Valérie Trierweiler - bunt pierwszej damy
Przychodząc do pałacu prezydenckiego, Valérie dokładnie wie, kim nie chce być. Na pewno nie zadowoli się tradycyjną rolą reprezentacyjną. Nie porzuci dziennikarstwa, nie będzie finansowo zależna od swojego partnera prezydenta, nie będzie żyła na koszt podatników. Przejmuje formułę zapożyczoną od Danielle Mitterrand, która była dla niej wzorem: „Nie będę figurantką”. Po czym dodaje, nieco wyniośle: „Mogę reprezentować Francję, uśmiechać się, kiedy trzeba, ale o niczym więcej nie ma mowy
"Co za historia!"" height="17" width="135">Jej pierwsze kroki w roli prezydentowej są dość udane. Szóstego maja, po zwycięstwie, "Le Monde" i "Le Figaro", uznając, że nowy prezydent nie jest zanadto fotogeniczny i dostatecznie "sexy", postanawiają zrobić mu zdjęcie na pierwszą stronę, pokazując go w towarzystwie Valérie, która okrasi fotografię swoim wdziękiem. Przez kilka godzin Valérie czuje się tak, jakby przeglądała strony własnej gazety i czytała jakże często używaną przy okazji uroczystości z udziałem szefów państwa formułkę: "Oto para wkraczająca do Pałacu Elizejskiego". Udziela wywiadów "Le Monde", "Elle", "Le Figaro", kolejnym stacjom radiowym i telewizyjnym. Wypada w nich dość dobrze. Mówi w prostych słowach o szczęściu, jakie ją spotkało: "To była niezwykła chwila, trochę oszałamiająca, z trudem powstrzymywałam łzy. Sam wybór, kontakt z tłumem, nie byłam przygotowana na to, że wejdę na scenę, nie wiedziałam, że François mnie tam zaprosi". Powtarza, jak François Mitterrand po zwycięstwie w wyborach: "Co za historia!". (...)Wciąż powtarza, że chce być Francuzką jak inne, matką, kobietą, partnerką taką samą jak one. Twierdzi, że jest świadoma obowiązków, które nakłada na nią nowy status. Mówi w "Le Monde": "Pierwsza dama to rola drugoplanowa, muszę dbać o to, żeby tak właśnie było. Moje słowa nie powinny zastępować słów prezydenta, nie powinny też jego słów krępować". Zapewnia jeszcze: "Będę uważać z tweetami, mają już inny wydźwięk". Że też nie dotrzymała swoich rozsądnych obietnic! (...).Pierwsza dziennikarka Francji
Valérie postanowiła być pierwszą damą, pozostając dziennikarką. Zajęła w Pałacu Elizejskim gabinet Carli, do którego ta rzadko zaglądała. Po raz pierwszy w życiu ma własne biuro, w "Paris Match" pracowała w olbrzymim pomieszczeniu, w którym siedziało wiele osób. Biuro w Pałacu Elizejskim, w samym sercu władzy, toż to dla dziennikarza marzenie! Jednak szybko się rozczarowuje, odkrywa praktyczne konsekwencje swojego statusu: w sensie prawnym pierwsza dama nie istnieje. Nie dysponuje żadnym budżetem. Nie chciała funkcjonować jako czyjaś żona, teraz całkowicie zależy od prezydenta, który sam decyduje o liczbie jej współpracowników i wydatkach. Będzie miała do pomocy, opłacanych z kasy państwowej, szefa gabinetu, swojego przyjaciela dziennikarza Patrice’a Biancone’a, jego współpracownicę, do tego urzędniczkę i dwie sekretarki. O wiele mniej osób niż Bernadette Chirac czy Carla Bruni-Sarkozy.
Valérie jest trochę zagubiona, więcej, czuje się jak w pułapce. Wyczuwa, że mało kto się z nią liczy i że nie będzie mogła decydować o własnym losie. Wyznaje: "Nie chodzi o to, że ich nie obchodzę, tylko o to, że nie bardzo wiedzą, co powinnam robić". Zleca przebadanie statusu najważniejszych pierwszych dam na świecie. W końcu żony Tony’ego Blaira, Zapatero, Schrödera dalej wykonywały swój zawód! Więc niby dlaczego nie ona? Woli nie dostrzegać, że tamci byli szefami rządów, nie państwa, że nie byli republikańskimi monarchami.
"Co ty tam znowu narozrabiałaś?"
Wszystko się wywróciło po jej słynnym wpisie na Twitterze. "Nie, nie pytam nikogo o zgodę przed wysłaniem tweeta", utrzymywała. W kwietniu 2012 roku mówiła z humorem: "François całkowicie mi ufa, z wyjątkiem tweetów". Trudno mu się dziwić! Po niektórych z nich, tych, które uznał za dość nierozsądne, pytał ją: "Co ty tam znowu narozrabiałaś?". Mówił to rozbawionym tonem, wiedział, jaka jest wrażliwa, nie chciał jej urazić.
Kiedy został prezydentem, ani przez chwilę nie myślał, że Valérie może się okazać tak nieodpowiedzialna, że nie zawaha się rozpętać takiej burzy, sprzeciwiając się publicznie jego stanowisku. To zachowanie niesłychane, bezsensowne, szczególnie szokujące dla człowieka, który uważa się za normalnego prezydenta, takiego, który nie miesza życia publicznego z prywatnym.
Porażający wpis na Twitterze pojawia się dwunastego czerwca 2012 roku o godzinie 11.56: "Życzę powodzenia Olivierowi Falorniemu, jak zawsze pełnemu zasług, który od tylu lat angażuje się bezinteresownie w sprawy mieszkańców La Rochelle". Sto trzydzieści siedem znaków i podpis: @valtrier, nick Valérie na Twitterze. Pierwsza dama opowiada się po stronie socjalisty, dysydenta, który konkuruje w La Rochelle z Ségolène Royal. Dzień wcześniej kandydatka do fotela prezydenckiego z 2007 roku otrzymała SMS-a z poparciem od swojego byłego partnera, ojca jej czwórki dzieci: "Ségolène Royal jest jedyną kandydatką większości prezydenckiej, która może się powoływać na moje poparcie". Podpisano: François Hollande, prezydent.
Valérie wpada we wściekłość, dowiedziawszy się następnego dnia rano z mediów o tym SMS-ie. Jak on śmiał! "Opowiedziałeś się za Ségolène Royal, nie mówiąc mi o tym. Za moimi plecami! A przecież powiedziałeś mi, że jej nie poprzesz...". Uważa, że ją zdradził. Dla jej rywalki, która przez lata robiła wszystko, żeby ją wyrzucić z "Paris Match", by jej zatruć życie. Myślała, że ostatecznie ją pokonała. Okazuje się, że nie! François nie zapomniał o niej, popiera ją. Jeśli ją wybiorą, zostanie przewodniczącą Zgromadzenia Narodowego, czwartą osobą w państwie. Będzie towarzyszyła prezydentowi w oficjalnych uroczystościach. Znowu będzie obecna, potężna, podczas gdy ona sama nie ma żadnego określonego statusu, żadnej władzy. Nawet nie jest mężatką! Ogarnia ją wściekłość. Ostrzega François: "Zobaczysz, do czego jestem zdolna! Skoro ją popierasz, ja będę popierać Oliviera Falorniego".
Hollande próbuje przemówić jej do rozsądku: "Nie możesz tego zrobić!". Pomysł wydaje się tak nieprawdopodobny, tak szalony, że kiedy pojawia się jej tweet, nikt czy prawie nikt w to nie wierzy. "To fałszywka...", komentuje Martine Aubry, która przyjechała tego dnia, dwunastego czerwca, do La Rochelle wyrazić swoje poparcie dla Ségolène Royal. Valérie Pécresse, była rzeczniczka rządu w gabinecie Fillona, pyta na swoim koncie na Twitterze: "Czy to nie fałszywka?". Otóż nie! Valérie Trierweiler osobiście potwierdza AFP autentyczność wpisu. (...).
"Bałam się linczu"
Tweet powoduje w ich związku duże napięcie. Valérie zamyka się w ich wspólnym trzypokojowym mieszkaniu na rue Cauchy, w XV dzielnicy, potem wyjeżdża do swojego domu w L’Isle-Adam. On śpi w Pałacu Elizejskim. Nie zajmuje w tej sprawie stanowiska publicznie. Uważa, podobnie jak François Mitterrand, że im bardziej sytuacja wydaje się skomplikowana, tym lepiej poczekać, aż się sprawy wyjaśnią. Podczas gdy prawica - co jest jej świętym prawem - szaleje, naśmiewa się z "wodewilu", z "Dallas" w Pałacu Elizejskim, prezydent zdaje się na premiera, Jeana-Marca Ayraulta, i na przewodniczącego klubu socjalistów w Senacie, François Rebsamena, którzy publicznie przywołują Valérie do porządku. Pierwsza dama czuje się głęboko urażona. (...).
Opinia publiczna też ją surowo ocenia: 69 procent Francuzów, w tym 81 procent wyborców lewicy, czyli jej "rodziny politycznej", wyraża dezaprobatę dla jej wpisu na Twitterze. Wyniki te potwierdza inny, przeprowadzony tydzień później sondaż: Valérie Trierweiler źle postąpiła wobec Ségolène Royal (62 procent) i jeszcze gorzej wobec François Hollande’a (68 procent). Najbardziej krytyczne są kobiety.
Valérie jest zaskoczona. Nie podejrzewała ani przez chwilę, że jej tweet wywoła taką sensację, rozpęta taką burzę. Ukrywa się. Kilka dni po wpisie na Twitterze pisze do przyjaciółki: "Nie wiem, czy się po tym pozbieram. Przydałby mi się jakiś pancerz, ale go nie mam. Zbudowałam wokół siebie kokon, niczego nie czytam, niczego nie oglądam, inaczej bym tego nie zniosła". Z czasem wyzna "Sunday Times": "Nie mogłam się zdobyć na wyjście z domu, bałam się linczu! Mogłabym już nigdy nie wrócić do Pałacu Elizejskiego". Czy rzeczywiście tak myśli? Odtąd żyje w stanie zawieszenia. (...).
Prezydent decyduje się na tradycyjny wywiad telewizyjny czternastego lipca, by na oczach Francuzów wyciągnąć wnioski z wpisu na Twitterze: "Jestem za jasnym oddzieleniem życia publicznego od prywatnego i w związku z tym uważam, że sprawy prywatne należy załatwiać na gruncie prywatnym, co powiedziałem moim bliskim, apelując do nich, by ściśle przestrzegali tej zasady". Moim bliskim! Prezydent udaje, że strofuje w ten sposób syna Thomasa, ale w rzeczywistości zwraca się do Valérie. By nikt nie miał co do tego wątpliwości, zaznacza: "Francuzi chcą, tak jak ja, żeby sprawy były jasne, żeby państwem rządził ten, kogo wybrali, żeby nikt się w to nie wtrącał". Zapytany przez dziennikarza Laurenta Delahousse’a: "Nie powtórzy się to?", odpowiada oschłym tonem: "Nie!". A zatem koniec z tweetami. Dodaje jeszcze: "Valérie chce nadal uprawiać swój zawód. Rozumiem ją. Będzie mi towarzyszyć wtedy, kiedy będzie tego wymagał protokół, co nieczęsto się zdarza".
Przywołana publicznie do porządku, wezwana do zachowania milczenia Valérie czuje się upokorzona. Jeszcze niedawno mówiła: "Nie okiełznają mnie!", dziś jej rolę pierwszej damy sprowadza się do najbardziej klasycznej koncepcji: towarzyszenia prezydentowi podczas nielicznych uroczystości protokolarnych i oficjalnych podróży.
Hollande idzie jeszcze dalej. Prywatnie domaga się od niej publicznych przeprosin. Valérie wykorzystuje święto czternastego lipca, kiedy pojawia się nieśmiało po przerwie, by rzucić od niechcenia: "Teraz ugryzę się siedem razy w palec, zanim wyślę tweeta". Sprytna formułka: przyznaje, że nie powinna była tego robić, ale nie składa przeprosin. Będzie z tym zwlekać do początku października, wtedy się podda. Jej tweet? "To był błąd, którego żałuję. Popełniłam niezręczność, skoro zostało to źle odebrane. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że nie jestem już zwykłą obywatelką. To się więcej nie powtórzy [...]. Nie uświadamiałam sobie chyba wymogów, jakie nakłada na mnie ta funkcja (pierwszej damy)". Na złożenie tych przeprosin wybrała "Ouest-France". W tym samym wywiadzie idzie jeszcze dalej, mówi, jak teraz widzi swoją rolę: "Będąc u boku prezydenta, muszę patrzeć na sprawy inaczej, mniej osobiście do nich podchodzić. Otrzymuję wiele próśb od różnych stowarzyszeń, ale i od osób prywatnych, najczęściej od kobiet w trudnej sytuacji. Uważam, że powinnam na nie odpowiedzieć". Każde słowo zostało dokładnie wyważone, by złagodzić efekt tego, co ma wszelkie cechy bezwarunkowej kapitulacji. O to właśnie chodzi. Chciała swoją funkcję wymyślić na nowo, tymczasem musi zmieścić się w sztancy. Podkreślała swoje przywiązanie do wolności słowa, teraz przyznaje, że powinna zachować powściągliwość. Nie chciała być pierwszą damą skupioną na działalności charytatywnej, teraz musi pogodzić się z tym, że stanowi to istotę sprawowanej przez nią funkcji. Można się domyślać, ile musiało ją to kosztować, znając jej dumę!
Czy ten akt skruchy zamknie katastrofalny dla niej i François rozdział w ich życiu? Nie, to jeszcze nie koniec.
Tekst jest fragmentem książki "Pierwsze damy Francji" autorstwa Roberta Schneidera.
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.