Zrób sobie raj

Mariusz Szczygieł nigdy nie krył, że kocha Czechy i Czechów. Z miłości do naszego południowego sąsiada powstała książka "Zrób sobie raj". Można też kupić jej dźwiękowe wydanie. Posłuchaj fragmentów książki. Czyta autor.

Autor na 10 Targach Książki w Krakowie
Autor na 10 Targach Książki w KrakowieAnna KrukEast News
Mariusz Szczygieł
 materiały prasowe

Jutro kolejny fragment książki.

"Jestem niechlujnym czechofilem, ta książka nie jest ani kompetentnym przewodnikiem po kulturze czeskiej, ani po Czechach. Nie jest obiektywna. Nie rości sobie pretensji do niczego. Jest wyłącznie o tym, co mnie za fascynowało przez ostatnich 10 lat, od kiedy pierwszy raz przyjechałem do tego kraju. Jest wielką notatką z lektur i ze spotkań z ludźmi, których chciałem tam spotkać" - napisał autor we wstępie do książki.

"Zrób sobie raj" to nie tylko zbiór opowieści. Jak mówi Mariusz Szczygieł, fascynującymi rozmówcami byli dla niego Czesi, którzy nie wierzą w Boga.

- Zrób sobie raj" to opowieść o tym, że nasi sąsiedzi, albo ludzie obok nas mają różne sposoby na swoje raje. Ten raj nie jest jeden, ten raj nie jest z góry dany, nie jest zadekretowany i nie wyznacza go żadna religia - tłumaczy Mariusz Szczygieł.

Czechofilom autor radzi nauczenie się tego języka, bo, jego zdaniem, dopiero wtedy można będzie zauważyć i docenić czeskie dzieła literackie i zrozumieć temperament naszych południowych sąsiadów.

Książka "Zrób sobie raj" ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. To samo wydawnictwo przygotowało także audiobook książki.

Przeczytaj fragment:Coming out

Przez całe lata, kiedy przychodziłem na jakieś przyjęcie, wiedziałem, że jeśli się ujawnią, to nie od razu. Mogłem rozglądać się godzinami i mój radar nie był w stanie ich wyczuć. Mogłem czekać i nic. Przy mnie nigdy nie przekazywali sobie żadnych znaków. Jednak od kiedy publicznie się wyoutowałem, wielu już przy uściśnięciu mi ręki deklaruje, że też są. Teraz już na wejściu obstępuje mnie grupka i: "Ja też!", "Ja też!", "I ja też!". Nie zliczę, ile maili dostałem przez ostatnie lata z wyznaniami w stylu: "Cieszę się, że mogę do Ciebie przynajmniej pisać. Karol". Kiedy już się ujawnimy, z przyjemnością obserwuję, jak poprawia nam się od razu humor i rozluźniają mięśnie twarzy. Nawet wśród obcego i nieznanego otoczenia - pożądamy się. Kiedy przez kilka minut przeżywamy odrobinę wspólnej przyjemności, od razu widać, czym dla nas, czechofilów, są Czechy. Są jak deser, jak bita śmietana, jak polewa czekoladowa, której nie sposób się oprzeć. Są tą częścią naszej osobowości, której nie mamy.

 
 

Tęsknimy do niej. Szukamy, ale w Polsce z wielu powodów nie możemy znaleźć. Są jak kobieta dla drag queen. Każdy z nas ma zaraz w głowie jakiś czeski dowcip, scenę z filmu lub zachowanie, które przytacza na dowód tego, jak Czesi się od nas różnią. Mój kolega (Piotr Lipiński, reporter) pieści wspomnienie z gospody (Na Skalce, róg ulic Na Veselí i 5. května w Pradze), gdzie zobaczył mężczyznę, który siedział przy piwie ze swoim psem. On na krześle, pies na podłodze. Brodaty pan nabierał wskazującym palcem piany z kufla i delikatnie karmił nią szczęśliwego psa. Mój znajomy (Józef Lorski, informatyk) pieści wspomnienie takiej scenki z Moraw: "Piekarnia, w której sprzedaje się pieczywo, słodkości, kanapki, a nawet placki kartoflane. Jedyna w tym sklepie sprzedawczyni, młoda dziewczyna, rozmawia głośno przez komórkę. Śmieje się, opowiada jakąś historię z poprzedniego dnia, tymczasem tworzy się coraz większa kolejka. Trwa to pięć minut, dziesięć, patrzę i czekam, aż się ktoś wkurzy. Ludzie cierpliwie stoją, a nawet się uśmiechają. Wreszcie sprzedawczyni kończy rozmowę i tłumaczy, że to była ważna sprawa. Na to klient z uśmiechem: "Musiała pani wygadać chyba ze dwieście koron". I nikt nie miał pretensji". Moja znajoma z forum "Czechy" na Gazeta.pl Mirka Hanczakowska pieści wspomnienie z Ołomuńca. Była w dość zaawansowanej ciąży i szła sobie wieczorem na spacer. Zobaczyła, że na końcu pasażu bije się grupa młodzieży. W Polsce - jak mówi - zawróciłaby, ale w Czechach nie przyszło jej to do głowy i bezrefleksyjnie szła wprost na walczących. A oni, widząc ją, przestali się bić, zrobili jej przejście, po czym zaczęli się tłuc dalej. Ja pieszczę wspomnienie znad pisuaru (na stacji metra Plac Republiki w Pradze). Gdy podniosłem wzrok na ścianę, na wyblakłej, niebieskiej naklejce, przyklejonej tu jeszcze w ubiegłym wieku, widniał napis: PIELĘGNUJCIE PRZYPADKOWĄ ŻYCZLIWOŚĆ I PIĘKNE CZYNY POZBAWIONE SENSU. Czy gdzieś w świecie istnieje jakaś grupa cudzoziemców, która przechowuje podobne imponderabilia z Polski?

Żeby jednak nie ulec (łatwej u mnie) skłonności do mitologizowania i idealizacji, użyję teraz poglądu Oscara Wilde'a, że najbardziej nie lubimy ludzi, którzy mają takie same wady, jak my. A więc dlatego uwielbiamy Czechów. Bo to naród, który ma zupełnie inne wady

Pod nieobecność pana Hrabala

Kiedy myślę o panu Hrabalu i o tym, co dał ludzkości, przychodzi mi na myśl słowo "oszustwo". Pan Hrabal nas wszystkich, proszę Państwa, oszukał. I Czechów, i Polaków, i Włochów też, bo jego książki są przez nich uwielbiane. Otóż pokazał nam, że wszystko, co nas spotyka, może być czymś cudownym. Cud zdarza się każdego dnia i nie jest inaczej. Głupie okazuje się u niego piękne. Pokraczne jest piękne. Podłe jest piękne (bo podłe jest z własnej pięknej głupoty i pięknej niedoskonałości). I oczywiście piękne też jest piękne. I to oszustwo Hrabala na temat życia (przecież dobrze wiemy, że mało co jest naprawdę piękne) jest piękne. Co więcej: to oszustwo jest potrzebne. Pożądają go zwłaszcza Polacy, którzy na świat patrzą ze swoją wadą wrodzoną, bo w jednym oku siedzi nam etos, a w drugim patos. Hrabal opisał na przykład bezwstydnie, jak sika w rogu podwórka w nocy, oblewając sobie buty - i było to piękne. Albo jak dostał od żony nową maszynę do pisania. I musiał ją wypróbować. I my wypróbowalibyśmy ją banalnie, a pan Hrabal - zachwycająco. Bo żeby tę nową wypróbować, starą maszynę przykrył pierzyną, aby nie była zazdrosna, że jest jej niewierny.

Patrzenie na księżyc

Nikt oczytany, naoglądany nie powie, że patrzenie na księżyc jest piękne. (Od razu wyjdzie na jaw, że człowiek ten nie posiada kultury literackiej i jest wielbicielem Paula Coelho. Właściwie to go tak dyskwalifikuje towarzysko, że na przyjęciach mogą mu za karę wlewać rumuńskie wino półsłodkie zamiast

burgunda, a "Elle Decoration" nigdy nie wydrukuje zdjęć jego mieszkania). A pan Hrabal by się tym nie przejął. On widzi rzeczy w zachwycie. "Wszystko, co spotykam, jest silniejsze niż ja. Muszę potem dojść do siebie, oprzytomnieć. Nie tylko ludzie tak na mnie działają, ale choćby i księżyc w pełni, nie

jestem w stanie na niego spojrzeć, najpierw muszę popatrzeć w lewo, potem w prawo, i dopiero wtedy, przejęty do głębi, spoglądam mu w oczy, i za chwilę przymykam powieki, tak jakby spojrzała na mnie piękna kobieta, o której wiem na pewno, że gdyby tylko mnie zagadnęła, zaraz zacząłbym mówić od rzeczy. Z trudem dochodzę potem do siebie" . (Różnica między nami a panem Hrabalem polega na tym, że wszystko, co spotykamy, przeważnie jest słabsze niż my).

Ja ostatnio spotykam niemiłe sytuacje. Kiedy tylko coś pozytywnego o Czechach napiszę do naszych gazet, zaraz dostaję przynajmniej jeden mail z opisem przykrego przypadku. Proszę bardzo:

W restauracji, która kiedyś była ulubioną restauracją tłumaczy literatury, podają czeską wodę mineralną za 35 koron, w rachunku wpisując francuską za 135. Kiedy gość się zorientuje, każdy kelner zawsze tłumaczy się tak samo: "Pracuję tu dopiero pierwszy dzień". W gospodzie, gdzie sławne piwo wytwarza się od 1499 roku, gdy goście nie znają czeskiego, nie są w stanie zorientować się, że kelnerzy przemawiają do nich pieszczotliwie: "Piwko dla ciebie, głupolu, kretyniątko ty jedne…". Przy wejściu podają kieliszek becherovki i goście, zachwyceni takim bonusem na początek, wypijają, by dopiero na rachunku zobaczyć, że ma on swoją cenę. Kelner przy rozliczeniu chętnie wyjaśni: "Mam dwoje dzieci do wyżywienia, a pan by chciał, żeby ta becherovka była za darmo!". W kawiarni, która mieści się w pałacu zbudowanym przez dziadka prezydenta Havla - naprzeciwko wiszącego u sufitu świętego Wacława - do dwóch wypitych win doliczyli trzecie. Na protest gościa barman odpowiedział: "Polibte nám prdel". (Gość nie znał czeskiego, ale zapisał sobie to zdanie, żeby sprawdzić, co to znaczy. A znaczy: "Niech nas pan w dupę pocałuje"). Więc od kiedy sławię Pragę, takich informacji od zrobionych w konia cudzoziemców mam setki. I to nie są incydenty, proszę państwa! To jest już przemysł! Mnie zrobili na szaro w centrum z siedem razy. Ani razu za to nie zdarzyło mi się być oszukanym na Żiżkowie, gdzie niby jest więcej spelun. Od strony psychologicznej to rozumiem. Nawet w kraju, którego mieszkańcy uchodzą w zbiorowej świadomości Europy za ludzi o gołębich sercach, agresja podlega niezmiennemu prawu hydrauliki. Musi gdzieś wybić otwór i wypłynąć. Nawet w społeczeństwie, które stworzyło urocze zdrobnienie dla słowa "spokój", a uporczywym jego powtarzaniem w różnych sytuacjach przydaje stanowi spokoju szczególnego znaczenia . Jeśli kultura czeska jest piosenką, to jej refren zawsze ma słowo "spokój": "Proszę spokojnie poczekać", "Proszę spokojnie spróbować", "Proszę spokojnie napisać", "Tylko spokój…". Absolutnym władcą refrenów jest określenie "spokoik" (komputer przy każdej okazji poprawia mi je na "pokoik"). Jednak nawet w spokoiku i nawet wśród ludzi, którzy rzadko podnoszą głos (więc kiedy ktoś wydziera się na czeskiej ulicy, najprawdopodobniej jest Anglikiem, Włochem lub Polakiem), agresja nie może nie istnieć. A że jest aktorką, potrafi wcielić się w różne postaci i tak oto w jednej z nich objawia się w praskich knajpach. (Znam to jej aktorstwo, bo mój psychoterapeuta udowodnił mi, że jestem bardzo miły i to też może być agresja. Potrafię nawet strzelać z karabinu miłości).

Autor na 10 Targach Książki w Krakowie
 Anna KrukEast News

Doszedłem do wniosku, że na te wypadki w lokalach gastronomicznych Pragi brakuje mi spojrzenia pana Hrabala. Bo na pewno zauważyłby w nich jakąś cudowność. Jakie zastosowałby kłamstwo, żeby omamić nas, że te oszustwa to nie oszustwa, tylko piękne zdarzenia w dziedzinie stosunków międzyludzkich? Raz powiedziałem młodej kelnerce, że w centrum mogą do rachunku w knajpie dopisać nawet datę urodzenia. - Ja widzę to tak, że po komunizmie mamy wreszcie wolność - odparła młoda Czeszka, jeszcze studentka. - I jak pani tę wolność rozumie? - spytałem oszołomiony. - No, jak nas oszukają w jednej knajpie, mamy wolny wybór, możemy sobie pójść do innej. Uważam, że aby poznać tę dialektykę, warto było dać się oszukać.

O autorze:

Mariusz Szczygieł, ur. w 1966 roku w Złotoryi, reporter, absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczął zaraz po maturze w tygodniku "Na przełaj". Od 1990 roku pracuje w "Gazecie Wyborczej", od roku 2004 jest redaktorem "Dużego Formatu". W latach 1995–2001 prowadził talk-show "Na każdy temat" w TV Polsat. Wydał pięć książek: "Niedziela, która zdarzyła się w środę" (1996, 2011), "Gottland" (2006, 2010), antologię "20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła" (2009, 2011), "Kaprysik. Damskie historie" (2010) oraz "Zrób sobie raj" (2010). Książka "Gottland", poświęcona Czechom, została przełożona na 10 języków, autor otrzymał za nią m.in. NIKE Czytelników oraz European Book Prize 2009 – nagrodę Unii Europejskiej za najlepszą europejską książkę roku.

Razem z Wojciechem Tochmanem i Pawłem Goźlińskim założył Instytut Reportażu (www.instytutR.pl) oraz księgarnię reporterów Wrzenie Świata.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas