Maciej Balcar: Używki, balangi? Nic z tych rzeczy

Frontman Dżemu najbardziej rock’n’rollowe życie prowadził jako student architektury. Teraz, od czasu do czasu, przeistacza się w Jezusa ze słynnego musicalu „Jezus Christ Superstar”, a EksMagazynowi opowiada, dlaczego trzyma w domu tuzin gitar

Maciej Balcar
Maciej BalcarTomek PiekarskiMWMedia

EksMagazyn: Podobno masz całkiem sporą kolekcję instrumentów...

Maciej Balcar: - Instrumentów jest naprawdę sporo, samych gitar mam ponad tuzin. Instrumentów klawiszowych jest też niemało, najwięcej tych elektronicznych, choć są też dwa fortepiany. Miałem już jeden, a drugi trafił mi się trochę przypadkiem i tak zostało. Do tego lutnie, skrzypce, trąbki - te akurat, jako eksponaty, ale sprawne. Mam też całą masę instrumentów perkusyjnych, trudno je policzyć. Przez dwadzieścia lat można uzbierać niezłą kolekcję, czasami kupuję na pchlim targu, czasem przywożę z trasy koncertowej z Niemiec lub ze Stanów. Na granie zawsze znajdzie się wolna chwila, szczególnie w nocy, częściej jednak wolę poświęcić czas rodzinie, szczególnie w okresach, kiedy wpadam do domu tylko na chwilę.

"Harley mój, to jest to" - od niedawna możesz w pełni identyfikować się z tym tekstem. Skąd wzięła się miłość do motocykli?

- Identyfikowałem się z tym tekstem od zawsze, choć oczywiście wcześniej nie miałem Harley’a, zresztą autor tekstu, Rysiek Riedel, też go nigdy nie miał. Miałem miesiąc, kiedy pierwszy raz "poszedłem" na zawody żużlowe w moim rodzinnym Ostrowie Wielkopolskim. Później bywałem tam regularnie, w Ostrowie żużel jest jak religia. Można powiedzieć, że wychowałem się wśród motocykli. Mój własny był tylko kwestią czasu, choć oczywiście nie sądziłem wtedy, że od razu kupię sobie Harley’a.

Jest pan samotnym wilkiem czy należy do jakiejś grupy motocyklowej?

- Samotny Wilk to bardzo trafne określenie, szczególnie, że lubię włóczyć się samotnie po swoich okolicach, a na jakiekolwiek grupy czy zloty po prostu brak mi czasu. Oczywiście, mam wielu zacnych kumpli motocyklistów, z którymi wymieniam poglądy i wiedzę na tematy motocyklowe.

A gdybyś mógł wybrać dowolną trasę na świecie, gdzie byś pojechał?

- Lubię ciepłe klimaty, więc Floryda byłaby idealna, także Meksyk. Polska w okresie letnim bywa też całkiem dobra do jazdy, problemem jednak wciąż pozostaje stan większości dróg.

Życie rock’n’rollowca? Imprezy, używki, demolowanie hoteli... Ile jest prawdy w tym stereotypie w dzisiejszych czasach?

- Jeśli chodzi o rock'n'rolla, byłem jego reprezentantem w czasie studiów na Wydziale Architektury. Przedziwne, bo nie mając właściwie forsy, stać mnie było na wiele ekstrawagancji. To był wspaniały okres, nie zawalając semestrów grałem regularnie w różnych klubach Wrocławia i Ostrowa, założyłem z paroma kolegami amatorski Teatr Wyrzutków, grałem drobne role w filmach i zaliczałem, jako widz, rożne ciekawe przeglądy i festiwale, z PPA na czele. Pod koniec studiów zostałem ojcem i zmieniła się diametralnie moja skala wartości. Zainteresowania pozostały, ale zmienił się sposób eksploatacji. Co do demolek hotelowych, przypisuję je ludziom, którzy nagle zdobyli sławę, zaczęli zarabiać duże pieniądze i nie mają pomysłu, co z nimi zrobić. Ja wolałbym je przeznaczyć np. na wsparcie hospicjum. Rock'n'rolla wolę grać, niż posługiwać się nim w życiu prywatnym.

Z zespołem Dżem gracie kilkadziesiąt koncertów rocznie. Lepiej występuje się w małych kameralnych salach czy na dużych koncertach?

- Tych koncertów jest średnio 100 na rok, cześć dużych plenerów lub hal widowiskowych, cześć w małych klubach lub na "ciasnych plenerach". Reguły nie ma, ważna jest reagująca publika i bliski z nią kontakt. Czasami zdarza się, że plac przed sceną rezerwowany jest dla Vipów, a barierki dla prawdziwej publiki są dopiero za nimi. Takie koncerty to dramat: z przodu powściągliwi krawaciarze, więc świadomość, że tam gdzieś dalej są nasi fani, których nie widać, ani nie słychać, choć śpiewają z całych sił, doprowadza nas do szału.

Czym najbardziej zaskakuje publiczność?

- Z jednej strony, to niesamowite, że nasze najnowsze piosenki ludzie śpiewają zaledwie w parę dni po premierze kolejnej płyty. To bardzo budujące, że niektóre utwory słuchane są na równi z największymi hitami Dżemu. Z drugiej strony, tej ujemnej, wynikającej z niemedialności Dżemu, porażające jest to, jak wielu słuchaczy przychodzi do mnie po autograf po koncercie, zwracając się do mnie per Jacku lub Sebastianie. (Jacek Dewódzki - poprzedni wokalista, Sebastian Riedel - syn pierwszego wokalisty - przyp. red.)

I jak tu zastąpić legendę?

- Podszedłem do sprawy tak, jakbym dostał spadek, który mam szansę pomnożyć, ale absolutnie nie wolno mi go roztrwonić. Podchodząc z taką świadomością, wiedziałem, że powinno się udać. Wszystko jest kwestią świadomości. Przed przyjęciem propozycji wspólnego muzykowania, musiałem sobie odpowiedzieć na parę pytań. Jednym z nich było: "Co zrobić, żeby Dżem z Maćkiem był bliskim temu Dżemowi z Ryśkiem, ale jednocześnie Balcar nie przypominał Riedla?" Wiadomo, od pewnych porównań nie da się uciec, to też musiałem sobie uświadomić. Najważniejszą sprawą była jednak kwestia nowych piosenek. To, że z Ryśkowym repertuarem nie będę miał problemu, wiedziałem od początku, w końcu znałem to na pamięć. Moją ambicją było stworzyć z zespołem takie rzeczy, które zostaną w świadomości ludzi na zawsze. Wiedziałem też, że Dżem ma swoją historię i nie należy wywracać tego do góry nogami, zachować ten unikatowy styl i kontynuować dorobek.

Występujesz na wielu scenach: jako frontman Dżemu, jako Jezus w musicalu "Jezus Christ Superstar", w filmach i jako wykonawca utworów z solowych płyt. Co daje każda z tych opcji?


- Dystans i perspektywę. Moja praca staje się przez to bardziej urozmaicona, jeszcze ciekawsza. Pod koniec trasy koncertowej nie mogę się doczekać spektakli w teatrze. Za chwilę już marzę o kameralnych koncertach solowych, a gdy się nimi nasycę, tęsknię za Dżemem. To naczynia połączone. Wszystko sprawia mi dużo radości i daje poczucie spełnienia. Do tego dodałbym jeszcze występy w rockoperze "Krzyżacy", gościnne występy z zespołami Harlem i Carrantuohill.

Twoich solowych płyt słuchają ci sami odbiorcy, co twórczości Dżemu?

- W solowej działalności często sięgam po poezję, moimi idolami zawsze byli Marek Grechuta i Czesław Niemen. Bardzo lubię klimaty Soyki i Turnaua, a to wszystko z domieszką bluesa, odrobiną rock'n'rolla i dużą dawką folku, daje mniej więcej to, czym się solowo zajmuję. W 1998 roku miałem premierę debiutanckiej płyty "CZARNO". Wiele osób pamięta mnie z tego "przeddżemowego" okresu i mocno interesuje się najnowszymi wydawnictwami solowymi. Zauważam też wielu fanów Dżemu na koncertach solowych, choć są i tacy, którzy z Dżemem nie mają nic wspólnego, a są np. fanami Jezusa.

Duet marzeń?

- Moim ulubionym artystą jest Dave Matthews, razem ze swoim zespołem tworzy naprawdę fantastyczną muzykę, docenioną zresztą w pełni na całym świecie. Zaśpiewanie drugiego głosu w którejś z jego piosenek byłoby dla mnie absolutnie niesamowite.

Zgodziłbyś się na udział w talent show typu "Bitwa na głosy"?

- Nie wiem za bardzo, o co chodzi w tym programie, nie mając czasu na telewizję, nie potrafię ustosunkować się do tego pytania. Ogólnie nie miałbym nic przeciwko, jeżeli show byłby mądry i pomagał promować młodych artystów.

Co sądzisz o polskim showbiznesie? Niektórzy muzycy przekonują, że, chcąc zdobyć popularność, trzeba lansować się w mediach i portalach plotkarskich, opowiadając o swoich rozwodach i pokazując słodkie fotki z wakacji. Wielu znanym artystom, np. Czesławowi Mozilowi, taka promocja pomogła, bo ludzie usłyszeli o jego muzyce... Nie było pokusy, by pójść tą drogą?

- Kontakt z mediami jest niezbędny każdemu artyście, niezależnie jaką dziedziną sztuki się zajmuje. Trzeba wielu lat ciężkiej pracy zawodowej, żeby móc funkcjonować bez mediów, tak jak w przypadku Dżemu. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy pójściem do radia, gazety lub telewizji, aby promować nową płytę, a popularnością polegającą na lansowaniu się poprzez plotki i skandale. Taka droga na pewno mnie nie interesuje.

Wracając do początków, kim chciałeś zostać w młodości?

- Będąc małym brzdącem, marzyłem o tym, żeby jeździć na śmieciarce. Nie jako kierowca, ale ten, co opróżnia kubły, potem chciałem koniecznie zostać żużlowcem. Będąc bardziej świadomym, myślałem o aktorstwie, muzyce, medycynie i odrobinę o koszykówce.

Pierwszy koncert?

- Śpiewałem już w podstawówce na apelach i koncertach okolicznościowych. Bardzo mnie to denerwowało i krępowało, bo lubiłem śpiewać, ale w odosobnieniu. Nawet będąc nastolatkiem, wstydziłem się śpiewania. W moim pierwszym zespole rockowym byłem klawiszowcem. Przemiana nadeszła, gdy zacząłem jeździć na festiwal do Jarocina.

Największy przełom w życiu?

- Okres, kiedy spotkałem i zaprzyjaźniłem się z moim tekściarzem, Krzyśkiem Feusette. To był czas, kiedy ważyły się moje losy. Stałem w rozkroku pomiędzy architekturą, a muzyką. Zetknięcie z nim uświadomiło mi, kim jestem. Pisał tak, że identyfikowałem się z tym w pełni, a trzeba dodać, że zazwyczaj mam z tym duży problem. Dostałem warstwę tekstową, a muzyka przy dobrych tekstach to tylko kwestia czasu.

Męski mężczyzna to?

- Myślę, że to osoba z przewagą testosteronu (śmiech).

A co najbardziej lubisz u kobiet?

- Brak testosteronu (śmiech). A tak na poważnie - ciepło wynikające z miłości. Kobieta to najlepsze, co może spotkać mężczyznę. Mówię to jako wnuk, syn, mąż i ojciec. Każda z tych miłości jest inna, ale od każdej promienieje niesamowite ciepło. Być może mam w życiu szczęście, ale tak to właśnie postrzegam.

Marzenie do zrealizowania?

- Marzy mi się napisanie jakiejś dużej formy muzycznej, czegoś w stylu Jesus Christ Superstar lub Hair. Niestety, potrzebuję dobrego libretta i wiele wolnego czasu, więc na chwilę obecną pozostawiam to w strefie marzeń.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas