Conti Di Mauro czy Gelblum: Kim naprawdę była Irena?
Podczas wojny Irena Gelblum, łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej, bohatersko ratowała ludzi. Po 1968 roku Irena Waniewicz, upokorzona odmową wydania paszportu „ze względu na pochodzenie” wyjechała do Włoch. W latach 80. wróciła do Polski jako Irena Conti Di Mauro, włoska poetka, gorliwa katoliczka. Nie poznawała dawnych przyjaciół, nowym nie przyznała się, że kiedyś nazywała się Gelblum. Jedna kobieta, trzy życiorysy. Dlaczego tak wiele wysiłku włożyła w to, żeby nikt nie dowiedział się o tym pierwszym?
Katarzyna Pruszkowska Na okładce książki "Wybór Ireny" znalazł się napis "Trzy kobiety, trzy życia, jedna twarz". Może mi Pan krótko opowiedzieć o każdej z tych kobiet?
Remigiusz Grzela: - Pierwsza nazywała się Irena Gelblum. Urodziła się w 1923 roku w zamożnej, zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Była bardzo dobrze wykształcona, mówiła po niemiecku, francusku, rosyjsku, później także po włosku. Po wybuchu drugiej wojny światowej wraz z całą rodziną trafiła do getta, ale z pomocą przyjaciółki, udało jej się z niego wydostać.
- Do końca wojny była łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej, a w jej mieszkaniu ukrywali się najwięksi bohaterowie tamtych dni - Marek Edelman, Cywia Lubetkin, Antek Cukierman, Kazik Ratajzer. Jako łączniczka przemycała broń, szukała ludziom kryjówek, miała odwagę i niesamowite sposoby na wyciąganie innych ludzi z obozów.
Jakie sposoby?
- Była taka akcja - Irena miała spróbować wyprowadzić z obozu młodą kobietę. Na miejsce chciała dotrzeć pociągiem, więc weszła do wagonu pełnego Niemców, przywitała się po niemiecku, usiadała i całą drogę udawała, że śpi. Z głową na ramieniu siedzącego obok Niemca. Wyprowadziła tę kobietę sama zostając na jej miejscu. Oczywiście udało jej się uciec.
- Ta Irena, Irena Gelblum, która w trakcie wojny straciła rodziców, brata i dużą część dalszej rodziny, w 1946 roku wyjechała do Palestyny. Wróciła po dwóch latach z nowym nazwiskiem i zalążkiem nowej tożsamości. Przedstawiała się: Irena Conti.
To jej drugie wcielenie?
- Nie, wtedy zmieniła tylko nazwisko. Nadal żyją osoby, które powiedziały mi, że w tamtym czasie jeszcze mówiła o swojej przeszłości, o wojnie. Niedługo po powrocie wyszła za mąż za Ignacego Waniewicza, w 1951 roku urodziła jedyne dziecko - córkę Jankę, Tak, na początku lat 50., narodziła się ta druga Irena: Irena Waniewicz, dziennikarka, sekretarz redakcji gazety "Nowa Wieś", komunistka, która, nawet jeśli nie mówiła o swoim pochodzeniu, jeszcze się go nie wyparła.
- Zrobiła to w 1968 roku, kiedy władze odmówiły jej wydania paszportu. Miała wyjechać jako Żydówka, bez prawa powrotu. Wyjechała do Włoch, do męża, za którego wyszła za mąż jeszcze w Polsce, włoskiego dziennikarza Antonio Di Mauro, a z połączenie nazwisk - panieńskiego i po mężu, narodziła się trzecia Irena: Irena Conti Di Mauro. W latach 80. wróciła do Polski, w podaniu do Związku Literatów Polskich napisała, że jest włoską poetką z Sycylii, córką Włocha i Polki. W połowie lat 90. to właśnie tę Irenę poznałem.
Powiedział Pan, że po wojnie wyjechała do Palestyny. Towarzyszył jej m.in. Kazik Ratajzer z którym była wtedy związana. On został, do dziś mieszka w Izraelu. Ona wróciła. Dlaczego?
- Trudno powiedzieć, nie zachowały się listy lub dzienniki, w których ona sama zdradziłaby powody. Już sam wyjazd do Palestyny był trudny, nie można było tam tak po prostu wyemigrować, wszystko było organizowane w tajemnicy. Palestyna znajdowała się wtedy pod protektoratem brytyjskim, a Brytyjczycy nie byli zachwyceni tymi emigracjami, robili wszystko, żeby ludzi nie wpuszczać. Ci, którzy ocaleli z Holokaustu, potracili całe rodziny, płynęli na rozklekotanych łajbach do miejsca, w którym miało być bezpiecznie, a po drodze Brytyjczycy toczyli z nimi wojny na morzu, próbowali zawracać statki albo kierować je na Cypr. Na jednej z takich łajb, a konkretnie na węglowej barce tureckiej "Biria", razem z 700 innymi osobami przypłynęła Irena.
- Po dotarciu do portu w Hajfie ludzi przewożono do obozu dla uchodźców w Atlit. Ludzie, którzy tam byli, opowiadali, że ten obóz przypominał obozy zagłady - były druty, baraki, budki wartownicze. Co mogę potwierdzić, bo dzisiaj w Atlit jest muzeum, które odwiedziłem. Więc już pierwszy kontakt z Palestyną był trudny. Później trafiało się do kibuców, gdzie trzeba było ciężko pracować od rana do wieczora.
- Myślę, że Irena nie wyobrażała sobie siebie w roli pionierki budującej nowy Izrael, nie miała przekonań syjonistycznych. Wyjechała z ukochanym, z grupą Mścicieli (chcieli zamordować 6 milionów Niemców za 6 milionów pomordowanych Żydów - przyp. red.), ale najwidoczniej się tam nie odnalazła. Po jakimś czasie odezwała się do niej ciotka, siostra matki, z informacją, że kilku krewnym udało się przeżyć. Słyszałem też, że w Palestynie Irena związała się z brytyjskim pilotem, a w tamtym czasie kontakty żydowskich dziewcząt z Brytyjczykami były uważane za zdradę, takie dziewczyny wyzywano, bito, niektóre nawet popełniały samobójstwa. To wszystko na pewno miało wpływ na decyzję o powrocie.
Kazik powiedział Panu, że jego związek z Ireną rozpadł się pod koniec 1945, może w 1946 roku, a więc jeszcze przed wyjazdem do Palestyny. Natomiast z zachowanych listów wynika, że Kazik kochał dłużej. Już po powrocie Ireny do Polski, być może po rozpadzie związku z pilotem, listowanie namawiał ją, żeby wróciła - do Palestyny, do niego.
- Rzeczywiście, jest w tym jakaś niekonsekwencja, ale trudno się temu dziwić. Proporcje w życiu 90-letnigo człowieka mogą być już inne. Z jednej strony od zakończenia wojny minęło wiele lat, z drugiej - Kazik często wraca do tamtego czasu. Wcale bym się nie zdziwił, że Kazik był gotów wybaczyć Irenie inne związki i wyjazd, bo rzeczywiście, później jeszcze wiele razy pisał, że chciałby z nią być "jeśli byłaby taka możliwość". Irena fascynowała bardzo wiele osób, i mężczyzn, i kobiet. Wszyscy się w niej zakochiwali, chcieli dla niej porzucać swoje życia i zaczynać wszystko od nowa. Musiał w niej być jakiś wdzięk, urok, coś, czego, być może, nie widać na fotografiach.
Irena często się zakochiwała? Miała dwóch mężów, z pierwszym, co wnioskuję z ich listów, które pisali do siebie po urodzeniu się Janki, tworzyli udany związek.
- Listy faktycznie zdradzają czułość, ale czy związek był udany? Może na początku, ale bardzo szybko się skończył. Zresztą jak wiele innych związków. Irena wikłała się w kolejne relacje, a później szybko się w nich męczyła. Nie wiem, czy często się zakochiwała, czy potrafiła kochać. Wiem na pewno, że nie umiała budować żadnych bliskich relacji. Z nikim, nawet z córką. Być może było tak, jak napisała na odwrocie zdjęcia ukochanego brata: "Nie kocham nikogo, tylko pamięć o was. Jak będę mówiła, że kocham, to to będzie kłamstwo".
- Wydaje mi się jednak, że człowiek nie może się nie zakochiwać, ale może starać się nie dopuszczać tych uczuć do głosu. Może mieć tak daleko posuniętą potrzebę autodestrukcji, że kiedy jakieś uczucie się pojawia, próbuje je niszczyć ma nawet kosztem cierpienia. Być może tak było z Ireną? Nigdy nie ułożyła sobie życia, chociaż przez wiele lat była w związku z mężczyzną, którego poznała w 1968 roku i dla którego porzuciła Antonio Di Mauro. Ten mężczyzna, który w książce występuje pod pseudonimem Stefan R. , nie zdecydował się na porzucenie swojej rodziny. Irena wiedziała, że będzie musiała żyć w takim układzie, ale zdecydowała się na to. Być może ten związek trwał właśnie dlatego, że Stefan nie chciał niczego dla Ireny poświęcać, z niczego dla niej rezygnować.
W latach 90. Irena była już katoliczką. Czy religię zmieniła pod wpływem wydarzeń z 1968 roku?
- Nie jestem pewien. Jej przyjaciółka ze studiów medycznych powiedziała mi, że Irena nosiła duży krzyżyk już w 1949 roku, a więc po powrocie z Palestyny. To świadczy o tym, że już wtedy myślała o zmianie, chociaż od Janki wiem, że ich dom nigdy nie był religijny. W każdym razie nie do ’68. Po wyjeździe z Polski Ignacy Waniewicz z ortodoksyjnego komunisty stał się ortodoksyjnym Żydem, a Irena zaczęła być coraz gorliwszą katoliczką - tak mi mówiło wiele osób. Zresztą, w życiu duchowym Ireny także panowało jakieś zamieszanie, bo dwa lata przed śmiercią powiedziała swojej kuzynce: "pamiętaj, jak coś mi się stanie to ja jestem prawosławna", sugerując w ten sposób, że chce być pochowana w obrządku prawosławnym. Skąd to się wzięło? Nie wiem.
Pan poznał Irenę jako włoską poetkę, która ani słowem nie wspominała o dawnym życiu, nie poznawała głosu Marka Edelmana, jego żonie, Margolis-Edelman, powiedziała prosto w oczy "ja pani nie znam". Kiedy zaczęła się ta "utrata pamięci" Po ’68?
- Wtedy po prostu nie chciała być już Żydówką, zerwała ze swoją żydowską tożsamością. Uznała, że ją zdradzono i że nigdy więcej nikt nie będzie jej dyskryminował ze względu na pochodzenie. Później, w latach 80. to zaczęło się nasilać. Irena nie chciała już mieć kontaktu z ludźmi żydowskiego pochodzenia, chciała zabraniać takich kontaktów córce. Oczywiście nie mogła, Janka była już dorosła, ale Irena wyrażała swoje sądy i to bardzo kategorycznie. To wtedy wymazała ze swojego życia ludzi, którzy przypominali jej o przeszłości.
Starzy przyjaciele wiedzieli, że Irena Conti Di Mauro to Irena Gelblum. Ale poza nimi nikt się nie domyślał. Udało jej się oszukać wszystkich?
- Tak, nawet własną córkę. Janka znała matkę jako Irenę Waniewicz, pamiętała, że w młodości matka mówiła bardzo szybko, że miała wysoki głos. Później Irena mówiła bardzo wolno, z emfazą. Dopiero teraz, już po publikacji książki, dowiedziałem się, że Irena brała lekcje aktorstwa u Krzysztofa Kolbergera. Zmieniła nie tylko głos, ale także styl życia. Ale jej córka od 1968 mieszka za granicą, więc nie widziała przemiany matki. Wiedziała, że pisze wiersze po włosku, że tłumaczy, trochę inaczej mówi. Janka powiedziała mi, że zdawała sobie sprawę z tego, że matka gra jakąś rolę, ale nie wiedziała, że Irena w kraju rozpowiada, że jest Włoszką. Mam wrażenie, że tę rolę Irena grała także przed samą sobą. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że z czasem zadziałał tu jakiś mechanizm wyparcia.
Ile lat znaliście się z Ireną?
- Trudno mi powiedzieć, poznaliśmy się w połowie lat 90. i utrzymywaliśmy kontakt aż do śmierci Ireny w 2009 roku. W tym czasie widywaliśmy się wiele razy, Irena napisała posłowie do mojego tomiku wierszy, tłumaczyła na włoski moje teksty, razem chodziliśmy do księdza Jana Twardowskiego do warszawskich Wizytek. To nie była powierzchowna znajomość, ale, jak się okazało, nie była także szczera. Miałem wtedy jakieś przeczucia i pytałem ludzi wokół mnie: "jako kogo pamiętasz Irenę?". Wszyscy odpowiadali "jako włoską poetkę, która przyjechała do Polski z Sycylii". Ona świadomie zbudowała tę narrację i wszyscy jej uwierzyli.
Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze informacje o tym, że Irena nie jest tym, za kogo się podaje?
- Bardzo późno. Wiedzieli o tym ludzie z jej przeszłości, ale szanowali wybór Ireny i jej nie zdradzili. W 2007 roku Joanna Szczęsna przeprowadziła wywiad z Markiem Edelmanem i to właśnie z tej rozmowy dowiedziałem się, że Irena Conti Di Mauro to Irena Gelblum. Początkowo wywołało to we mnie potężny szok. Rozumiem, że ktoś może nie chcieć opowiadać o swojej przeszłości, nawet, jeśli była bohaterska. Ale wymyślić swoje życie od początku? To nie mieściło mi się w głowie. Wiele razy chciałem ją o to zapytać. Dzwoniłem, a kiedy odbierała telefon - rezygnowałem, rozmawialiśmy o czymś innym.
Marek Edelman wskazał jakiś trop, ale poza tym wśród jej starych znajomych panowała cisza, okazali się lojalni.
- Niezwykle lojalni. Nie tylko przez te wszystkie lata jej nie wydali, ale także zajęli się nią, kiedy umierała. Janka nie mogła od razu przyjechać, bo miała swoje problemy rodzinne, więc Ireną opiekowali się w szpitalu ludzie związani z ŻOB-em. Kazik przysłał pieniądze na opłacenie opieki pielęgniarek, stale ktoś czuwał przy łóżku. Przeszłość wróciła, a Irena opiekę dostała od tych, którym, w jakimś sensie, się sprzeniewierzyła.
Była świadoma, kto się nią zajmuje?
- Wiedziała co się dzieje i gdzie się znajduje, ale sytuacja chyba nie robiła na niej wrażenia. Z tego, co wiem, nigdy nie zapytała o przeszłość. Do końca była Ireną Conti Di Mauro.
Jakie nazwiska zostały wyryte na nagrobku?
- Janka wybrała dwa nazwiska, które łączyły ją z matką. Di Mauro, po pierwszym mężu i Waniewicz, po drugim.
Janka znała przeszłość matki? Wiedziała, że wcześniej była Ireną Gelblum?
- Janka nazwisko Gelblum usłyszała raz. Ale wiedziała, kim była matka, bo do 1968 roku obracała się wśród jej przyjaciół. Może nie znała szczegółów wszystkich akcji, może nie wiedziała dokładnie, co matka robiła podczas wojny. Ale coś wiedziała. Natomiast to ode mnie dowiedziała się tego, kim byli jej dziadkowie. Zadałem jej też kiedyś pytanie o pierwszą żonę jej ojca. A Janka nawet nie wiedziała, że jej ojciec miał przed Ireną inną żonę. Nie tylko Irena miała swoje tajemnice. W książce pojawiają się dwie kuzynki Ireny, ale występują pod pseudonimami. Wydawałoby się, że dziś w Polsce można już swobodnie rozmawiać o swoich korzeniach, ale te panie nie chcą, żeby ich dorosłe dzieci, wnuki, dowiedziały się o swoim pochodzeniu.
Jak zareagowały na książkę?
- Obydwie przeczytały, pojawiły się też na spotkaniach autorskich. Podczas jednego z nich prowadząca zapytała mnie o "panią W.", czyli kuzynkę Ireny. Starałem się odpowiedzieć jak najdelikatniej, bo tak się złożyło, że "pani W." siedziała wtedy w pierwszym rzędzie. Co do reakcji - córka jednej kuzynki przekazała mi od matki podziękowania. Druga kuzynka powiedziała, że moją książkę czyta się jak "kryminał Agathy Christie".