Reklama

L'Olimpiade Pergolesiego - opera rara par excellence

L'Olimpiade Pergolesiego to prawdziwa opera rara: dzieło znane u nas zaledwie z tytułu, mimo że w literaturze muzycznej funkcjonowało od trzech stuleci w nieskończonej ilości przetworzeń i pasticciów.

W przeciwieństwie chociażby do nagranej wielokrotnie Olimpiady Vivaldiego, dyskografia wersji Pergolesiego jest nader mizerna (chyba jedyne całościowe nagranie - Marco Armiliato dla Agora Musica z lat dziewięćdziesiątych - jest trudno dostępne). Dzieło przygotowane przez fundację Jesi - Spontini to próba dotarcia do autentycznego dzieła. Muzykologiczne studia i dogłębna wiwisekcja rozlicznych przeróbek odkurzyły dzieło na wskroś liryczne, narracyjnie spójne, stopniujące nastroje i dozujące pustą wirtuozerię właściwą wielu dziełom epoki. Czy dzięki krakowskiemu przedstawieniu - transmitowanemu przez radiową Dwójkę - polscy melomani lepiej poznają prawdziwą twarz twórcy słynnej La serva padrona - u nas wciąż nieodkrytą - mistrzowską umiejętność ilustrowania emocjonalnych porywów duszy?

Reklama

Zgodnie z praktyką miasta papieskiego w rzymskiej premierze Olimpiady w 1735 r. mogli wystąpić tylko mężczyźni. Aby zbliżyć wykonanie współczesne do możliwej barwy osiemnastowiecznych kastratów, Dantone obsadził role, także główne partie męskie Megaklesa i Licydasa, głosami kobiet. Jeśli dodać do tego niezwykle wyraziste role żeńskie można śmiało twierdzić, że ten wieczór zdecydowanie należał do śpiewających diw.

Kreującej partię Megaklesa Yetzabel Arias Fernandez doskonale udało się wydobyć dramatyzm targającej duszę bohatera wewnętrznej walki między miłością a przyjaźnią. Pośród wielu innych, zwłaszcza pożegnalna aria Megaklesa Se cerca, se dice, aria gwałtownie ucięta, niby przerwana nić życia, publiczność przyjęła owacją. Fernandez zdecydowanie była najważniejszym odkryciem koncertowego wieczoru z umiejętnością cieniowania, rozwijania głosu i rysowania charakteru. Słuchacze jej partii w akcie I nie poznawali przemian wokalnych i charakterologicznych rozwijających się wraz z rozwojem akcji w aktach II i III. Znakomita osobowość i umiejętność stopniowania głosu - to co najbardziej efektowne w kunszcie wokalnym artystki - ujawniało się zatem nieoczekiwanie. To pewnie ogromna zasługa Pergolesiego, który w umiejętny sposób tworzył nie tyle muzyczne obrazki i efektowne popisy, ale muzyczne opowieści zróżnicowane w nastrojach, ale także nadzwyczaj narracyjnie spójne. Z kolei mocny, naznaczony nieco histerycznym tremolo znakomitej aktorsko Greczynki - Mary-Ellen Nesi znakomicie realizował partię nieszczęśliwego i zagubionego Licydasa, fatalnego bohatera dzieła. Emocje, zagubienie, poczucie utraty, gniew - wyrazista realizacja i strzelające ostro frazy przechodziły w łagodne i liryczne wyznania uczuć i opisów bezradności. Roberta Mameli jako Arystea objawiła pełnię śpiewaczej i aktorskiej ekspresji: głęboki, ciepły tembr jej głosu brzmiał wspaniale zarówno w sopranowych koloraturach, jak i w najniższych rejestrach. Artystka grała nie tylko głosem: grała całym ciałem.

Szczególny wymiar miał wieńczący pierwszy akt duet pary nieszczęśliwie zakochanych - Megaklesa i Arystei - równolegle, idealnie zgranymi głosami, wyśpiewujących swoje cierpienie. Chyba właśnie tutaj szczególnie wyraźnie pobrzmiewały echa najsłynniejszej bodaj kompozycji przedwcześnie zmarłego geniusza: Stabat mater.

Krakowska publiczność jak zwykle nie zawiodła i przyjęła koncert bardzo ciepło, nagradzając brawami każdy solowy popis. Na koniec zaś zgotowała całemu zespołowi Ottavia Dantone owację na stojąco. Czy szef Accademii Bizantiny zdecyduje się w końcu dokonać nagrania opery, którą wykonuje od lat? Zobaczymy...

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy