Strach przed lądowaniem. Perypetii ciąg dalszy

Pewien znany biznesmen zdradził mi kiedyś sekret swojego sukcesu. Jako że "kręcenie poważnej kasy" jest dla mnie wielką abstrakcją, spytałam z ciekawości, na czym się dorobił. Odpowiedź była krótka i zadziwiająco prosta: na pośrednictwie.

article cover
INTERIA.PL

Byłam naiwna. Wydawało mi się, że poznałam Bóg wie jaką tajemnicę biznesu. Tymczasem okazuje się, że jest to zasada znana i powszechnie dostępna. Korzystają z niej chociażby biura obrotu nieruchomościami. Cały mechanizm ich działania opiera się na paradoksie (i to całkiem legalnym!) polegającym na prowadzeniu nieustannej gry "na dwa fronty". Jest "sprzedający" i jest "kupujący". Między nimi wygodnie sytuuje się agent, który (podobno) reprezentuje interesy obu stron, pobierając przy tym wynagrodzenie w postaci prowizji. Podwójnej, oczywiście, bo od obydwu kontrahentów. Pytanie za sto punktów: na czyją rzecz, w związku z powyższym, realnie pracuje agent???

Jestem na skraju załamania nerwowego. Poważnie. Jak w przyszłym tygodniu nie napiszę nic do Interii, będzie to oznaczać, że albo definitywnie trafił mnie szlag, albo spakowałam walizki i uciekłam na drugi koniec świata. Bo tu gdzie jestem, żyć się już dalej nie da. Metrów za mało, głośno jak na autostradzie, obok plac budowy, z dzieckiem na spacer chodzić nie ma gdzie, a wokół roi się od charakterów żywcem wyjętych z filmów Davida Lyncha. Ktoś by się zdziwił: czego ta Lipnicka tak narzeka, zamiast się wyprowadzić? Ano staram się, jak potrafię. Co rusz podpisuję nową umowę z nowym biurem nieruchomości. I z nową nadzieją, że tym razem to już na pewno czeka mnie jakiś "home, sweet home" tuż za rogiem. I tak od dwóch lat...

Tyle czasu, tyle poświeconej energii i wszystko na marne. Godziny ślęczenia przed monitorem, oczy rozgrzane do czerwoności od wypatrywania ofert w gazetach. Jeśli już człowiek znajduje, co mu z opisu mniej więcej odpowiada, po drugiej stronie linii słychać nieodmiennie: "Agencja X albo Y, słucham?".

"Dzień dobry. Dzwonię w sprawie ogłoszenia." (Tu następuje dokładny opis oferty, o którą chodzi. Jakaś minuta, dwie mojego monologu.) "Chwileczkę. Muszę się zorientować, czy to jeszcze aktualne" - odzywa się głos w słuchawce. Czasem miły, czasem oschły, czasem znużony lub wręcz obojętny. "Czy ja mogę zapisać sobie do pani numer telefonu? A nazwisko?" I już cię mają.

Potem jest zawsze tak samo. Jak masz dużo szczęścia, to oferta jeszcze "stoi". Wtedy odbywa się spotkanie, najczęściej pod adresem nieruchomości. Potem podpisanie umowy (gdzieś na schodach albo na masce samochodu!). Szybko, szybko, bo kto ma dziś czas na cokolwiek? Ten akt w większości przypadków wcale nie oznacza początku długofalowej współpracy. Jest raczej jednorazowym cyrografem, w świetle którego zgadzasz się dobrowolnie i wcale nie pod przymusem zapłacić agencji jakieś 2,9 proc. wartości mieszkania w przypadku jego nabycia. Za co? Ano za to tylko, że akurat wykręcił ci się ten, a nie inny numer. Bo oferty i tak w wielu biurach się powtarzają.

Ok. Muszę być fair. Dwa razy okazało się, że podpisanie dokumentu było początkiem współpracy. Niestety w obu przypadkach zakończonej porażką. W przypadku numer 1, sympatyczna pani z teczką faktycznie pokazała nam z 20 różnych domów. Niestety 80 proc. z nich w najmniejszym stopniu nie spełniało nakreślonych przez nas oczekiwań - szukasz gruszki, ktoś ci ciągle wciska banana. W końcu jednak zdecydowaliśmy się na jedną z propozycji. Ale akurat, kiedy podjęliśmy decyzję, oferta przestała być aktualna. Niezadowolony z obsługi biura klient zabrał od nich swój dom i wystawił na sprzedaż gdzieś indziej. Gdybyśmy chcieli go kupić, musielibyśmy zapłacić podwójną prowizję - jedną nowej agencji reprezentującej sprzedającego, drugą - tej starej, tylko dlatego, że za jej pośrednictwem dom został nam wcześniej pokazany. Sytuacja pogmatwała się na tyle, że w końcu nieruchomość nabył ktoś inny. Ktoś, kto miał szczęście zadzwonić pod właściwy numer i we właściwym czasie.

Przypadek numer 2 kosztował nas jeszcze więcej nerwów. Tym razem chodziło o działkę. Skoro nie mogliśmy tak długo znaleźć odpowiedniego domu, postanowiliśmy go sami wybudować. Jedno z biur zadeklarowało pomoc w poszukiwaniach. Po kilku miesiącach wydawało się, że jesteśmy blisko celu. Została nawet zawarta umowa przedwstępna kupna. Tylko czy na pewno będziemy mogli na tym gruncie budować? "Oczywiście, jak najbardziej. Wszystko przecież sprawdzone, nie ma się czego obawiać, pani Anito". Czułam się jak skończona kretynka, kiedy po pół roku składania papierów, spotkań z architektem, starań o przyłącza itp., dostaliśmy z urzędu list z odmową o wydaniu warunków zabudowy. Dobrze, że do opracowania umowy przedwstępnej na własną rękę najęliśmy niezależną panią prawnik, udało się więc odzyskać od sprzedającego zadatek i wycofać się z kupna działki. Agencja nam swojej prowizji oczywiście nie oddała. Strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy zaufali im w kwestiach formalno-prawnych. Zostałby nam kawałek przeraźliwie drogiej ziemi, na której moglibyśmy sobie teraz co najwyżej namiot postawić.

Ja już nie wiem. Może to pech? Może to dziwny zbieg okoliczności, że ciągle trafiają się nam podobne przygody? Od kilku tygodni znowu tkwimy w punkcie zero. Dom nie wypalił, działka nie wypaliła - wracamy do mieszkania w Warszawie. Wydzwaniam po ogłoszeniach jak szalona, szczekam do słuchawki - nie, nie szukam 350-metrowego domu w Łomiankach! Nie interesuje mnie żaden bliźniak 500 metrów w stanie surowym w Dąbrowie Leśnej! Ani penthouse na Mokotowie! Nie, nie, nie. Po raz kolejny wyklepuję z pamięci na czym mi zależy. Mam wrażenie, że nikt mnie nie słucha. Znowu jedziemy coś oglądać, z dzieckiem na ręku, szmat drogi i zupełnie nie to, o czym była mowa. Kolejne pudło.

Dziś rano odsłuchałam porażającą wiadomość. Nagrał mi się na skrzynkę niejaki pan Eryk z agencji o znanej nazwie. "Witam, pani Anito. Znalazłem dla pani ciekawą nieruchomość, w typie, o którym pani wspominała. Proszę o telefon". Po chwili ciszy okazuje się, że pan Eryk nie wyłączył telefonu. Nagrywa się cała prawda: "Nie, ona tego nie łyknie. Ja to czuję. Przecież z nią rozmawiałem. To będzie za daleko. Jeszcze jakby nie mieli dziecka. Ale teraz z tym dzieckiem..." Zdębiałam. Nagle słyszę kobiecy głos, domyślam się, że to koleżanka zza biurka: "Spróbuj. Co ci szkodzi. Może im to wciśniesz". Tu mnie zamurowało. Ale to nie był koniec rewelacji. "Wiesz, ona zadzwoniła po nazwie firmy, myśląc, że my tu mamy nie wiadomo co. A przecież tu żadnych ofert nie ma. No, prawie żadnych". Znowu cisza. W tym momencie koleżanka wpada na genialny pomysł: "To może daj ogłoszenie w internecie, że szukasz takiego a takiego mieszkania, jak tam ona chciała i wszyscy będą dzwonić z ofertami na twój numer. A ty będziesz to pokazywał!".

Strasznie to smutne, ale ciągle czuję, że między mną a wymarzonym po nocach własnym kątem, stoi mur trudny do sforsowania. Nawet jeśli znajdę w nim szczelinę, w którą mogłabym się wcisnąć, natychmiast - jak spod ziemi - wyrasta pośrednik. Mam mu płacić tylko za to, że tam akurat stanął. Potem mi naopowiada, jakie to mam szczęście, że trafiłam na taką okazję. Potem będzie sprawiał wrażenie, że mi coś załatwia albo wręcz daruje. "Od dzisiaj wzrosły ceny apartamentów w tym budynku, ale ponieważ pani oglądała go wczoraj, to ustaliłam z szefem, że cena dla pani pozostanie niezmieniona". Albo: "Tak. To fakt, że pod salonem mają państwo wjazd do garażu, stąd te trzy poziomy powierzchni podłogi. Ale to daje duże możliwości aranżacyjne. Poza tym pół pokoju macie za to gratis!".

Gdzieś jednak muszę zamieszkać i w końcu mnie złamią. To tylko kwestia czasu. Biznesmen miał rację. Żeby ubić dobry interes, wystarczy ustawić się we właściwym miejscu i w porę otworzyć kieszeń. Bardzo to jednak brzydko wygląda, gdy się temu z bliska poprzyglądać. Następnym razem jak go spotkam, spytam o coś innego: jak kręcić kasę z klasą? Ciekawe, czy na to pytanie też istnieje jakaś prosta odpowiedź.

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas