Joe Biden: Koledzy z podwórka nie mieli wątpliwości

Wydawało się, że w swoim politycznym życiu widział już wszystko - do czasu, kiedy władzę przejął Donald Trump. Joe Biden to człowiek, który dzięki wewnętrznej sile i doświadczeniu stał się nadzieją na zmiany. Przeczytaj fragment jego autobiografii wydanej przez Znak "Spełniając obietnice", w którym opisuje, jak dojrzewał do kandydowania na urząd prezydenta.

Wypowiedzi kolegów z podwórka zaskoczyły samego Bidena
Wypowiedzi kolegów z podwórka zaskoczyły samego BidenaPoolGetty Images

Dziewiątego czerwca 1987 roku, kiedy oficjalnie ogłosiłem, że będę się ubiegać o nominację na demokratycznego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, "Scranton Tribune" poświęciła pierwszą stronę - i nie tylko - na materiał o senatorze Josephie R.  Bidenie Jr., chłopaku ze Scranton, któremu się powiodło. W gazecie znalazła się obowiązkowa relacja z mojego przemówienia w Wilmington i długiej podróży do Waszyngtonu pociągiem pełnym rodziny, przyjaciół, sympatyków i dziennikarzy ogólnokrajowych mediów.

Jednak w przeciwieństwie do gazet w całym kraju "Scranton Tribune" nie poświęciła wiele miejsca na analizowanie moich szans w Iowa i New Hampshire ani wynikom sondaży, które nie dawały szczególnych powodów do optymizmu miejscowym, traktującym mnie jak ulubionego syna. Tego dnia byłem wielką nadzieją Scranton. Dziennik przytoczył obszerne wypowiedzi moich dawnych kumpli z podwórka, takich jak Charlie Roth, Lary Orr, Tommy Bell i Jimmy Kennedy. Poprzedniego wieczoru zjawili się niezapowiedziani w Stacji, jak Trzej Królowie niosący dary: sos do spaghetti z Preno’s, najlepszy w Scranton. Byłem wciąż tym samym Joem, zapewnili czytelników "Tribune".

Ale główną atrakcją wśród poświęconych mi materiałów była niewyraźna fotografia wykopana z archiwów przez jednego ze starych przyjaciół dziadka Finnegana, Tommy’ego Phillipsa, wieloletniego dziennikarza politycznego gazety. Zdjęcie przedstawiało odbywającą się dawno temu paradę z okazji Dnia Świętego Patryka w śródmieściu Scranton, a na pierwszym planie znajdował się mistrz ceremonii, prezydent Harry Truman, od niedawna w stanie spoczynku, sunący w wielkim kabriolecie z opuszczonym dachem. W dolnej części kadru, wśród tłumu zgromadzonego wzdłuż trasy parady, widać było zamazaną postać chłopca w wieku szkolnym, Joego Bidena. Fotoedytorzy narysowali wyraźne kółko wokół mojej głowy. Był to "ten moment", co potwierdzili dawni koledzy ze Scranton. "Biden później powiedział przyjaciołom, że widok byłego prezydenta obudził w nim prezydenckie ambicje".

Może coś takiego wtedy pomyślałem albo powiedziałem, ale z pewnością tego nie pamiętam. Dla Scranton była to jednak piękna historia: chłopak z Green Ridge, dzielnicy klasy średniej, który ma szanse (i to tego rodzaju, który tutaj lubią - fuks) na nominację prezydencką Partii Demokratycznej. Uchwycony na fotografii "ten moment" świadczył o sile oraz ludzkiej potrzebie mitu. Autorzy artykułów, które ukazały się w gazetach i czasopismach, kiedy ogłosiłem, że będę się ubiegać o nominację, mogli wybierać spośród wielu innych opowieści o mojej od dawna żywionej ambicji.

"W liceum mówił, że chciałby zostać prezydentem" - zdradził reporterom mój przyjaciel Dave Walsh. Z kolei mój szwagier opisał dziennikarzowi magazynu "Life", jak mnie poznał przy właśnie nam przydzielonych szafkach w szatni pierwszego dnia na prawie: "Oznajmił mi wtedy: »Ożenię się z Neilią, moją dziewczyną, wrócę do Delaware, zostanę adwokatem w sprawach karnych, a potem senatorem z tego stanu«". Czasami, kiedy Jack opowiadał tę historię, mówił: "Nie pamiętam, czy stwierdził, że zostanie prezydentem, ale być może tak".

Krążyła jeszcze opowieść, która na pewno była prawdziwa, bo zdarzyła się stosunkowo niedawno, podczas mojej pierwszej kadencji w Senacie. Miałem pogadankę z uczniami podstawówki i jedno z dzieci zapytało, czy chcę być prezydentem. Kiedy zacząłem zapewniać, że jestem zupełnie zadowolony w roli senatora i nie mam planów kandydować do Białego Domu, zobaczyłem, że siedząca w tylnym rzędzie zakonnica wstaje.

- Wie pan, że to nieprawda, panie Joey Biden - powiedziała, wyciągając z fałdów habitu moje wypracowanie ze szkoły podstawowej. Stwierdziła, że napisałem w nim, iż chcę zostać prezydentem, kiedy dorosnę. Przyłapano mnie więc na gorącym uczynku, byłem winny chłopięcych fantazji. Nie sądziłem jednak, by takie wypracowanie różniło mnie od innych dzieciaków. Czyż wielu innych dwunastolatków też czegoś takiego nie pisze? Mnie samemu, po kilkunastu latach w Senacie Stanów Zjednoczonych, myśl o prezydenturze wydawała się przesadzona.

Poczyniłem niewiele niezbędnych przygotowań. Przemawiałem na setkach kampusów college’ów i nigdy nie zatrzymałem się nigdzie na tyle długo, żeby zapisać nazwiska i telefony osób, które mogłyby być chętne pracować przy kampanii prezydenckiej Bidena. Nie poświęciłem dodatkowo czasu na udzielanie wywiadów dziennikarzom lokalnych gazet ani na poznawanie właściwych ludzi w ważnych redakcjach w wielkich miastach. Nie zostawałem w żadnym mieście na tyle długo, żeby spotkać się z ludźmi, którzy mogliby zdobyć dla mnie góry pieniędzy, jakie pochłaniają ogólnokrajowe kampanie. Krótko mówiąc, nie zastanawiałem się codziennie, od razu po wstaniu z łóżka, jak to zrobić, żeby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie poświęcałem kariery na wyścig do Gabinetu Owalnego. Może dlatego moja pierwsza walka o nominację nie wypadła najlepiej.

Ci sami ludzie, którzy namawiali mnie na startowanie w 1980 roku, zwrócili się do mnie ponownie cztery lata później, a oprócz nich jeszcze paru innych. Na ich czele stał mój stary znajomy Pat Caddell, utalentowany młody strateg polityczny, który odegrał ważną rolę w mojej kampanii w 1972 roku. Nikt nie potrafił odgadywać znaczeń ukrytych w sondażach tak jak on. Miał nowe dane, które przepowiadały, co się zdarzy w 1984 roku. Kandydatem demokratów z dużym prawdopodobieństwem zostanie były wiceprezydent Walter Mondale, ale nie uda mu się pokonać urzędującego prezydenta Ronalda Reagana. Wyborcy pragnęli nowej, młodej twarzy i nowych pomysłów - kogoś takiego jak ja, sugerował Pat, który nie był przywiązany do zgranej, starej polityki liberalnego skrzydła Partii Demokratycznej spod znaku Wielkiego Społeczeństwa.

Zgadzaliśmy się z Patem, że potężną siłą, która mogłaby ożywić partię, było pokolenie powojennego wyżu demograficznego. Gdyby bystry nowy kandydat potrafił okiełznać tę moc baby boomersów, mógłby zdobyć prezydenturę i zmienić kraj. W jaki dokładnie sposób, nie było jasne, Pat widział za to wyraźnie, że to ja mógłbym być tym kandydatem. Kampanijni guru mieli różne pomysły co do strategii, taktyki, a przede wszystkim przesłania - które porwałoby baby boomersów, pokolenie czekające na swoją szansę.

Latem 1983 roku próbowałem wymyślić przekaz, który ożywiłby Partię Demokratyczną, nie po to, żebym mógł kandydować na prezydenta, lecz aby odeprzeć małoduszną politykę obecnej administracji. Pozwoliliśmy prezydentowi Reaganowi i prawicy kontrolować język debaty dotyczącej praw obywatelskich, pomocy socjalnej, edukacji i polityki podatkowej. Przez mówienie o przymusowym dowożeniu uczniów do szkół w innych dzielnicach, kwotach rasowych i oszustach żerujących na pomocy socjalnej udało im się stworzyć podziały między różnymi grupami wyborców Partii Demokratycznej.

Reaganowcy skutecznie nastawiali białych przeciwko czarnym, kierownictwo przeciwko pracownikom, klasę średnią przeciwko uboższym. Gdzieś po drodze demokraci zostali zepchnięci do niemrawej obrony taktyk dyktowanych przez grupy interesów i stracili swoją dawną siłę, polegającą na gotowości do wspólnego działania, by zapewnić naszym dzieciom dobrą edukację i opiekę zdrowotną, pracownikom - sprawiedliwy udział w gospodarczych zdobyczach Ameryki, oraz równe szanse wszystkim ludziom, bez względu na rasę, wyznanie czy płeć. Uznałem, że pora przypomnieć demokratom, by znów zaczęli polegać na gotowości do poświęcenia odrobiny osobistego komfortu dla dobra wspólnego i przywrócili krajowej debacie o polityce społecznej język, który łączy ludzi, zamiast ich dzielić.

Skrytykowała Polaków. Porównała kraj do... Dubaju!Newseria Lifestyle

Na kolejnej stronie dowiesz się, jak Joe Biden porwał tłum >>

* Więcej o książce "Spełniając obietnice" przeczytasz TUTAJ.

Młody Joe Biden nie czuł się jeszcze gotowy na start w wyborach prezydenckich
Młody Joe Biden nie czuł się jeszcze gotowy na start w wyborach prezydenckichWally McNamee / ContributorGetty Images

Pat, Mark Gitenstein i ja wzięliśmy przemówienie, napisane przeze mnie w biegu, dosłownie na odwrocie koperty, na konwencję krajową organizacji non profit Jessego Jacksona Operation PUSH, i zaczęliśmy na jego podstawie tworzyć mowę, którą miałem wygłosić na konwencji demokratów stanu New Jersey w Atlantic City we wrześniu 1983 roku, kilka miesięcy przed pierwszymi prawyborami. Większość deklarowanych kandydatów też zjawiła się w Atlantic City, ale to mój przyjazd stał się największą niespodzianką.

"To o wystąpieniu młodszego pokolenia delegaci rozmawiali jeszcze długo po ogłoszeniu niewiążących wyników wtorkowego sondażu" - napisał "Washington Post". "Senator Joseph R. Biden (D-Del.) [...] porwał 1500 delegatów, kiedy poprzysiągł, że on i inni młodsi demokraci są gotowi wrócić do wartości, które zdecydowały o dominacji Partii Demokratycznej przez ostatnich 50 lat".

Stojąc tego dnia przy mównicy, wiedziałem, że to początki tworzenia solidnego przekazu. Wyraziłem przekonanie, które żywiłem od dawna, że Partia Demokratyczna zapomniała o swoich korzeniach.

Nie pamiętamy, jak to się stało, że tak daleko zaszliśmy – moralne oburzenie, instynkt przyzwoitości, poczucie wspólnego poświęcenia i wzajemnej odpowiedzialności oraz zbiór krajowych priorytetów podkreślających, co nas łączy […]. Partia, która była lokomotywą interesu narodowego – formowała z naszych pluralistycznych interesów istotną nową umowę społeczną, która dobrze służyła narodowi przez pięćdziesiąt lat – zaczęła być postrzegana jako służąca głównie interesom wąskiej grupy. Zamiast myśleć o sobie w pierwszej kolejności jako o Amerykanach, w drugiej – demokratach, a dopiero w trzej jako o członkach grupy interesu, zaczęliśmy myśleć przede wszystkim w kategoriach szczególnych interesów naszej grupy, a dopiero na drugim miejscu stawiać interes ogółu. […] Pozwoliliśmy naszym przeciwnikom ustalać priorytety i decydować, o co toczy się gra.

Zwracałem uwagę, że pora odejść od naszych wąskich interesów w kierunku dobra publicznego. Byliśmy dużą, zróżnicowaną partią polityczną, pełną związkowców, aktywistów i aktywistek praw obywatelskich, orędowniczek i orędowników praw kobiet, dzieci i wnuków imigrantów, którzy własną pracą awansowali do klasy średniej, a także młodych, zamożnych dzieci lat sześćdziesiątych, które do partii przyciągnęła walka o równość rasową i o zakończenie wojny w Wietnamie. Chciałem przemówić do nich wszystkich, poprosić o coś każdego i każdą z nich. Pat i Mark pomogli mi ubrać wystąpienie w słowa, które uwypuklały znaczenie upadłych bohaterów poprzedniego pokolenia - Johna F. Kennedy’ego, Martina Luthera Kinga, Bobby’ego Kennedy’ego - i naszą wspólną szansę kontynuowania ich tradycji.

Moje pokolenie czeka teraz wyzwanie. W nadchodzących dniach przejdziemy sprawdzian, który pokaże, czy mamy odwagę moralną, poczucie realizmu, idealizm, nieustępliwość i zdolność do poświęcenia części obecnego komfortu, aby zainwestować w przyszłość. […] Wierzę, że to pokolenie sprosta temu wyzwaniu. […] Eksperci uważają, że tak jak sama Partia Demokratyczna wyborcy poniżej czterdziestego roku życia są gotowi sprzedać duszę za odrobinę bezpieczeństwa, realnego czy iluzorycznego. Źle nas ocenili. To, że nasi polityczni bohaterowie zostali zamordowani, nie znaczy, że marzenie umarło wraz z nimi. Żyje dalej, gdzieś w głębi naszych złamanych serc.

Pamiętam atmosferę na sali, kiedy wypowiedziałem te ostatnie zdania. Obmyła mnie jak fala, była niemal fizycznym doznaniem. Widziałem, że niektórzy płaczą. Senator Bill Bradley, który tego dnia też stał na podwyższeniu dla mówców, wspominał, że był bliski łez. Zakończyłem cytatem z Roberta Kennedy’ego - Pat go uwielbiał - i w nawiązaniu do niego przypomniałem zebranym demokratom o naszym dziedzictwie i stojącym przed nami wyzwaniu:

Jego słowa wciąż odbijają się echem, przypominając nam, że tylko dzięki naszemu idealizmowi, zaangażowaniu i energii możemy mieć nadzieję wypełnić przeznaczenie, które postawiła przed nami historia. Nie jako czarni albo jako biali, nie jako robotnicy albo specjaliści, nie jako bogaci albo biedni, nie jako mężczyźni albo kobiety, nawet nie jako demokraci albo republikanie. Ale jako lud Boży w służbie amerykańskiego snu.

Tłum, który słuchał mnie w Atlantic City, nie składał się wyłącznie z białych kołnierzyków z wyższym wykształceniem, których z jakiegoś powodu zaczęto utożsamiać z terminem "baby boom". Ten tłum był tak zróżnicowany jak całe to pokolenie i obejmował też przedstawicieli innych generacji. Na konwencję zjechali wierni zwolennicy partii: pracujący mężczyźni i kobiety, liderzy związkowi, zawodowi działacze praw obywatelskich i praw kobiet. Znaczna część z nich była rodzicami boomersów. Instynktownie jednak czułem, że są ze mną, że zgadzają się z każdym słowem. To przesłanie przemawiało do ludzi, czy mieli lat szesnaście, czy sześćdziesiąt. Było dla wszystkich. Nie rozumiałem w wystarczającym stopniu tego, że każda osoba na sali napełniała moje słowa swoimi własnymi znaczeniami, mogła słyszeć coś innego niż to, co chciałem przekazać. W końcu każdy nosi w złamanym sercu coś trochę innego. Ale tamtego dnia w Atlantic City widziałem, że ludzie są tak poruszeni, by wstać i pójść za mną.

Polityczni guru byli zachwyceni i przyjeżdżali do Wilmington, żeby naciskać mnie, bym kandydował. Caddell wyciągał z aktówki wydruki, które pokazywały najnowsze dane z sondaży, a następnie naukowo dowodził, dlaczego mógłbym wygrać wybory ’84 i dlaczego właśnie teraz powinienem startować. Był nieustępliwy. Siedząc tej zimy w bibliotece w Stacji, tuż przed terminem składania zgłoszeń, powtarzałem: - Cholera, Pat, nie chcę tego robić. On jednak nie dawał mi spokoju. Stwierdził, żebym na wszelki wypadek podpisał papiery, by móc startować w prawyborach w New Hampshire. Podpisałem je, niemalże dla hecy, ale powiedziałem wszystkim obecnym, że dokumenty mają pozostać u Val. Nikt inny nie mógł ich dotykać. Gdybym zdecydował się kandydować, Val miała polecieć na północ i je złożyć.

Okładka książki "Spełniając obietnice"
Okładka książki "Spełniając obietnice"materiały prasowe

Po wydaniu tych dyspozycji wybraliśmy się z Jill na krótki urlop. Nie miałem zamiaru startować w 1984 roku, a najbliższe mi osoby o tym wiedziały. Lecz podczas lotu na wyspy odbyliśmy z Jill poważną rozmowę. Nie martwiłem się szczególnie, że mogę zostać pokonany. Nikt i tak nie spodziewałby się mojej wygranej. Szanse na nią były minimalne. Co jednak, jeśli - choć to bardzo mało prawdopodobne - bym zwyciężył? Nadal nie odpowiedziałem sobie na podstawowe pytania: "Po co kandydować? Co chcę zrobić, jak wygram?".

Po prostu nie potrafiłem sobie wyobrazić siebie kierującego administracją rządu federalnego. Uważałem, że za mało wiem o funkcjonowaniu rządu, nie byłem też pewny, czy znam ludzi, do których mógłbym zadzwonić po radę. Nawet po jedenastu latach w Senacie nie znałem aż tylu właściwych osób i nie miałem komu zaufać. A właściwe osoby nie znały mnie i mi nie ufały. Kogo bym wybrał do kierowania biurem budżetowym? Kogo na stanowisko sekretarza stanu, skarbu, obrony? W przeciwieństwie do takiego Sama Nunna czy niektórych innych senatorów nie miałem osobistych relacji z generałami. Według własnych standardów nie byłem gotowy, by zostać prezydentem. Kiedy samolot wylądował na wyspach, wiedziałem, co muszę zrobić. Zadzwoniłem do Val. - Nie składaj tych papierów - powiedziałem. - Nie będę kandydował.

* Więcej o książce "Spełniając obietnice" przeczytasz TUTAJ.

Zobacz również:

Skrytykowała Polaków. Porównała kraj do... Dubaju!Newseria Lifestyle
Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas