Wszystko w porządku

Gdziekolwiek się pojawi, przywraca poczucie rzeczywistości. Nagle wszystko wokół zaczyna mieć sens, świat staje się bezpieczny i przewidywalny. To jasne, że Bożena Dykiel jest potrzebna publiczności, nie tylko jako aktorka.

Bożena Dykiel uwielbia porządek i nie znosi bezczynności fot. Andrzej Szilagyi
Bożena Dykiel uwielbia porządek i nie znosi bezczynności fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

- Staram się różnych rzeczy nie jeść, na przykład pieczywa, ziemniaków czy makaronu, ale od czasu do czasu nachodzi mnie ochota i wtedy pozwalam sobie na dwie kromki razowca z masłem albo kilka śliwek w czekoladzie. Poczuję niebo w gębie i myślę: "Ech, życie jest jednak piękne". I o to chodzi, żeby się nie torturować, tylko umieć sobie sprawić przyjemność - mówi aktorka.

Jej głos jest charakterystyczny, nie sposób go pomylić z innym. Energiczny, stanowczy, mocny jak ona sama. Ta piorunująca mieszanka życiowej siły i ciepłych uczuć obecna jest w każdej z postaci, które Bożena Dykiel stworzyła w filmie i w teatrze, a zagrała już ponad siedemdziesiąt ról.

Od kilku lat kojarzona jest przede wszystkim z Marią Ziębą z serialu "Na Wspólnej". - Moja bohaterka miała wylew - opowiada aktorka. - Żeby to dobrze zagrać, wróciłam do sytuacji z własnego życia, kiedy opiekowałam się w szpitalu chorą mamą. I wypadłam bardzo przekonująco. Ale kiedy po zdjęciach wracałam do domu, przyłapywałam się na tym, że inaczej mówię albo że trzęsie mi się ręka. Przygotowując się do roli, zawsze sięgam do swoich najgłębszych emocji i potem trudno mi się przestawić - wyznaje..

Lubi swoją postać przemyśleć, dlatego nie cierpi dostawać scenariusza w ostatniej chwili. Była wściekła, gdy najtrudniejsze sceny śmierci bliskiej osoby w "Na Wspólnej" otrzymała mailem w przeddzień zdjęć, tuż przed północą. Nawet nie zajrzała do tekstu, wzięła tabletkę na sen i poszła spać.

Rano poczuła narastającą złość. W dodatku okazało się, że ostatnia scena największej rozpaczy ma być kręcona jako pierwsza. - Zagrałam w sumie szesnaście trudnych scen w poprzestawianej kolejności. Uratowałam dzień zdjęciowy. Dziś z aktorem nikt się nie liczy. Myśli pani, że ktoś mi za to podziękował?

A co? Nikt cię nie chciał?

Do historii polskiego teatru Bożena Dykiel weszła, a raczej wjechała na motorze w słynnym spektaklu "Balladyna" w Teatrze Narodowym. W nowatorskiej adaptacji Adama Hanuszkiewicza z 1974 roku Goplana miała jej twarz, obcisły srebrny kombinezon, czarne buty za kolana, długie blond włosy. I choć mówiła tekstem Juliusza Słowackiego, brzmiało to bardzo awangardowo. Ten spektakl przyniósł jej popularność i uznanie. Stała się gwiazdą.

- Do Hanuszkiewicza wysłał mnie słynący z surowości profesor Aleksander Bardini - wspomina Dykiel. - Byłam jego ulubienicą. Może dlatego, że zawsze dobrze śpiewałam. Na czwartym roku studiów każdy już miał jakiś angaż albo obietnicę angażu, a ja ciągle nic. No i zaniepokojony tym Bardini pyta: "A co z tobą, Bożenka?". "Kiepsko - mówię. - Dostałam propozycję, ale poza Warszawą, a ja nie chcę wyjeżdżać, tu mam mieszkanie i rodziców". A on na to: "Jesteś sporą, jasną dziewczyną, dobrze cię widać, masz świetny głos, powinnaś grać na dużej scenie. Ty byś się Hanuszkiewiczowi podobała. Idź do niego". No i poszłam. Akurat wchodził do teatru, więc ja mu się w drzwiach przedstawiam. Otaksował mnie wzrokiem - moje włosy, krótką miniówę, drewniaki, obcisłą bluzeczkę. Mówię: "Profesor Bardini mnie do pana przysłał". "A co? Nikt cię nie chciał?", spytał Hanuszkiewicz - opowiada.

Angażu nie dostała. Wkrótce potem trafiła do teatru STS. Dyrektor Andrzej Jarecki od razu dał jej jedną z głównych ról w sztuce "Cudzołóstwo ukarane" Janusza Głowackiego.

- Zaprzyjaźniłam się z Kaliną Jędrusik - wspomina Dykiel. - Odtąd przez wiele lat wyjeżdżałyśmy razem na wakacje do Chałup. STS to był cudowny, uroczy moment mojego życia w teatrze, ale krótki, bo przechwycił mnie film.

Bożenko, ty tak nie stój

Zagrała kilka epizodów, a potem Andrzej Łapicki polecił ją Andrzejowi Wajdzie i trafiła na zdjęcia próbne do "Wesela". Reżyser obsadził ją jako Kaśkę. Bożena Dykiel była tuż po studiach. Onieśmielona obecnością tylu sław skromnie czekała na swoją kolej. Wajda podszedł i poradził: "Bożenko, ty tak nie stój, przyjrzyj się swoim kolegom. Wszystko, co wymyślisz, a mnie się spodoba, włożę do filmu", zachęcał. - Wzięłam to sobie do serca i stworzyłam postać z krwi i kości, bardzo wyrazistą. Cudownie jest coś wymyślać Andrzejowi Wajdzie, bo on się tym potwornie cieszy.

W "Ziemi obiecanej" wykreowała niezapomnianą Madę Müllerównę. Postać, początkowo planowana na dwa dni zdjęciowe, rozrosła się do dziesięciu. - Dziś wiem, że to była rola mojego życia - mówi Dykiel. - Starałam się aż za bardzo. Na przykład wtedy, gdy podekscytowana Mada biegnie przebrać się w bardziej elegancką sukienkę. Poślizgnęłam się i upadłam, kapelusz potoczył się po drodze. Scena wyszła fantastycznie, ale mnie omal nie rozjechała rozpędzona bryczka.

Po "Weselu" Wajdy, gdy jej kariera filmowa nabrała rozpędu, Hanuszkiewicz sam do niej zadzwonił. - W Teatrze Narodowym przyjął mnie w olbrzymim gabinecie, byłam trochę speszona, więc z mety mówię: "Dyrektor Jarecki powiedział, żebym się u pana zaangażowała, ale jak mi będzie źle, to zawsze mogę do niego wrócić". Omal nie pękł ze śmiechu, a potem przez następne dwanaście lat, które razem przepracowaliśmy, robił mi przytyki: "Dykielówna to jest ta, co jak jej się tu nie będzie podobało, to wróci do STS-u". A ja codziennie na dużej scenie grałam rolę za rolą. Wiele zawdzięczam Hanuszkiewiczowi, on nauczył mnie teatru, podobnie jak Andrzej Wajda filmu - wspomina.

Połączył nas Paryż

- Byliśmy bardzo zabawowym rokiem - Bożena Dykiel wraca pamięcią do czasów studenckich. - Bankiety robiliśmy w audytoriach. Kupowaliśmy skrzynkę piwa i od razu była zabawa. Piotr Skarga albo Piotr Garlicki siadali do pianina. Przerobiliśmy je na westernowe, wciskając pineski na młoteczki od klawiszy. Czasem przenosiliśmy się do kogoś, kto miał wolną chatę. No i przychodzili do nas profesorowie. My, studentki, po cichu się w nich podkochiwałyśmy. Byli młodzi, przystojni, każdy z nich miał znane nazwisko - mówi.

- Bożenka nie była typem amantki, ale miała duże powodzenie - wspomina jej kolega z roku Jerzy Bończak. - Trochę nas onieśmielała tym, że jest taka silna i dominująca. Ale ja zawsze podejrzewałem, że za tą fasadą kryje się wielka wrażliwość.

- Trochę się tych chłopaków przez moje życie przewinęło - śmieje się Bożena Dykiel - ale wolę o tym nie opowiadać, żeby się pan Rysio nie zdenerwował.

Panem Rysiem nazywa swojego męża Ryszarda Kirejczyka. Poznała go na planie polsko-japońskiego filmu "Ognie są jeszcze żywe" w reżyserii Nobito Abe. Był kierownikiem produkcji.

- Podobał mi się, umiał postępować z ludźmi i był bardzo szarmancki. Dbał o mnie na planie zdjęciowym. Po kilku spotkaniach pomyślałam, że to mężczyzna, z którym mogłabym mieć dzieci.

Potem plan przeniósł się do Francji. - W Paryżu między nami zaiskrzyło. Paliliśmy wtedy papierosy. Obliczyliśmy, że jak oboje je rzucimy, to będzie nas stać na wynajmowanie kawalerki. Po powrocie zamieszkaliśmy razem - opowiada Bożena Dykiel.

Początkowo cały ich majątek mieścił się w maluchu, ale już wtedy wiedzieli, że chcą mieć domek z ogródkiem. Budowali go na Żoliborzu przez dziewięć lat. Potrzebowali pieniędzy. Bożena Dykiel jako jedna z pierwszych aktorek zgodziła się występować w reklamach.

Od sześciu lat ma drugi dom w Puszczy Kampinoskiej. Odkąd mieszka w lesie, niechętnie jeździ do Warszawy. Tylko wtedy, gdy ma zdjęcia albo gdy gra w teatrze. Wstaje wcześnie rano, nie lubi się spieszyć, celebruje poranek. Wypija dwie filiżanki zielonej herbaty. Zjada jakiś owoc. Wychodzi z założenia, że na śniadanie trzeba sobie zasłużyć.

Jajecznica z dwunastu jaj

Jedzie do pracy na plan serialu "Na Wspólnej", zagra parę scen i dopiero wtedy coś sobie gotuje na kuchence Marii Zięby, a po studiu rozchodzą się zapachy. - Kończy się tak, że zamiast zrobić jajecznicę z dwóch jaj, robię z dwunastu, bo nagle okazuje się, że chętnych na śniadanie jest dużo więcej - śmieje się Bożena Dykiel.

Lubi gotować i robi to po mistrzowsku. Jest autorką książek kucharskich: "Moje sekrety kulinarne, czyli jak robić, żeby się nie narobić" i "Pyszne ciasta domowe". Prowadzi też program telewizyjny w Polsacie "Z Bożeną Dykiel na ostrzu noża".

Zamiłowanie do kuchennych zajęć zawdzięcza swojej mamie. - Mama robiła najlepsze na świecie dżemy poziomkowe. Piekła też cudowne ciasta drożdżowe. Jedyne ciasto, jakiego ja nie umiem upiec, to właśnie drożdżowe. Nie wychodzi mi. Trudno. Babcia Helenka zabrała swoją tajemnicę do grobu.

Aktorka wspomina, że mama bardzo jej pomagała w wychowaniu dzieci - Marysi i Zosi. Tak samo zresztą jak teściowa. Dzięki temu udało jej się połączyć pracę z domem. To był czas, gdy bardzo dużo jeździła ze spektaklami po Polsce. Najwięcej z "Panem Tadeuszem", wystąpiła w ponad pięciuset przedstawieniach. - Pamiętam, jak zimą wczesnym rankiem zjawialiśmy się zaspani w nieogrzewanych salach - opowiada Karol Strasburger. - Bożenka potrafiła stworzyć nam namiastkę domu. Dla mnie to było bardzo ważne.

Nogi kładę na stole

Czasy się zmieniły, córki Bożeny Dykiel dorosły. Młodsza Zofia ma dwadzieścia cztery lata, skończyła studia w Niemczech i została na uczelni. Pisze doktorat z biotechnologii molekularnej. Starsza o sześć lat Maria skończyła dziennikarstwo na UJ, potem pracowała w telewizyjnej "Dwójce", a teraz wychowuje półtorarocznego syna Maksymiliana.

- Mój wnuk Maksio to wulkan energii. Ciągle za mną biega i woła: "Baba, baba, baba", a ja nie mogę mu poświęcić tyle czasu, ile bym chciała, bo dużo pracuję. Jestem niestety "babcią zasuwającą" - śmieje się Bożena Dykiel.

Mówi o sobie: "porządnicka". - Lubię porządek. Nie znoszę marynarek wieszanych na krzesłach, porozrzucanych rzeczy i brudnych kubków. A najbardziej bezczynności, sama zakasuję rękawy i działam. I tego nauczyłam także moje córki: "Nie oglądajcie się na innych! Nie liczcie na to, że ktoś zrobi za was robotę". Zawsze muszę mieć posprzątane: czyste firanki, wymyte okna, wypastowane podłogi. Moja mama też o to bardzo dbała. To, jaki jest dom, zależy od kobiety - podkreśla.

Dopiero kiedy wszystko jest zrobione, około dwudziestej drugiej, może sobie spokojnie usiąść. Nogi kładzie na stole, otwiera malutkiego szampana. I odpoczywa. W lecie, gdy jest ciepło, przesiaduje w ogrodzie. Posadziła w nim mnóstwo kwiatów. Ma też agrest, śliwki, morele i aronię. - U mnie nikt nie tknie dżemu ze sklepu. Mowy nie ma - mówi.

Wierzy, że odżywianie jest bardzo ważne. - Zwykle poświęcam jeden dzień na gotowanie i robię kilka obiadów na zapas. Potem wszystko zamrażam w lodówce. Rano pytam rodzinę: "Co chcecie dziś na obiad?". A oni chcą wiedzieć, co jest. To wymieniam: spaghetti, kotlety mielone, pierś indyka panierowana, gołąbki, ryba faszerowana, kotlety schabowe... U nas zawsze jest pyszny obiad, dlatego rodzina nie jada na mieście, wszyscy spotykamy się przy stole - przyznaje.

Bez owijania w bawełnę

Słynie z bezkompromisowości i z tego, że potrafi nieźle dopiec. - Nie boi się mówić tego, co myśli, a nie wszyscy to dobrze przyjmują - mówi Jerzy Bończak.

Prawda jest dla niej ważna, nie lubi niejasnych sytuacji. "Naga prawda" też bywa trudna. Przekonała się o tym, występując z Marianem Opanią w "Awansie". W tym filmie Bożena Dykiel pojawia się rozebrana. - Początkowo odmówiłam reżyserowi Januszowi Zaorskiemu, ale w końcu mnie przekonał. Rozbierane sceny zdecydowanie nie są moją specjalnością. Byłam po nich tak zestresowana, że wróciłam do palenia - wspomina aktorka.

Zdarza się, że odrzuca role. Kiedyś odmówiła samemu mistrzowi Wajdzie. Tak było przy filmie "Wielki tydzień". - Miałam wcielić się we wredną babę donoszącą na Żydów. Przeczytałam scenariusz i mówię: "Nie, Andrzej, ja tego nie zagram". Był mocno zdziwiony: "Bożenko, ty chyba zwariowałaś". Musiałam mu wytłumaczyć, że przez całe życie pracowałam na wizerunek osoby, którą da się lubić, i nie mogę teraz zagrać kogoś, kogo sama nie lubię. Zrozumiał i poszedł na ustępstwa - dodaje Bożena Dykiel

Magda Rozmarynowska

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas