Zabawa z PRL do dziś wywołuje dreszcze

Wielu rodzicom trudno zrozumieć współczesne dzieci, które na miejsce zabaw wybierają zacisze własnego domu i czas spędzany przed komputerem. Oni sami szukali rozrywek zupełnie gdzie indziej.

Dzieciństwo w PRL wiele osób wspomina z sentymentem
Dzieciństwo w PRL wiele osób wspomina z sentymentemZbyszek SiemaszkoAgencja FORUM

Gdy podwórko było własnym małym światem

Jakie obrazy przywołuje osobom wychowanym w czasach PRL myśl o dzieciństwie? Bez wątpienia są to wspomnienia o długich dniach wypełnionych bieganiem, zabawami od świtu do zmierzchu, przerywanych tylko na chwilę, gdy mama wołała z okna "obiad!".

Bo dla dzieci wychowanych w PRL, podwórko było własnym małym światem, miejscem spotkań z rówieśnikami, gdzie dzieciaki mogły się swobodnie bawić z dala od dorosłych. Sprawdźmy, jak tamte czasy wspominają nasi rozmówcy.

— Chłopcy przede wszystkim zajmowali się kopaniem piłki. Dziewczyny w zasadzie nie miały wtedy wstępu na boisko. One grały w gumę i tu z kolei wykluczony był udział chłopaków. Czasem zdarzało się, że chłopak uczestniczył w tej grze w roli trzymającego, bo dziewczyny były dwie, a nie miały o co zaczepić gumy, ale wtedy zwykle przezywany był “babskim królem", więc mało który odważył się pokazać publicznie w takiej sytuacji — wspomina Mirek, który dorastał na jednym z lubelskich blokowisk na przełomie lat 70-tych i 80-tych.


Dziecięca kaskaderka na budowie

PRL-owskie podwórka jednym kojarzą się ze szczęśliwymi czasami, innym wręcz przeciwnie
PRL-owskie podwórka jednym kojarzą się ze szczęśliwymi czasami, innym wręcz przeciwnieWieslaw M. ZielinskiEast News

Nasz rozmówca, dziś inżynier instalacji sanitarnych w jednej z rzeszowskich firm budowlanych darzy czas spędzony z rówieśnikami z osiedla wielkim sentymentem, nie chciałby jednak, aby jego własne dzieci przeżywały niektóre z przygód, jakie były jego udziałem.

— Dopóki trzymaliśmy się w pobliżu domu, nie robiliśmy właściwie nic niebezpiecznego, najwyżej ktoś spadł z drzewa lub wiaty śmietnikowej. Niestety, przygód szukaliśmy także poza osiedlem. Była to epoka Gierka, więc wokół wiele się budowało, a chłopaków ciągnęło w takie miejsca. Oczywiście rodzice surowo nam zabraniali chodzenia na budowy, ale mimo zakazu lubiliśmy tam spędzać czas. Już samo chodzenie po takich niedokończonych blokach było dla nas wielką przyjemnością. Dodatkowo można było zrzucać różne przedmioty z wyższych pięter, na przykład woreczki z wodą, bo fajnie się rozbryzgiwały na ziemi.

Podwórkowe zabawy z PRL - cud, że przeżyliśmy
Podwórkowe zabawy z PRL - cud, że przeżyliśmyWojciech LaskiEast News

— Niestety, robiliśmy też głupie i niebezpieczne rzeczy. Pewnego razu mój kolega zrzucił z czwartego piętra butelkę, która rozbiła się o betonowe płyty, które leżały pod blokiem. Zauważył to dozorca budowy, bo bawiliśmy się tam, gdy budowlańcy byli już po fajrancie. Cieć, jak nazywaliśmy tego pana, zakradł się po cichu na czwarte piętro i złapał jednego z chłopaków za kurtkę. Cała reszta w panice zaczęła uciekać, a złapany kolega wleczony był przez ciecia "na milicję", jak zrozumieliśmy z tego, co wykrzykiwał mężczyzna. Gdy zbiegliśmy na dół, schowaliśmy się w pobliskich krzakach i obserwowaliśmy całą sytuację. W pewnym momencie kolega zdołał wyrwać się z rąk dozorcy i wyskoczył z pierwszego piętra na wielką kupę piachu. Chyba tylko cudem nic mu się nie stało, ale zdołaliśmy wszyscy uciec i nikt z rodziców nie dowiedział się o tym, co narozrabialiśmy — kontynuuje swoja opowieść Mirek.

Zahartowani w walce, a raczej w... spychacze

Dzielna osiedlowa ekipa rusza na podbój świata
Dzielna osiedlowa ekipa rusza na podbój świataZbyszko SiemaszkoAgencja FORUM

Kolejny wybryk, w którym uczestniczył, nie uszedł jednak dzieciom na sucho i dziś nasz rozmówca wspomina tamte wydarzenia z mieszanymi uczuciami.

— Któregoś dnia, jak zwykle włóczyliśmy się po budowie, ale było jeszcze wcześnie, bo były wakacje, więc mieliśmy czas już od rana. Do budynków nie wchodziliśmy, bo trwały roboty i pełno było ludzi. Oglądaliśmy rozkopany teren, który przygotowywano do budowy drogi. Zauważyliśmy, że operator spychacza wysiadł na chwilę z maszyny zostawiając włączony silnik. Mój kolega nie zastanawiając się nawet przez chwilę wdrapał się do spychacza i udawał, że nim kieruje. Myślę, że wcale nie chciał go uruchomić, ale przypadkowo pociągnął za dźwignię i spychacz ruszył na przód. Po chwili kierowca wybiegł z barakowozu i ruszył w pościg za kolegą. Spychacz jechał wolno, więc facet zdołał dostać się na tył kabiny i przeskoczyć do środka. Dodam tylko, że przez kilka następnych dni kolega miał zakaz wychodzenia z domu, a po osiedlu krążyły plotki, że trafi do poprawczaka. — mówi Mirek.

Na budowie prawie jak na księżycu
Na budowie prawie jak na księżycuJerzy MichalskiAgencja FORUM

— Teren naszej szkoły był po lekcjach miejscem naszych spotkań. Było tu wszystko, czego potrzebowaliśmy do szczęścia — boisko, trawa, kilka starych drzew, no i oczywiście trzepak. — opowiada Ilona, w latach siedemdziesiątych uczennica jednej z tak zwanych “tysiąclatek", czyli jednej z 1417 szkół wzniesionych w ramach akcji “tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego".

Tragedia - dosłownie - o włos

Huśtawki czy przyrządy kaskaderskie?
Huśtawki czy przyrządy kaskaderskie?Zbyszko SiemaszkoAgencja FORUM

Obecnie 57-letnia Ilona jest prawniczką w jednej ze stołecznych kancelarii, ale dzieciństwo spędziła w niewielkim mieście powiatowym na południu Polski.

— W pobliżu naszej szkoły nie było blokowisk, dominowała raczej zabudowa jednorodzinna. Ja również mieszkałam w jednym z takich domków. Dlatego też właściwie wszystkie dzieci lubiły bawić się na szkolnym boisku. Głównym miejscem spotkań dziewczyn był trzepak. Jedne stały pod nim, a inne bujały się na dolnej lub górnej rurze, cały czas gadając. Czego dotyczyły nasze rozmowy, a potrafiły trwać dosłownie godzinami, tego już nie potrafię sobie przypomnieć, ale za to pamiętam doskonale, że było to miejsce, do którego przychodzono, żeby się “fleksować" — jakby to dziś określiła młodzież. Z każdym nowym gadżetem, szczególnie jeśli pochodził z Pewexu, należało się zameldować pod trzepakiem. Sama przyniosłam tam kiedyś radiomagnetofon na baterie, chyba Grundig, bo strasznie chciałam się nim pochwalić. — śmieje się Ilona.

Podwórkowe zabawy z PRL - cud, że przeżyliśmy
Podwórkowe zabawy z PRL - cud, że przeżyliśmyStrozyk/REPORTEREast News


— W pobliżu boiska były dwie huśtawki, w tym jedna chyba zepsuta, bo można było ją obrócić dookoła osi. Taką zabawę uprawiali z upodobaniem chłopcy. Rozhuśtywali się stojąc, z taką siłą, aż huśtawka obróciła się jak na diabelskim młynie. Myślę, że takie ewolucje były dla nich jednocześnie próbą męskości, jak i popisem odwagi przed dziewczynami. Czasami huśtali się w ten sposób we dwóch stojąc twarzami do siebie. Pewnego razu dałam się namówić mojemu koledze na taką zabawę. Ja miałam siedzieć, a on stojąc na siedzisku za mną wprawiał nas w ruch obrotowy. Gdy jednak huśtawka zaczęła wychylać się niebezpiecznie wysoko, przestraszyłam się i zeskoczyłam. Upadłam na ziemię i tylko łut szczęścia sprawił, że nie podniosłam głowy, gdyż przelatujący właśnie nade mną kolega z pewnością by w nią uderzył z całym impetem rozbujanej huśtawki. — kończy Ilona.
Nasi rozmówcy zgodnie potwierdzają fakt, że w czasach ich dzieciństwa nikt nie kontrolował ich tak, jak dziś zwykle rodzice kontrolują dzieci.

— Moja mama była lekarzem w przychodni i wracała do domu około 17. Czas do jej powrotu spędzałam z innymi dziećmi, które były w tej samej sytuacji co ja. Również w czasie wakacji musiałam radzić sobie jakoś radzić, bo już jako dziesięciolatka zostawałam sama w domu od rana do czasu, gdy rodzice wrócili z pracy. Swoje dzieci wychowywałam trochę “po staremu", czyli czasem samopas i wiem ile nerwów mnie to kosztowało, ale wyrosły na mądrych i zaradnych ludzi. Gdy dziś patrzę na mojego wnuka, to trudno mi wyobrazić sobie, że poradziłby sobie bez stałego dozoru dorosłych. Jest zdecydowanie mniej samodzielny niż ja w jego wieku, ale za to o wiele bardziej bezpieczny, a rodzice spokojni, że nic mu się nie stanie. Jaki wpływ na niego będzie miała stała kuratela dorosłych, szczerze mówiąc nie wiem, ale wiem, że zarówno moje, jak i jego dzieciństwo nie jest doświadczeniem jednostkowym, ale ma wymiar pokoleniowy. Każda zaś generacja ma swoje szanse do wykorzystania i ograniczenia, które musi przezwyciężyć, patrzę więc na wnuka z nadzieją i optymizmem. — podsumowuje filozoficznie Ilona.     

Zobacz również: 

Atrakcje na Majorce. Czy warto udać się do delfinarium?INTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas