecznie wymieniają pozdrowieniami, zażywając od czasu do czasu orzeźwiających kąpieli w stylu leniwej żabki. Obok równiutko poustawianych leżaków plączą się kolorowe pisma, najwyższej jakości i-pody i szklaneczki po drinkach z parasolkami. Ci to mają luz! I, trzeba przyznać, fantazję. Zwłaszcza w sprawach dotyczących komponowania garderoby dostosowanej do różnych pór dnia i okazji. Te wszystkie koronki, brzęczące bransolety i pięknie wyprofilowane obcasy. Jak szyk, to szyk. Nie ma co! W końcu od czegoś są wodoodporne maskary i niezmywalne szminki!

Niemcy wakacjują się w stylu zgoła odmiennym. W wygodnych Schollach i Birkenstockach przemykają bezszelestnie między stolikami podczas śniadania, potem zapuszczają nura w solonej wodzie i przepływają kilkadziesiąt metrów porządnym kraulem, by resztę dnia spędzić gdzieś w miłym cieniu, sącząc zimne piwko i oddając się lekturze o profilu na ogół kryminalnym. Ci nie lubią się chyba aż tak "gromadzić". Od razu widać kto tu przyjechał z kim i każdy wyraźnie trzyma się swojego towarzystwa.

Skandynawowie są bardziej tajemniczy. Podczas posiłków wszędzie słyszę ich ściszone głosy, muszę się jednak nieźle nakręcić głową, żeby je dopasować do konkretnych twarzy. W ciągu dnia w ogóle nie mam pojęcia gdzie się podziewają. Wszyscy są w wieku co najmniej średnim (pewnie w ich katalogach ten hotel prezentowany był jako oferta dla seniorów), wyglądają skromnie, noszą się zwyczajnie i wypoczywają niezwykle dyskretnie.

Co innego Hiszpanie! Ich lubię najbardziej. Swobodni, złoto-brązowi, rozgadani. Całe godziny spędzają w większych, często trzypokoleniowych grupach, na dobrej zabawie. Są tak zajęci sobą, że nie mają czasu na czytanie. Aż miło na nich oko zawiesić. Mają w sobie tyle witalności, że człowiek od razu czuje się bardziej zrelaksowany, od samego bycia w zasięgu ich promiennej aury.

Anglicy opanowali tereny wokół basenów i desperacko starają się być wyluzowani. Jednego dnia świecą po oczach białymi brzuchami, by następnego dumnie prezentować pierwszą opaleniznę w kolorze wściekłego raka. Z przykrością stwierdzam, że cała Brytania zachowuje się najbardziej hałaśliwie i prezentuje najmniej atrakcyjnie. Nawet dzieciaki mają wokół bioder zbędne oponki i poruszają się ociężale. Panowie czytają swoje gazety, pogrywają w karty i pstrykają radośnie puszkami z piwem. Panie czają się godzinami niezdecydowane, by w końcu jedna po drugiej z nonszalancją odrzucać staniki na bok i, ukrywając zmieszanie za czarnymi okularami, opalać się wreszcie topless! "To hell with this! It's summer. Let's go crazy!" Chce mi się śmiać, bo jakoś to, co Hiszpankom przychodzi całkiem naturalnie, Angielkom pasuje jak perły do szlafroka. Cóż. Różnica temperatury krwi decyduje o odmienności temperamentów.

Oczywiście uogólniam wszystko i generalizuję. Po prostu tak to mniej więcej wygląda z perspektywy tarasu, na którym od świtu do nocy spędzamy z Johnem nasze wakacje. Pola akurat w tym terminie zaplanowała sobie ząbkowanie, więc nie bardzo mamy szansę oddawać się typowym uciechom urlopowiczów. Ząbkujemy sobie we trójkę, z widokiem na morze i barwny zestaw wypoczywających Europejczyków. "Ty, zobacz na tamtych" - zagaduję do Johna. "Myślisz, że ten mały słodki Murzynek to ich dziecko adoptowane? A może po prostu zabrali synka sąsiadów na wczasy?". "Mhm" - mruczy John na odczepnego nie wyściubiając nosa z książki. " A tamta dziewczyna w ciąży, co wczoraj z rodziną przyjechała, wiesz która. To ona po kryjomu pali papierosy. Słowo! Jak nikt nie widzi chowa się za krzakami i jara". "Taaa..." - kwituje niewzruszony Porter. "Pamiętasz tę dziwną parę, co zawsze siedzi obok nas przy kolacji? Taki wielki zwalisty gość w okularach i drobniutka Japonka z fryzurą na 'pazia' - oni mi wyglądają na wykładowców jakiejś poważnej uczelni. Historia starożytna albo coś takiego. Pewnie od lat są kochankami, nie mają dzieci i tylko podróżują po świecie". (Tu następuje minuta ciszy). "Łał! Szybko! Spójrz w lewo! Wiedziałam, że oni są razem, ci dwaj faceci na materacach! Przed chwilą dali sobie buzi! Strasznie się muszą męczyć z tym ukrywaniem". John jednak nie wykazuje zainteresowania. Kiepski z niego podglądacz. "Dobra. Potrzymaj Polę. Idę się zanurzyć w basenie. Potem ty idź jak chcesz". (...)

Cwaniara jestem, bo w naszym hotelu nie ma Polaków. Znaleźliśmy go bezpośrednio w internecie, a nie przez biuro podróży. Dlatego się nie krępuję, tylko gapię na prawo i lewo. Tak na zapas, bo zaraz do Polski i znowu oczy w beton. Właśnie przeciągam się smacznie na tarasie, ziewam z otwartą gębą i łapię od niechcenia za fałdę na brzuchu, kiedy dobiega mnie głos gdzieś z dołu: "Dzień dobry, pani Anito! A co pani tu robi?". "To samo co pan" - rzucam zdezorientowana. "Ja tu pracuję. Od sześciu lat na Majorce". "A nie. To ja wypoczywam". Nagle robi mi się głupio, Pola zaczyna marudzić na kocyku. "Zauważyłem państwa już wczoraj rano, ale nie chciałem przeszkadzać". O matko! Znaczy się - widział jak nielegalnie pokonywaliśmy z Johnem barierki, by dojść do morza, zanim jeszcze oficjalnie otworzą bramki na plażę. (Nasza dzidzia budzi nas około piątej, przed ósmą łaskawie zapada w pierwszą drzemkę, a my wtedy chlups! do wody). "Jakby co, to mam klucze od furtki, gdyby państwo chcieli się kąpać o nietypowych porach. Wystarczy zadzwonić na recepcję". "Super. Dziękuję." - uśmiecham się uprzejmie i biorę dziecko na ręce, bo oczywiście zaczyna beczeć na dobre. John gdzieś zniknął. Pewnie poszedł lizać rany, bo go wcześniej meduza poparzyła. Ale upał! "Ale upał!" - zauważam odkrywczo. "Ano, gorąco. A jakiś autograf dałoby się później od państwa załatwić?" - pyta pan Polak na odchodne. "Oczywiście. Bez problemu. Siedzimy tu cały czas na tarasie".

Tego dnia kończy się moje swobodne rozglądanie. To nic. Mam książkę Haruki Murakamiego i stosy pism w języku angielskim. Będę sobie czytała. Poza tym to obrzydliwe tak się gapić na ludzi i obgadywać z dystansu. Doprawdy nie wypada. Be! Fe! I paskuda! W końcu każdy z nas przyjechał tu wypoczywać, a nie na wystawę jakąś. I ta gruba pani w białych majtach ze szlugiem przyklejonym do ust (jak postać żywcem z serialu "Little Britain"!), i pan co się ciągle opala w skarpetkach, i dziewczyna z blizną na twarzy, i jej chłopak podobny do Toma Cruise'a. I oczywiście my : John, mała Pola i ja. Cała rodzina w komplecie! A tak swoją drogą, jak na nas popatrzeć z boku, to dopiero jest ciekawostka! Nieźle musimy razem wyglądać na tym tarasie. La, la, la... Słońce świeci, wszystko gra.

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas