Sprawy, które nie mogą ulec zapomnieniu
Autor "Czasu tęsknoty", jako jeden z niewielu współczesnych pisarzy, opowiada o relacjach polsko-ukraińskich na Kresach w 1939 roku i mierzy się z opisem niewyobrażalnego bestialstwa dokonanego podczas rzezi wołyńskiej. O miłości do Kresów, o mordach dokonanych na Polakach przez UPA, o wojennych autorytetach czy o nostalgii za Polską podczas emigracji opowiada Adrian Grzegorzewski, autor powieści.
"Czas tęsknoty" to powieść o wojnie z wielką miłością w tle, czy może o wielkiej miłości z wojną w tle?
Adrian Grzegorzewski: - Napisanie książki planowałem od dawna. W głowie szczególnie tkwiła mi jedna scena, w której pojawia się warszawiak Piotr i jego dziewczyna Swietłana, Ukrainka. Tak mocno sobie ją wyobrażałem, aż w końcu postanowiłem, że tych dwoje zostanie głównymi bohaterami.
Łatwo wymyślić, gorzej zrealizować. Długo zastanawiałem się, w jaki sposób połączyć te dwie osoby. Wymyśliłem więc, że spotkali się przed wojną podczas wakacji, które Piotr spędził w rodzinnej miejscowości swojej mamy. Wątek miłosny rozrósł się tak bardzo, że stał się szkieletem, na którym oparta została konstrukcja powieści.
Jednak moje zamiłowanie do historii również musiało zostać zaspokojone, stąd dość duże bogactwo szczegółów historycznych i opisów wydarzeń związanych z wojną.
Pytam, bo opowieść o gorącym uczuciu Piotra i Swietłany jest tak wyrazista, że czasami może przyćmiewać to, co najważniejsze - wydarzenia II wojny, a co za tym idzie - cierpienie ludności cywilnej czy poświęcenie i honor żołnierzy...
- Rzeczywiście. Miłość Piotra i Swiety ma pewien posmak bajkowości. Może sam fakt, iż prowadzę ich przez tak wiele zawirowań zupełnie obcych współczesnemu człowiekowi, nadaje jej charakter głębi oraz tego właśnie gorąca. Nie ma czasu na jej trywializację, na spowszednienie. Bohaterowie walczą o przeżycie, pielęgnując w sobie to, co pcha ich do przodu, czyli wzajemną miłość.
Jednak myślę, że waga opisanych przeze mnie wydarzeń, czyli owo cierpienie narodu oraz honor polskiego żołnierza, sprawiają, iż nie da się ich tak łatwo przyćmić. Historia, którą opowiadam, jest tak pełna bólu i okrucieństwa, że miłość przeplatająca się ze zgrozą wojennej rzeczywistości jest dla czytelnika nagrodą, takim światłem, ciepłem pozwalającym pamiętać, że są rzeczy, których nawet wojna nie przemoże.
Pana rodzice mieszkali na Kresach. Jak często opowiadali o czasach wojennych?
- Gdy byłem dzieckiem, często rozmawiano przy mnie o Kresach. Ojciec wprawdzie urodził się w 1935 roku w Wilnie, ale od razu praktycznie trafił do sierocińca w Oszmianie na terenie dzisiejszej Białorusi. Był dzieckiem jakiegoś dobrze sytuowanego panicza i służącej. Klasyczny mezalians. Nie poznał nigdy swoich rodziców.
Razem z kolegą Witkiem, który stał się jego przyrodnim bratem, trafił do nowej rodziny. Przybrana babcia pojechała do sierocińca po dziewczynkę, wróciła z dwoma chłopcami, którzy okazali się takimi urwisami, że Jacek i Placek to przy nich wzorowi ministranci. Głównym prowodyrem był zawsze mój ojciec, wujek Witek za to zbierał zwykle całą burę. Ojciec chętnie wspominał czasy wojenne i te tuż po jej zakończeniu. Z sentymentem odnosił się do wydarzeń z przeszłości. Jego opowieści wydawały się tak nieprawdopodobne, że myśleliśmy zawsze, iż zwyczajnie kłamie (dopiero odpowiedzialny i poważny wujek Witek wszystko potwierdził).
