Skok stulecia. Jak skradziono obraz warty miliony dolarów
17 września 2000 r. w Muzeum Narodowym w Poznaniu doszło do jednej z najbardziej zuchwałych kradzieży dzieła sztuki w historii Polski. Bezrobotny z Olkusza w biały dzień dokonał rabunku obrazu Claude’a Moneta – „Plaża w Pourville”. Robert Z. dzieło warte kilka milionów dolarów przez 10 lat trzymał za szafą w mieszkaniu swoich rodziców.
Dźwięk obcasów stukających o posadzkę muzeum stawał się coraz głośniejszy. Jacek Walewski doskonale wiedział, że za moment Lucyna znowu wejdzie do sali. Za każdym razem dyskretnie chował niewielki nożyk i niepostrzeżenie wracał na swoją ławkę. Wycinanie płótna o wymiarach 70 na 50 centymetrów wymagało anielskiej cierpliwości, ale brak kamer i kompleks niskorosłości pani Lucyny ułatwiały zadanie.
Po pięciu godzinach mozolnego wykrawania kawałek po kawałku mógł wreszcie schować Plażę między arkusze brystolu i zwyczajnie odejść. W miejscu po oryginalnym Monecie została tylko marna kopia, zamówiona u ulicznego artysty spod Barbakanu. Za kilkadziesiąt godzin odklei się od ramy, a o skradzionej Plaży w Purville mówić będzie cała Polska.
Cielak
Na Roberta koledzy wołali "Cielak". Dziś żaden z nich nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego akurat tak. Mówią, że był trochę dziwny, ale na Osiedlu Pakuska w małopolskim Olkuszu, gdzie się wychował, budził respekt. Z jednej strony koleżeński, zwykły chłopak z podwórka, z drugiej bali się go, bo był silny, czasami nieprzewidywalny.
Jednak wszyscy są zgodni co do jednego - Robert był bardzo inteligentny, oczytany, choć może zbyt leniwy, by na dłużej wytrzymać w pracy. Z wykształcenia murarz po zawodówce. Za chlebem wyjeżdżał na budowy do Austrii i Francji, ale niedługo potem zawsze wracał. I znowu żył skromnie, bo pieniądze szybko się kończyły.
Któregoś dnia powiedział kolegom, że niebawem kupi im po nowym Mercedesie. Kiedy pukali się w czoło i szyderczo pytali za co, nie mogli przecież wiedzieć, że Robert za szafą trzyma majątek.
To była miłość?
Pierwszy raz "Plażę w Pourville" zobaczył w jakiejś gazecie, rok przed kradzieżą. Podczas przesłuchania przyzna, że niemal zakochał się w obrazie Moneta, choć może jedynie "za bardzo się w niego zapatrzył". Pociąg do Plaży był jednak na tyle duży, że zapragnął mieć ją na wyłączność. Niejednokrotnie zadawał sobie pytanie, czy obsesja na punkcie dzieła Moneta aby na pewno jest czymś normalnym. W ostatecznym rozrachunku sąd da wiarę, że Robert Plażę darzył uczuciem niespotykanym jak na złodzieja.
Kiedy dowiedział się, że "Plażę w Pourville" można oglądać w Muzeum Narodowym w Poznaniu, wsiadł w pociąg i pojechał do stolicy Wielkopolski. Po kilku tygodniach znowu odwiedza muzeum. Tym razem robi zdjęcia Plaży, przygląda się korytarzom, wypatruje kamer. Być może już wtedy w jego głowie rodzi się plan.
Jacek Walewski
Pod krakowskim Barbakanem Robert Z. zamawia u ulicznego artysty z Ukrainy kopię Plaży w Pourville. Za usługę płaci 300 zł. Zdobywa również szkic obrazu Woły idące przez las Heinricha von Zügla. Na kilka dni przed dokonaniem kradzieży stulecia wysyła faks do Muzeum Narodowego w Poznaniu:
W celu szukania różnych tematów, wrażeń artystycznych, a także w związku ze staraniem się o przyznanie członkostwa w Związku Polskich Artystów Plastyków okręgu w Krakowie oraz że w najbliższym czasie będą ocenianie moje prace przez komisję kwalifikacyjną, zgłaszam się z uprzejmą prośbą o wydanie mi zezwolenia na wykonanie podręcznego szkicu, na kartonie, wybranego artysty w tutejszym muzeum. Muszę zaznaczyć, że iż nie chodzi o skopiowanie lecz uchwycenie stylu, którym artysta w danej pracy posłużył się, co z kolei umożliwi mi własną interpretację owego obrazu. Z poważaniem Jacek Walewski.
Tydzień później otrzymuje oficjalną zgodę od muzeum.
Pani Lucynka
Niedziela, 17 września 2000 r. Tego dnia dyżur w Muzeum Narodowym w Poznaniu pełni mierząca około 130 cm pani Lucyna. Prawdopodobnie z uwagi na niski wzrost kobieta do pracy zakłada szpilki. Jak każdego dnia przechadza się z sali do sali, pilnując w muzeum porządku. Praca łatwa i przyjemna, choć kilka godzin na tak wysokim obcasie może dać w kość.
Robert, od teraz Jacek Walewski koło południa wchodzi do muzeum, w kasie odbiera odpowiednią plakietkę i siada na ławce plecami do Plaży. Wyjmuje brystol i niezdarnie szkicuje Woły. W pomieszczeniu jest tylko on.
Co kilkanaście minut pani Lucynka powolnym krokiem zbliża się do sali, spoglądając na ubranego w biały golf wysokiego mężczyznę. Jacek Walewski doskonale wie, kiedy musi zachować pozory. Gdyby nie obcasy kobiety, być może nigdy nie udałoby mu się wyciąć obrazu wartego kilka milionów dolarów. Gdy pracownica muzeum oddala się, a odgłosy szpilek cichną, Walewski niewielkim nożykiem tnie płótno z jedynym w Polsce dziełem Moneta.
Po prawie czterech godzinach nacina po raz ostatni. Oryginał chowa między brystole, w ramie montuje niedbale namalowaną kopię. Zwraca plakietkę i opuszcza mury muzeum. Na dworcu łapie pociąg do Katowic. Tam już tylko przesiadka do Olkusza. Znowu jest na swojej Pakusce.
Monet się odkleja
Wtorek, 19 września 2000 r. Pani Lucyna przychodzi do pracy. W poniedziałki muzeum jest nieczynne. W tych samych szpilkach wchodzi do sali, gdzie na jednej ze ścian wisi Plaża. Woła ochroniarza i prosi go o zatelefonowanie do kuratora galerii Piotra Michałowskiego. Z Monetem dzieje się coś dziwnego. Odkleja się od ramy.
Michałowski w pierwszej chwili nie daje wiary, ale idzie na miejsce sprawdzić, czy ktoś nie robi sobie żartów. Jeszcze w korytarzu jego twarz blednie. Michałowski już wie, że w miejsce oryginału wisi marna podróbka.
Umorzenie
Policja zbiera kilkanaście odcisków palców, które Robert zostawił na ramie podczas podkładania falsyfikatu. Lucyna zdaje rysopis domniemanego sprawcy kradzieży, śledczy wczytują się w treść faksu, który kilka dni wcześniej wyskoczył z maszyny w sekretariacie muzeum. Przesłuchanych zostaje 160 osób. Złodzieja należy szukać w Olkuszu.
Każdy lokalny artysta przechodzi przez sito niewygodnych i podejrzliwych pytań ze strony mundurowych. Przez kilka lat program do identyfikacji odcisków palców nie jest w stanie przypasować tych zebranych w muzeum do jakiejkolwiek osoby. Sprawca wcześniej nie był notowany. Efektów brak. Moneta nie ma. I być może już nigdy nie będzie. Sprawa zostaje umorzona w 2001 r.
Plaża za szafą
Robert po rozwodzie mieszka z rodzicami. Po powrocie z Poznania, pod ich nieobecność demontuje jedną ze ścianek szafy wnękowej, w miejsce której wkłada płótno Moneta. Całość przykrywa płytą pilśniową. W szafie z powrotem wiesza płaszcze matki i koszuke ojca. Od tego momentu Plaża w Pourville na 10 lat utknie w dwupokojowym mieszkaniu na Osiedlu Pakuska w Olkuszu.
W tym czasie Robert pozna Agnieszkę, urodzi im się syn, wyprowadzą się do innego bloku. Ale mieszkanie rodziców odwiedzać będzie regularnie. Przychodzi popatrzeć na swoją Plażę.
Gdy w 2004 r. do drzwi jego mieszkania puka policja, Robert jest przekonany, że przyszli po Moneta. Ale nie chodzi o obraz. Robert ma duże zaległości w płaceniu alimentów na córkę z pierwszego małżeństwa. Po kilku godzinach składania zeznań wraca do domu.
Dwa lata później Robert znowu trafia na komendę. Pokłócił się z ochroniarzem jednego z marketów. Odgrażał się. To wtedy policja po raz pierwszy pobiera od Roberta odciski palców. Komputer porównuje jego linie papilarne z milionami innych zebranych w bazie Automatycznego Systemu Identyfikacji Daktyloskopijnej AFIS. Robert jest czysty. A plaża nadal bezpieczna. I wciąż tylko jego.
Ekspert Pawlicki
Marek Pawlicki w policji pracuje od 1990 roku, od początku w laboratorium kryminalistycznym. Po ujawnieniu kradzieży obrazu Moneta jako jeden z pierwszych pojawił się w muzeum. Przez lata wracał do sprawy, setki godzin ślęcząc nad pobranymi odciskami z ramy po Monecie. Jak to możliwe, że nawet po zebraniu odcisków palców Robertowi Z. w 2006 r. AFIS nie dopasował jego linii papilarnych do sprawcy kradzieży obrazu? Dlaczego namierzono go dopiero trzy lata po rejestracji w systemie?
Ślady na ścianie i ramie obrazu ujawnione 19 września 2000 r. były fragmentaryczne i bardzo słabej jakości, pozbawione charakterystycznych cech. Komputer zwyczajnie sobie z nimi nie poradził. Wszystko zmieniło się w 2009 r. kiedy Pawlicki wrócił do sprawy, która od lat nie dawała mu spokoju. Wpadł na pomysł, by z każdego zabezpieczonego w muzeum śladu po Jacku Walewskim odseparować tzw. cechy wątpliwe, które mogły być zabrudzeniami, i z którymi nie radził sobie AFIS.
Z kilkunastu śladów, które w 2000 r. trafiły do systemu, Pawlicki wybrał dwa najbardziej czytelne i określił, z których palców mogą pochodzić. W systemie AFIS było 5 milionów kart daktyloskopijnych, na każdej z nich dziesięć odcisków palców. Kiedy Pawlicki uruchamiał system, komputer wykonywał 50 milionów operacji.
Przełom w sprawie
Karkołomna praca Pawlickiego zaczęła przynosić efekty. System wytypował kilku podejrzanych z wysokimi współczynnikami zgodności cech charakterystycznych linii papilarnych, ale tylko jedno nazwisko, które pojawiło się na monitorze komputera przykuło uwagę Pawlickiego.
Prosi znajomego specjalistę o ponowną analizę odcisków palców 41-letniego Roberta Z. z Olkusza. Z tego samego miasta w jednej z tamtejszych placówek pocztowych Jacek Walewski wysyłał faks do muzeum. Wkrótce przychodzą wyniki. Pawlicki ma już pewność.
500 metrów od komendy
Policjanci ryją mieszkanie rodziców Roberta i jego byłej żony. Niczego nie znajdują. W tym czasie Robert w asyście policjantów, z kajdankami na dłoniach, jedzie do prokuratury w Poznaniu. Robert Z. od razu wyjawia prokuratorowi całą prawdę. Przyznaje się, że to on jest Jackiem Walewskim. Prokuratorowi Domańskiemu mówi, że wskaże mu miejsce ukrycia obrazu. Monet jest za szafą w mieszkaniu jego rodziców. Niecały kilometr od olkuskiej komendy policji.
Robert z prokuratorem wraca do Olkusza. Czuje ulgę. Zdumieni rodzice Roberta przyglądają się, gdy policjanci demontują pilśniową płytę w szafie wnękowej i wyciągaą z niej obraz warty kilka milionów dolarów. Prokuratorowi Domańskiemu Robert powie, że w impresjonizmie zakochał się, gdy oglądał obrazy w Luwrze.
W lipcu 2010 roku, po jednodniowym procesie, Sąd Okręgowy w Poznaniu skazał Roberta Z. na trzy lata więzienia bez zawieszenia i 28 tysięcy złotych grzywny na poczet wykonania niezbędnych prac konserwacyjnych Plaży. Okolicznością łagodzącą był fakt, że skazany nie ukradł obrazu, żeby go sprzedać. Sąd uwierzył w miłość Roberta Z. do Plaży.
Interia skontaktowała się z Robertem Z. prosząc o jego komentarz do sprawy. Robert Z. nie chciał rozmawiać o wydarzeniach sprzed kilkunastu lat, bo jak twierdzi - jest już zmęczony zamieszaniem wywołanym wokół jego osoby. - Marzę jedynie o tym, by ludzie zapomnieli o tej sprawie - dodał na koniec.
***