Cybulscy: Trudna relacja ojca z synem
Maciek ma pięć lat i po raz pierwszy dostał od ojca w tyłek. Nie jednego ostrzegawczego klapsa, ale całą serię. Zbigniew właśnie wychodził z łazienki, gdy usłyszał jak syn, bujając się na huśtawce zawieszonej na framudze, powtarza pod nosem: "Basia głupia k*rwa" - pisze Dorota Karaś w książce "Cybulski. Podwójne salto". Autorka przygląda się historii Macieja, syna aktora Zbigniewa Cybulskiego i jego żony Elżbiety.
Przeczytaj fragment książki:
Basia to opiekunka, która zajmuje się Maćkiem, gdy Zbyszka nie ma w domu, a Elżbieta dorabia w spółdzielni plastyków "Wzór". To lanie Maciek zapamiętał do końca życia. Twierdził, że od tamtej pory nigdy już się wulgarnie nie odezwał do kobiety (choć mięsem potrafi rzucić).
Pierwszy raz spotykamy się z Maćkiem Cybulskim w kawiarni w warszawskiej redakcji "Gazety Wyborczej" (drugie spotkanie będzie krótkie - przyniesie mi zdjęcia, nie będzie miał ochoty na rozmowę). Przychodzi z domu na piechotę (wciąż mieszka z matką przy Czerniakowskiej, do redakcji to kilka kroków). Towarzyszy mu żona Agnieszka. Są małżeństwem od kilkunastu miesięcy. Maciek w czarnej skórze, z łańcuchami na szyi. Jasne spodnie i glany. Na głowie irokez, włosy pofarbowane. Usta wydatne, po ojcu. Niewielkie oczy za okularami też.
Łatwo i trudno rozmawia się z Maćkiem. Po kilku minutach jesteśmy już na ty. Czuję, że mogę mu zadać każde pytanie. Ale jakby był nieobecny. Kiedy rozmawiamy, nie patrzy mi w oczy. Ucieka wzrokiem w bok. Jak Kowalski-Malinowski z filmu Salto, Maciek jest rewersem Zbigniewa. Opowiada.
Jak mówili, że ojciec w grobie się przewraca z mojego powodu, to robiłem jeszcze gorsze rzeczy. Taki jestem głupio uparty. Nie lubię, kiedy ktoś mnie nazywa synem Cybulskiego. Ojca się nie wstydzę, ale to on był sławny, nie ja. Nawet moja żona dowiedziała się od kogoś innego, że jestem TYM Cybulskim. Dzieciństwo miałem w pewnym sensie łatwe. Tata w domu bywał, ale rzadko. Mamuśka mnie rozpieszczała. Miałem luz, robiłem, co chciałem.
Dużo czasu spędzałem w Giżycku u babci, która na wszystko pozwalała. Dziadek był myśliwym, paru rzeczy mnie nauczył - jak się po lesie poruszać, sympatii do zwierząt. Jako były wojskowy i akowiec nie na wszystko mi pozwalał, czułem przed nim respekt.
Dobry kontakt miałem z Antonim, bratem ojca. Był adwokatem, ale wiara nie pozwalała mu prowadzić spraw rozwodowych i kryminalnych, więc poszedł na radcę prawnego do którejś ze śląskich kopalni. Jak wracał z tej pracy, to nie miał wyrzutów sumienia. Jego prawnicze umiejętności uratowały mi raz życie. Byłem gówniarzem, z koleżanką sprzedawaliśmy lewe recepty podkradzione jej matce. Ojciec dziewczyny pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, więc z tej strony sprawę wyciszyli. Mnie od strony prawniczej pomógł właśnie stryj.
Tata był w rozjazdach nie tylko z powodu pracy. Wiem z opowieści, że miał inną kobietę i planował się rozwieść z matką, ale rodzina nie chciała o tym słyszeć. Święta to była tragedia, zjeżdżali się krewni i wszyscy się ze sobą żarli. Dziadkowie się nie lubili. Jak ci ze strony ojca odwiedzali nas na Boże Narodzenie, to ci od matki przyjeżdżali na Wielkanoc. Ojciec był bardzo rodzinny i do Katowic chętnie jeździł.
Ja do tej pory nie lubię świątecznych klimatów, bo ciągle słyszę pytanie: "Co ty dalej, człowieku, zamierzasz ze sobą zrobić?".
Ojciec był wobec mnie cierpliwy, może dlatego, że rzadko się widywaliśmy. Jak człowiek wie, że w domu tylko kilka dni posiedzi, to wszystko zniesie. Nie za bardzo lubił na spacery ze mną chodzić, bo wszyscy się za nami oglądali. W kościele ludzie patrzyli na niego zamiast na księdza, dlatego stawaliśmy z tyłu, żeby nie robić sensacji.
Prezenty dawał przyzwoite, najczęściej samochodziki. Kiedyś przywiózł mi zabawkową strzelbę, innym razem ruską wołgę zdalnie sterowaną. Najdłużej ze wszystkich aut przetrwała.
Na pogrzebie ojca nie byłem. Zostałem w domu z babcią ze strony matki. O jego śmierci powiedział mi dziadek. Miałem sześć lat, nie rozumiałem, co się stało. Po ojcu mam takie podejście do ludzi, że potrafię się z każdym dogadać.
Całe moje życie jest tu, na Mokotowie. Tu mam swoją pizzerię, gdzie chodzimy na piwo, w niej poznałem żonę. Przyszła ze swoim chłopakiem, bo z mężem już się rozstała, ja podrywałem inną dziewczynę. Zaproponowałem, żebyśmy poszli na dyskotekę. Inni się wykruszyli, zostaliśmy we dwoje. Nie powiem, kłócimy się często, ale jesteśmy ze sobą na dobre i na złe.
Jak chcemy coś mocniejszego wypić, to mamy tu niedaleko restaurację Lotos, wpadamy do znajomych albo idziemy do mojego pokoju, w którym mieszkam z żoną. Po prostu żyć nie umierać.
Nauczyciele w podstawówce lekko ze mną nie mieli. Jak zaczynałem rozrabiać, to inni za mną. Nie znosiłem nauki. Potrafiłem przez pół roku w domu mówić, że nic nie było zadane, dopóki matka się nie zorientowała, że coś jest nie tak. Na wywiadówkach siadała w ostatniej ławce, czerwona ze wstydu, jak nauczycielka opowiadała, co znowu wykręciłem. W trzeciej klasie stwierdzili, że jestem znerwicowany i agresywny, i wysłali mnie do szkoły dla trudnych dzieci. Szkoła była koło Otwocka, rok mieszkałem w internacie. Codziennie pobudka, nauka, odrabianie lekcji, czas wolny, pierwszy program telewizji, szachy, bilard. Poza tym psychiatrzy, psycholodzy, grupowe rozmowy o swoich problemach i stresach, testy i badania okresowe. Matka odwiedzała mnie raz w miesiącu.
Po powrocie powiedziałem kolegom, że byłem w poprawczaku, i od razu miałem mir w szkole. Stworzyliśmy grupę, nazywali nas "siedmiu wspaniałych". Raz przyniosłem na lekcje granat, taki ćwiczebny, i była sensacja. Nie chcieliśmy oddać go nauczycielce, przerzucaliśmy z ręki do ręki. Kiedy indziej udawaliśmy bójkę, kumpel przyniósł nóż i czerwony barwnik, że niby mnie tym nożem w brzuch ugodził. Ja padłem na ziemię i udawałem drgawki. To była już ósma klasa, więc nas nie wyrzucili.
Powiedziałem w szkole, że nie odrabiam lekcji, bo nie mam gdzie mieszkać, matka ciągle wyjeżdża, a ja wtedy koczuję na schodach. Zrobiła się afera, była komisja z dzielnicowym, pracownikiem socjalnym, komitetem rodzicielskim. Matka dostała szału, że w takie brednie uwierzyli. Przecież zawsze drugie śniadanie do teczki mi wkładała. Po tym numerze stryjek Antoni chciał mnie do siebie zabrać, ale matka się nie zgodziła. Przestała wierzyć we wszystko, co nauczyciele pisali w dzienniczku, bo miałem takie uwagi, że denaturat na lekcji piję. A ja tylko przechyliłem butelkę i udawałem - przecież nie jestem samobójcą.
Kontakt z matką miałem wtedy całkiem dobry, ona nie wchodziła w drogę mnie, a ja jej. Jak szedłem do szkoły, mówiła tylko: "Lepiej mnie uprzedź, co mnie dzisiaj czeka".
Po podstawówce chciałem iść do samochodówki, ale rodzina uznała, że jestem mańkutem i będzie mi trudno pracę znaleźć. Konkubent matki, który mieszkał z nami po śmierci ojca, uparł się, że powinienem iść do liceum. Wysłali mnie do Reja w Warszawie, jednej z najlepszych szkół w mieście. Wyrzucili mnie stamtąd po dwóch latach i poszedłem do wieczorówki. Spędziłem tam osiem lat, każdą klasę powtarzałem. Dzięki temu migałem się od wojska.
Poborowym miałem zostać w stanie wojennym. Zamienili mi wojsko na ZOMO. Do generała Jaruzelskiego nie poszedłem, choć to rodzina, bo było wiadomo, że niczego po znajomości nie załatwi. Nazwiskiem ojca też nie chciałem się podpierać. Komisja sama wysłała mnie na badania na głowę. Lekarz wystawił zaświadczenie, że jak chcą mnie wziąć na służbę, to na własną odpowiedzialność. Odpuścili sobie.
Jak już wiedziałem, że do wojska nie pójdę, to szybciutko skończyłem szkołę. Tylko matury nie zdałem, bo mi się nie chciało.
Pieniądze ciągnąłem od matki i korzystałem z życia: festiwale w Jarocinie, rok na wyspie we Wrocławiu z hipisami, wypady do Zakopanego, balety. "Mama, daj parę złotych, bo wyjeżdżam". Nie pytała mnie dokąd, może wychodziła z założenia, że i tak prawdy nie powiem.
Matka szyła sukienki dla Cepelii, różne wzory na nich odbijała. Jak miała ich więcej, to dawałem je narzeczonym w prezencie. Kiedyś wybraliśmy się do Sobieszewa, przyjechały cztery koleżanki i wszystkie w tych sukienkach. Tylko każda inny wzór miała.
Nie ma się czym chwalić, ale do pierwszej pracy poszedłem późno. Miałem dwadzieścia siedem lat. Robiłem na budowie, żeby mieć parę złotych dla siebie, kiedy matka przestała zarabiać i mnie ukróciła. Niestety człowiek głupi, nadmiar pieniążków w głowie przewracał. Imprezy były, hotele, dyskoteki, dancingi. Mnie się pieniądze nie trzymają. Mam to po ojcu. Alkohol i dziewczyny też lubię po nim.
Kolega z budowy kupił cykliniarkę i zaczęliśmy razem pracować. Kiedy wyjeżdżał za granicę, zostawił mi sprzęt. Prowadziłem własną firmę, ale musiałem ją zlikwidować, bo nie płaciłem podatków i ZUS-u. Miałem samochód, ale prawo jazdy mi zabrali. I to wcale nie za jazdę pod wpływem, tylko dlatego, że było podarte i przeterminowane. Nowego już nie wyrabiałem. (Agnieszka Cybulska: - Mój mąż jest strasznym bałaganiarzem, ale to strasznym - podkreśla. - Za nim trzeba chodzić po robocie i zbierać narzędzia).
Filmów z ojcem nie lubię oglądać, może tylko Giuseppe w Warszawie, bo ta rola najbardziej go przypomina. Był czas, kiedy jeździłem na różne pokazy filmów, w których on grał. W kinie Kosmos w Katowicach, naprzeciwko którego mieszkała babcia Ewa ze stryjkiem Antonim, puścili kiedyś Popiół i diament. Głupio się czułem, kiedy dziewuchy ode mnie autograf brały. Ja się porządnie podpisać nie umiem, bo przywykłem do esemesów.
Raz zagrałem ojca w filmie dokumentalnym Ostatni pociąg. Kręciliśmy na dworcu we Wrocławiu, ubrali mnie w kożuch. Mieszkaliśmy w fajnych hotelach, ale poza tym praca okropna - zimno, ciągle trzeba było czekać albo powtarzać ujęcia. Kiedy wskakiwałem do pociągu, ludzie komentowali: "Za Cybulskiego się przebrał".
Zaparowały mi okulary, nic nie widziałem.
Elżbieta Chwalibóg-Cybulska: - Po śmierci Zbyszka jechaliśmy taksówką spod domu z moim ojcem i Maćkiem. Taksówkarze dobrze znali ten adres. Kierowca zapytał syna, jak się nazywa. Odpowiedział: Maciek Buła.
Prezes Rady Ministrów przyzna Maciejowi Cybulskiemu specjalną rentę rodzinną w wysokości 1200 złotych miesięcznie, od 1 kwietnia 1967 roku. Syn Zbigniewa będzie ją pobierał do pełnoletniości.
Wtorek, 1 marca 2016 roku, z pewnością zasługuje na miano najgorszego dnia zimy. Mokry śnieg pada od samego rana, choć jeszcze dwa dni wcześniej chyliło się ku wiośnie. Cmentarz w warszawskiej dzielnicy Włochy można obejść wzdłuż i wszerz w piętnaście minut. Zrobiłam to już cztery razy. Pogrzeb miał się zacząć o czternastej, ale między grobami nie ma żywego ducha (jak dziwacznie brzmi to sformułowanie na cmentarzu, uświadamiam sobie, próbując znaleźć skrawek dachu. Nic z tego. Kaplica zamknięta na głucho, pod strzelistymi cyprysami trudno znaleźć schronienie).
Pierwsi pojawiają się grabarze. Czyj pogrzeb? Nie wiedzą. Delikatnie odchylam wstęgę na wieńcu z białych róż. "Kochanemu Maćkowi". Żałobników jest około trzydziestu. Matka, żona (stoją osobno), sąsiedzi z Czerniakowskiej, przyjaciele i znajomi Maćka z dzielnicy. Prosta drewniana urna zostaje złożona w grobowcu rodziny Gutowskich, krewnych od strony Elżbiety.
Uroczystość jest krótka. Nikt nie wygłasza mowy. Młody ksiądz służbowym tonem odmawia "Ojcze nasz", "Zdrowaś Mario", "Wieczny odpoczynek". Ludzie przy grobie trącają się parasolami, mokry śnieg roztapia się na kołnierzach, rękawiczkach i pod butami.
Maciej Cybulski zmarł 19 lutego 2016 roku. Kilka miesięcy wcześniej sąd eksmitował go wraz z żoną z mieszkania przy Czerniakowskiej. Przez ostatnie lata policja wiele razy interweniowała w sprawie awantur, które się tutaj odbywały.
Elżbieta Chwalibóg-Cybulska przyjęła syna z powrotem do domu niedługo przed jego śmiercią.
Tabloidy dowiedzą się o wszystkim dopiero miesiąc po pogrzebie. Ogłoszą: "Maciej Cybulski zmarł w nędzy", "Pił non stop", "Opuszczony przez wszystkich".
Fragment książki Doroty Karaś "Cybulski. Podwójne salto". Wydawnictwo Znak. Premiera: listopad 2016 r.