O tym, jak znalazł w lesie obóz radzieckiej bandy udającej partyzantów i terroryzującej okoliczne wsie, ojciec opowiedział wszystko dziadkowi, żołnierzowi AK, a ten zameldował dowódcy, który wydał rozkaz likwidacji bandy. O zabawach pociskami wrzucanymi do ognia. O kuchni zdemolowanej wybuchem granatu, który ojciec wrzucił do pieca. 3O sołdatach próbujących zgwałcić polską nauczycielkę w wagonie wiozącym rodzinę ojca na Ziemie Odzyskane.
Jednego z sowieckich żołnierzy zastrzelił ukrywający się w wagonie oficer AK, drugiego przybyły na miejsce oficer Armii Czerwonej. Tata wydrapał w swoim dowodzie osobistym "ZSRR" jako miejsce urodzenia i wpisał długopisem "Litwa". Nigdy nie pogodził się z utratą przez Polskę Kresów i zawsze chciał pojechać do Wilna. Nie było mu to, niestety, dane.
Mama też dzieliła się przeżyciami?
- Rodzina mojej mamy opuściła Małopolskę Wschodnią zdaje się w styczniu 1946 roku, gdy mama miała 4 lata. Nie miała więc zbyt wiele do powiedzenia na temat tamtego okresu. Wszystkiego o tamtym czasie dowiedziałem się od mojej cioci Anieli, starszej o kilka lat siostry mamy. To jej opowieści pomogły mi opisać świat, w którym umieściłem Piotra i Swietę. Jednak i te przyszły dość późno, bo zaledwie kilka lat temu. Ciocia pamięta wszystko bardzo dobrze. Nocne ucieczki do lasu, aby schronić się przed bojówkami UPA, odmawianie przez dziadka "Ojcze nasz" po ukraińsku, gdy chciał udowodnić napotkanym banderowcom, że również jest Ukraińcem, i podobne motywy, które umieściłem w powieści, a nawet zdanie wypowiedziane przez jednego z moich bohaterów, Jegora: "Za takiego papierosa zarżnąłbym dziesięciu Polaków".
Pana matka pochodzi z Rychcic, wsi niedaleko Drohobycza, na których wzoruje Pan Bedryczany. Odwiedził Pan tę miejscowość i sam przyznał potem w książce, że poczuł ogromną więź. Kojarzy mi się to z przyjazdem Piotra do Bedryczan, wsi rodzinnej jego matki... Wątek autobiograficzny?
- Na pewno tak. Nigdy nie zapomnę emocji, jakie towarzyszyły mi, gdy zobaczyłem przy drodze tabliczkę "Rychtyczi". Czułem się, jakbym trafił do jakiejś legendarnej krainy, o której tyle słyszałem. To tak, jakby historia zatoczyła koło. Trafiłem do miejsca, z którego moja rodzina wyruszyła na Zachód. Byłem tam, gdzie mama ze swoimi rodzicami chodziła do kościoła przez łąkę w środku wsi. Dotykałem statuy Chrystusa, która została postawiona jeszcze przed wojną, a która jest wierną kopią tej z Rio de Janeiro. Sowieci urwali Jezusowi głowę materiałem wybuchowym i wrzucili ją na pobliski cmentarz. Teraz pomnik jest już naprawiony.
Widziałem krzyż, który postawił jeszcze mój dziadek przed wojną, a który stał się wzorem dla opisanej przeze mnie kapliczki przed domem pani Marii. Wreszcie zobaczyłem miejsce, w którym kiedyś stał dom mamy. Już go nie ma, jednak drobiny wspomnień wciąż wirują tam w powietrzu. Podobnie jak Piotr powiedziałem sobie w duchu: "Mamo, wróciłem". Tak jak on, ja też poczułem się w Rychcicach nie jak za granicą (w przypadku Piotra w obcej wiosce), ale jak u siebie. Jakbym wrócił z dalekiej podróży. Tak chyba było łatwiej opisać swoje emocje. Bo to wtedy sprawia, że historia staje się autentyczna. Nie wymyśliłem tego, co czuł Piotr. On po prostu musiał reagować tak, jak zareagowałem na Rychcice ja.
W jaki jeszcze sposób czerpał Pan z własnych doświadczeń, pisząc książkę?
- Chodzi Pani o wątek miłosny? (śmiech)
O takie szczegóły nie powinnam pytać, ale skoro sam Pan zaczął...
- Każdy marzy o takiej miłości, jaką darzyli się Piotr i Swieta, jednak muszę panią rozczarować. Nie spotkałem żadnej dziewczyny w ukraińskiej cerkwi. A tak poważnie, to myślę, że gdy się jest debiutującym pisarzem jak ja, to korzystanie z własnych doświadczeń staje się odruchowe. Myślę, że główny bohater ma wiele moich cech. Jednak Piotr Ochocki to nie Adrian Grzegorzewski. Chłopak ma swoje życie, niezależne od mojego i niech tak pozostanie.
Właściwie dlaczego zmienił Pan nazwę miejscowości z Rychcic na Bedryczany?
- Chciałem uniknąć sytuacji, w której ludzie związani z pamięcią o Rychcicach powiedzieliby: "Tyle rzeczy się nie zgadza, że może lepiej, żeby to się działo gdzie indziej". Wprowadzając fikcyjną miejscowość, dałem sobie pole manewru w kreowaniu rzeczywistości i przycinaniu jej do swoich potrzeb. Niby wszyscy zainteresowani wiedzą, że chodzi o Rychcice, ale jednak to nie są do końca Rychcice.
Twierdzi Pan również, że opisane w powieści szczegóły dotyczące rzezi na Wołyniu nie są dokładnym odzwierciedleniem historii...
- Postanowiłem, że wszystkie miejsca, w których dzieje się akcja na Wołyniu, będą fikcyjne. Nie wiedziałem, jak to rozegrać, żeby poprowadzić moich bohaterów przez ten trudny kawałek historii, a jednocześnie nie sprawić, żeby ludzie, którzy rozpoznaliby nazwy miejscowości i ściśle powiązane z nimi krwawe wydarzenia, nie mieli poczucia, że ktoś potraktował to instrumentalnie. Sposób, w jaki banderowcy bestialsko mordowali swoich polskich sąsiadów, był wspólny dla wszystkich tych miejsc. Czułem, że muszę być ostrożny i dlatego też złagodziłem opis wydarzeń. W powieści nie brakuje też nazwisk rzeczywistych bohaterów wojennych, jak np. Stefana "Grota" Roweckiego.
Dlaczego wybrał Pan takie, a nie inne postacie?
- Ze względu na to, że zawsze szczerze ich podziwiałem. Rowecki był dowódcą wybitnym. Na mojej półce stoi jego podręcznik "Walki uliczne". Umieszczając moich bohaterów w Wielkiej Brytanii, nie mogłem nie doprowadzić do ich spotkania z dowódcą legendarnej jednostki, elity elit, gen. Stanisławem Sosabowskim i jego 1 Samodzielną Brygadą Spadochronową. To właśnie jego podopieczni stali się wzorem dla przyszłych brytyjskich jednostek spadochronowych. Postać generała fascynuje mnie od dawna. Surowy dla swych żołnierzy, był dla nich jednocześnie jak ojciec. Mój Piotr nie mógł nie znać tych ludzi.
Mieszka Pan w Londynie. To może paradoksalne pytanie, ale jak pisało się na emigracji powieść, która traktuje przecież o miłości do Ojczyzny?
- Moim zdaniem pobyt na emigracji wzmacnia nastroje patriotyczne. Słyszę czasem głosy o tym, że nie powinniśmy się wtrącać w sprawy kraju, bo z niego uciekliśmy. To bardzo niesprawiedliwa ocena. Wielu z nas nie miało po prostu wyjścia. ,,Zielona Wyspa" okazała się złudzeniem wymuszającym na nas - emigrantach - taki a nie inny dramatyczny krok. Widzimy pewne sprawy z dystansu. Dlatego właśnie, paradoksalnie, stosunkowo łatwo było mi pisać o miłości do Ojczyzny. Tak tutaj mamy, że Polska zawsze będzie na pierwszym miejscu. Bo na co dzień nosimy ją w sercu, tęsknimy za nią i czujemy ból, kiedy po krótkim urlopie wracamy do Londynu.
Powieści historycznych, filmów czy seriali (chociażby ostatnio bardzo popularny Czas honoru) dotyczących wydarzeń II wojny światowej jest na pęczki. Czym wyróżnia się Czas tęsknoty?
- Sądzę, że jest to jedna z niewielu współczesnych powieści opowiadających o wojnie w trochę innym kontekście, niż słyszymy na co dzień. Nie przypominam sobie w tej chwili żadnego tytułu, który opowiadałby o tragicznych wydarzeniach na Wołyniu. Są "Łuny w Bieszczadach" pozostawiające wiele do życzenia, jeśli chodzi o przedstawienie polskiego podziemia niepodległościowego. Są "Ślady rysich pazurów" odnoszące się znów do wydarzeń powojennych w Bieszczadach, jednak o Wołyniu nie czytałem nic z gatunku powieści. To wołanie przede wszystkim o to, żeby te sprawy nigdy nie uległy zapomnieniu.
Życzyłbym sobie, aby ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o tej historii, albo słyszeli niewiele, zechcieli sięgnąć głębiej, posłuchać prawdziwych opowieści, przeczytać, jak to było naprawdę. Chodzi mi szczególnie o młodych ludzi, bo to o ich pamięć toczy się walka. "Czas tęsknoty" opowiada o czasach, w których polskość Kresów była niekwestionowana w świadomości Polaków. To się, niestety, zmienia. Jednak tam wciąż żyje ponad milion naszych rodaków. Oni czekają na nasze wsparcie. Odpowiedzią na te oczekiwania są akcje typu "Paczka dla Kresowiaka" organizowane przez różne środowiska skupiające przede wszystkim młodych ludzi, kibiców, harcerzy. To jest piękne.
Tytułowa tęsknota zatem to tęsknota za "polskimi Kresami"?
Za wszystkim po trochu. Mam nadzieję, że każdy, kto przeczyta moją powieść, znajdzie w niej coś, co poruszy w nim tę delikatną strunę, jakąś nitkę emocji. Coś, co zidentyfikuje jako własną tęsknotę. Może to być piękna opowieść o miłości. Może o tym, z czego możemy, jako Polacy, być dumni. Może mój czytelnik poczuje współczucie dla tych ludzi, którym nie udało się uciec z piekła wojny. Każdemu według potrzeb.
Adrian Grzegorzewski urodził się w Żarowie, małym mieście na Dolnym Śląsku, 8 lutego 1975 roku. Jego rodzice pochodzili z Kresów i miłość do tych rejonów zaszczepili synowi. Ojciec urodził się w Wilnie, mama w Rychcicach pod Drohobyczem. Właśnie ta wioska jest pierwowzorem Bedryczan, miejscowości, w której toczy się akcja powieści Czas tęsknoty. Adrian Grzegorzewski już w dzieciństwie fascynował się literaturą i historią, a tematyka Powstania Warszawskiego stała się jego największą pasją. Jak każdy, w pewnym momencie musiał zmierzyć się z prozą życia. Przerwał studia i podjął pracę zawodową. W 2002 roku wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka do dziś i pracuje jako listonosz w Royal Mail. Dwa lata temu rozpoczął pracę nad powieścią historyczną, a raczej powieścią historical fiction. Pierwotnie jego zamiarem było pokazanie sytuacji, jaka miałaby miejsce, gdyby Powstanie Warszawskie nie wybuchło. Jednak gdy zaczął pisać, szybko okazało się, że pierwotny zamysł uległ zmianie i powstała pierwsza część cyklu opisującego dzieje dwojga młodych ludzi: Polaka z Warszawy, odkrywającego swoje kresowe korzenie, i Ukrainki, córki wysokiego rangą lokalnego działacza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Adrian Grzegorzewski interesuje się też polityką, lubi literaturę spod znaku political fiction, uwielbia Tolkiena, a na jego półce można znaleźć całą gamę książek historycznych. Uwielbia muzykę. Czasem strzela. Mówi, że gdyby był młodszy, z pewnością trafiłby do wojska.
Źródło: Smak słowa