Tajemnicza zbrodnia w Londynie

O życiu w Londynie, relacjach międzyludzkich w wielkim mieście, pesymistycznej szkockiej naturze i o najnowszej książce "Milcz nawet po śmierci" opowiada autor, James Craig.

W ogromnym Londynie, można żyć, jak w małym miasteczku...
W ogromnym Londynie, można żyć, jak w małym miasteczku...AFP

Izabela Grelowska, INTERIA.PL: Czy w Londynie można kupić polskie ciastka?

James Craig: - Nie tylko w Londynie, ale w całej Anglii mieszka sporo Polaków i nie jest to kwestia ostatnich lat, ponieważ wielu z nich żyje tu od II wojny światowej. Mamy więc sporo polskich supermarketów i cukierni.

- Problem jest inny. W centrum Londynu, gdzie mieszkam i gdzie rozgrywa się akcja książki, ceny nieruchomości są bardzo wysokie, dlatego wszystkie kawiarnie, sklepy i supermarkety są zastępowane przez sieciówki. Idea posiadania małego sklepiku albo cukierni jest bardzo cenna, ale powoli odchodzi w przeszłość. Jedyny prawdziwy bohater mojej książki to właśnie właściciel kawiarni, do której miałem zwyczaj chodzić.

- Tak jak w książce, Marcello jest Włochem, który przyjechał do Londynu na wakacje w latach 50. W ciągu tygodnia znalazł sobie żonę i pracę. Poznaliśmy ich w latach 60., kiedy kupili tę kawiarnię, z zamiarem późniejszego przekazania jej dzieciom. Te miały jednak inne plany, postanowili więc sprzedać interes pewnej szkockiej parze. A że Szkocja raczej nie słynie ze swoich tradycji kulinarnych, kawiarnię szybko zamknięto. W ten sposób teren powoli zostaje opanowany przez sieci.

A co jest takiego złego w sieciówkach?

- Mają one swoje zalety, bo w takich miejscach zawsze wiesz, czego się spodziewać, a przecież idąc na lunch, nie zawsze mamy ochotę eksperymentować. Może być tak, że bardzo miła osoba podaje ci kawę codziennie przez kilka miesięcy, a potem pewnego dnia znika. Zastępuje ją inny student czy studentka.

- Zupełnie inaczej było z Marcellem. Chodziłem tam z żoną i córką, nasze rodziny się znały. W dużych miastach można mieć z ludźmi znaczące i bardzo intensywne znajomości, które znikają równie szybko jak się pojawiły. Staram się to pokazać w mojej książce.

To jak wyglądają relacje międzyludzkie w dużym mieście?

- Detektyw Carlyle próbuje robić swoją robotę w świecie, w którym nigdy nie jest całkowicie pewien, co może go spotkać. W którym ma się znacznie mniej kontroli, bo tak naprawdę nie zna się otaczających ludzi. Nie wiadomo, czy są oni dobrzy czy źli, ani jakie mają cele. Dlatego obok relacji z rodziną czy kolegami z komisariatu, niezwykle ważna jest dla niego np. wieloletnia przyjaźń z Dominikiem Silverem, byłym policjantem, który przeszedł na drugą stronę prawa.

- W dużym mieście z jednej strony możemy mieć swoje miejsce i czuć się swojsko, z drugiej wszystko wokół się zmienia i niekoniecznie będziemy inwestować w mniej istotne relacje, bo możemy np. popracować razem sześć miesięcy i koniec. Dlatego jesteśmy ostrożni. Ten świat nie jest może wrogi ani niebezpieczny, ale człowiek staje się w nim tak pragmatyczny, jak to tylko możliwe.

A jednak w pana książce życie w Londynie przypomina życie w małym mieście.

- W Wielkiej Brytanii panuje stereotyp, że wielkie miasta są raczej nieprzyjazne. Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Londynu 30 lat temu, moja matka zamartwiała się, jak dam sobie radę w tak dużym mieście. Mój Londyn, ten w którym mieszkam i pracuję, jest bardzo mały. Można go obejść w pół godziny i znam tu każdy kąt. To także miejsce akcji książki. W Covent Garden można przechadzać się po Piazza, gdzie są tysiące ludzi, ale można też skręcić w takie uliczki, które ma się tylko dla siebie i to jest fantastyczne.

Główny bohater pańskiej książki to nie jest detektyw, jakich znamy z powieści kryminalnych.

- Od początku byłem świadomy tego, że jest wiele stereotypów dotyczących postaci policjantów. Typowy policjant ma kłopoty z alkoholem, jest rozwiedziony, ma problemy z przeszłością, zawsze jest w konflikcie ze swoim szefem, ale na końcu zawsze łapie tego złego. Chciałem uniknąć jak największej ilości stereotypów. Chciałem, aby był normalnym, rodzinnym człowiekiem, który ma ciekawą pracę.

- Kiedy pracowałem jako dziennikarz, zauważyłem, że wielu ludzi chce się zaprezentować jako superbohaterowie. Ale o wiele bardziej interesujący są zwyczajni ludzie w nadzwyczajnych sytuacjach. Premier, prezes firmy, policjant mają te same rozterki i zmartwienia co inni: czy moje dziecko radzi sobie w szkole, czy mam wystarczająco dużo pieniędzy na spłatę kredytu, czy moja żona czuje się szczęśliwa.

- Chciałem stworzyć bohatera, który ma stabilne stosunki rodzinne, który odnosi sukcesy w pracy, ale nie różni się zbytnio od innych. Ma swoje dobre i złe dni. Czasami będzie wspaniale wykonywał swoją pracę i szybko rozwiąże sprawę, ale bywają dni, kiedy mu się po prostu nie chce. Nie każda sprawa go interesuje, czasami może liczyć na to, że np. firma ubezpieczeniowa ją za niego rozwiąże. Zdarza mu się, że coś przeoczy, ale kiedy naprawdę zależy mu na sprawie, potrafi dać z siebie wszystko.

- Tak jest też w tej powieści. Historia zaczyna się od zamordowania starszej pani i Carlyle uznaje, że prawdopodobnie została ofiarą przemocy domowej. Wszystko czego chce, to wydobyć przyznanie się do winy od najbardziej podejrzanego, czyli męża, zamknąć sprawę i brać się za inne rzeczy. Kiedy jednak sprawy zachodzą dalej i detektyw orientuje się, że jego podejście było błędne, wtedy zaczyna kopać głębiej.

- Czasami w życiu osiąga się dobre rezultaty nie wykonując pracy. Czasami pracuje się ciężko, a rezultatów brak.

Styl prowadzenia przez niego dochodzenia jest co najmniej dziwny. Detektyw prawie nie stosuje technik śledczych, właściwie nic nie robi i przez większość czasu popija kawę w kawiarni. Ludzie zwracają się do niego o pomoc i kończą martwi, bo on zapomina o tych prośbach. Nie jest to wzorowy policjant...

- Tak, Carlyle nie jest w najlepszej formie. Nie jest to amerykański typ bohatera, który od początku pragnie walczyć o sprawiedliwość. On nie prowadzi nieustającej krucjaty i przez to wydaje mi się, że jest bardziej wiarygodną postacią. Nikt nie może żyć na pełnych obrotach nieustannie. On walczy tylko o rzeczy, w których wagę wierzy (np. molestowanie dzieci) i takie, gdzie czuje, że może uzyskać rezultaty.

Obdarzył pan tego bohatera jakimiś swoimi cechami?

- Tak, to przywilej autora. Podobnie jak ja, Carlyle ma "szkockie DNA", na co składa się: kalwinizm, pesymizm, powściągliwość, czasami zrzędliwość, a także pragmatyzm. Mój bohater nie jest typem, który będzie staczał walki, których nie może wygrać.

- Oczywiście trzeba być ostrożnym z utożsamianiem mnie z nim. Nie wiem jak jest w Polsce, ale w Wielkiej Brytanii nie znajdzie się zbyt wielu policjantów o poglądach liberalno-socjalistycznych. Dlatego tę część moich poglądów reprezentuje żona detektywa.

Chociaż główny bohater jest leserem, to akcja książki jest bardzo złożona. Ścierają się tu potężne siły, z którymi nie sposób wygrać. Czy jest pan pesymistą?

- Jestem okropnym pesymistą. Kiedy moja drużyna gra, zawsze myślę, że przegrają. Próbuję się zmienić, ale generalnie uważam, że jeśli da się ludziom okazję do bycia złymi, będą źli. A jednak, tak jak mój bohater sądzę, że czasami nawet jeśli jesteśmy pewni, że sprawy pójdą źle, musimy spróbować, bo chodzi o rzeczy ważne.

Czy akcja jest całkowitą fikcją?

- Wiele wątków w tej książce pochodzi z gazet. Przeczytałem kiedyś historię o kobiecie pochodzącej z angielsko-chilijskiej rodziny, której brat - ksiądz, zaginął w czasach dyktatury wojskowej. Spędziła ona niemal 40 lat na jego poszukiwaniach i próbach dochodzenia sprawiedliwości. To pokazuje siłę więzi rodzinnych i jest w pewnym kontraście do pragmatyzmu, o którym mówiłem. Każdy z nas mógłby zniknąć, wystarczy znaleźć się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Może to być Chile w roku 1973, albo Rosja... właściwie w dowolnym momencie.

Pracował pan jako dziennikarz i specjalista PR. Dlaczego zaczął pan pisać powieści?

- Bo to najbardziej satysfakcjonująca rzecz, jaką można robić. W tej chwili żyję z moimi bohaterami na co dzień i, szczerze mówiąc, nie wiem czy mógłbym się ich pozbyć, nawet gdybym chciał. Może powinienem spotkać się z psychiatrą, ale lubię to, że moi bohaterowie zaczęli żyć swoim życiem i nigdy nie wiem, co zrobią.

Co by pan poradził początkującym pisarzom?

- Po pierwsze byłem dobrze po 40., kiedy poczułem, że jestem na tyle dojrzały, że mogę to zrobić i że poradzę sobie z krytyką, która się pojawi. Początkującym pisarzom radzę: usiądź, napisz, pokaż to kompetentnym ludziom do oceny i nanieś poprawki. Nie ma sensu pracować nad czymś latami w nadziei, że stworzy się arcydzieło, a później kiedy otrzyma się informację zwrotną załamać się, bo nie jest się w stanie znieść krytyki.

- Ważna jest też dyscyplina. Trzeba pracować regularnie, nawet jeśli mamy napisać tylko 200 słów w ciągu dnia. 1 procent to inspiracja, a 99 procent to ciężka praca. Trzeba kontynuować pisanie, przyjmować krytykę, wprowadzać poprawki.

- No i najważniejsza rada: jeśli macie zamiar pisać kryminały o inspektorze z Covent Garden... Nie róbcie tego!

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas