Magdalena Zawadzka: W życiu dużo zależy od szczęścia

Co to znaczy być gwiazdą? O zawiłościach popularności, szczęściu i życiowych przypadkach rozmawiamy z legendą kina, Magdaleną Zawadzką.

Magdalena Zawadzka
Magdalena ZawadzkaAndras SzilagyiMWMedia

Joanna Jałowiec: Pewnego dnia legenda amerykańskiego kina Bette Davies zapukała do drzwi przeciętnego, amerykańskiego domu gdzieś w Connecticut... Nikt nie przypuszczał, że ta historia stanie się brodway’owskim hitem, a potem zawita także do Polski.

Magdalena Zawadzka: - Niezwykłość tej historii polega na tym, że wielka gwiazda amerykańskiego kina - i to gwiazda w najlepszym tego słowa znaczeniu, nie w takim rozumieniu, jak nasze, kiedy pod miano gwiazdy podciągane są osoby, które niczego w swoim życiu nie zrobiły i są znane tylko z tego, że są znane - pojawiła się w domu amerykańskiej gospodyni domowej.

- Owa gwiazda, Bette Davies, była wielką, znakomitą aktorką, niesłychanie popularną w USA. Jej kult w Ameryce trwa do dziś. Wtedy, kiedy była u szczytu sławy, pojawiła się, można powiedzieć, przypadkowo, w domu pisarza i jego żony, Elisabeth Fuller. W prywatnym domu, w którym miała się zatrzymać na dzień lub dwa, a została o wiele dłużej, wprowadzając zamęt w życie gospodarzy i właściwie przewartościowując różne sprawy.

Jaki był stosunek gospodarzy do tej wspaniałej aktorki?

- Pani domu zakochana była w niej do tego stopnia, że znosiła wszystkie jej fochy i zachcianki z taką miłością, z jaką zakochany człowiek, w dobrej wierze, znosi różne zachowania obiektu swoich uczuć. Na podstawie tej przygody Elisabeth Fuller napisała sztukę, która później zrobiła ogromną karierę na Brodway’u. To wszystko stało się inspiracją dwuosobowej sztuki "Gwiazda i ja", w której gram w Teatrze Capitol razem z Anną Gornostaj.

Jaka jest ta grana przez panią bohaterka?

- Nie gram konkretnie Bette Davies, ponieważ ona w naszej kulturze kinowej i w naszym obecnym czasie jest w pewnym sensie tak daleką przeszłością, że granie konkretnie jej byłoby pozbawione sensu. Gram kwintesencję wyobrażeń na temat gwiazdy, z wszystkimi jej słabościami, fochami, poczuciem wyższości nad innymi ludźmi i nieliczeniem się z cudzymi uczuciami. Jest to zatem raczej synteza zachowań gwiazdy, które zresztą obserwuję w środowisku aktorskim, niż konkretna osoba.

Nie przypuszczam, żeby było pani blisko do tak opisywanej gwiazdy...

- Ja tę postać gram, ja taka nie jestem. Nie uważam się za kogoś wyjątkowego, nie domagam specjalnego traktowania. Mnie takie pomysły nie przychodzą do głowy.

Często mówi się, że wielcy artyści, geniusze, muszą być trochę zakochani w sobie. Czy zgadza się pani z takim stwierdzeniem?

- Mój mąż Gustaw Holoubek, który był wielką osobowością, miał w sobie wiele skromności i pokory, jaką mają przeważnie ludzie naprawdę wielcy. Obce było mu wynoszenie się ponad innych. Właśnie dlatego, że był wielki, nie musiał tego ani grać, ani udowadniać, ani udawać.

- Wielką postacią naszej muzyki był Witold Lutosławski, którego miałam okazję znać prywatnie, i to dosyć blisko. Był to wielkiego uroku, skromności i szacunku dla innych człowiek. Mogłabym przytoczyć jeszcze parę innych przykładów, ale te dwa wydają mi się wystarczające.

Wielkość nie potrzebuje poklasku, bo broni się swoją twórczością?

- Oczywiście. Autorytet nie musi walczyć o to, żeby być autorytetem. On po prostu nim jest. I nie on o tym wie, o tym wiedzą inni i w taki sposób go traktują.

Czy był taki moment, w którym poczuła się pani gwiazdą, w znaczeniu dużej popularności?

- Były i stale są takie momenty. Spotykam się z ogromną sympatią, mam poczucie, że jestem rozpoznawana, szanowana. Ludzie wiedzą, co gram i gdzie. Doskonale orientują się w tym, co robię. Z tak rozumianą popularnością zetknęłam się już we wczesnej młodości. Bardzo to cenię, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że jestem kimś szczególnym. Myślę, że to mnie trzyma w równowadze polegającej na tym, że zarówno sukces nie czyni zawirowania w mojej głowie, jak i jego brak. Nie zawsze jesteśmy na szczytach. Staram się patrzeć na to, co się wokół mnie dzieje, nie tyle z dystansem, co ze zdrowym rozsądkiem.

Czy kształcąc się w zawodzie aktorki wiedziała pani, co chce osiągnąć, przekazać widzom?

- Takich sprecyzowanych punktów nie miałam. Ja po prostu chciałam grać! Chciałam grać role, które byłyby dla mnie interesujące, byłyby wyzwaniem, na których chciałam się uczyć. Chciałam, jak każdy, kto pracuje w zawodzie artystycznym, żeby to, co robię, się podobało.

- Nie mogę powiedzieć, żebym miała poczucie szczególnej misji. To raczej widzowie, którzy odbierają nas, aktorów, czerpią z naszego grania to, co chcą od nas dostać. Ja zawsze uważałam, że trzeba robić swoje najbardziej rzetelnie, najbardziej uczciwie i z zaangażowaniem, żeby nie robić niczego, czego mogłabym się potem wstydzić czy żałować.

To założenie się powiodło?

- Nie żałuję niczego, co w życiu zrobiłam. Nie ma takiego punktu, rozdziału, który dziś bym wykreśliła. Wszystko to, co robiłam, robiłam z wielkim przekonaniem i z miłością do mojej pracy. Myślę, że to jest największa misja - robić coś z wielkim zaangażowaniem i robić to dla kogoś, nie dla siebie. Sztuka dla sztuki nigdy mnie nie interesowała.

- Aktor bez publiczności nie istnieje. Nawet, jeśli jest ten jeden widz, to mamy odbiorcę i praca aktora ma sens. Jeśli ktoś odbierał to, co robiłam w moim zawodzie, w taki sposób, że mu to coś dawało - czy radość, czy wzruszenie, czy prostowało jakieś horyzonty życiowe, pocieszało lub dawało do myślenia - to chyba na tym polega misja. Ale to nie jest coś świadomego do tego stopnia, żebym miała to zapisane w jakimś regulaminie.

Czas na podsumowania?

- Można to powiedzieć na podstawie reakcji widzów, nie tylko siedzących na widowni teatralnej czy patrzących w ekran telewizora. Mówię o tych, których się spotyka na ulicy, w sklepie, prywatnie, w pociągu...To jest ten odbiór, który świadczy o akceptacji mojej osoby, nie tylko tego, co gram, ale tego, kim jestem, jak jestem postrzegana. To też jest bardzo ważne. Można grać świetne role, a być człowiekiem nikczemnym. Ludzie doskonale rozszyfrowują sumę uczciwości reprezentowanej przez człowieka - zarówno w podchodzeniu do życia, jak i do swojej pracy.

Przez wiele lat żyła pani w szczęśliwym małżeństwie z wybitnym twórcą teatru Gustawem Holoubkiem. Jaki jest przepis na harmonijną koegzystencję dwóch wielkich osobowości pod jednym dachem?

- Takich przepisów nie ma i nikomu bym nie radziła kogoś naśladować. Wydaje mi się, że jeśli spotkają się dwie osoby, które są sobie w jakiś sposób przeznaczone przez los, rozumieją swoje wzajemne potrzeby, pragnienia, są wyczulone na siebie, to potrafią się w stosunku do siebie i zdystansować, i wybaczyć różne rzeczy. Potrafią z poczuciem humoru i zrozumieniem potraktować pewne problemy. Trzeba się zakochać we właściwej osobie.

To wszystko ułatwia?

- Tak. Los nam często reżyseruje życie i moglibyśmy chcieć przeżyć coś inaczej, a jednak dzieje się tak, jak chce los. Bardzo wierzę w taką odgórną reżyserię. Wierzę w to, że w drobniejszych sprawach możemy dokonywać pewnych regulacji, ale wytyczne od tej najwyższej instancji są niezmienne.

Co z marzeniami? Niektórzy wierzą, że jeśli bardzo mocno czegoś pragną, to ich marzenie się zrealizuje. Jak to było na początku pani drogi aktorskiej? Czy to pani wymarzony zawód?

- Nie, nie wymarzyłam sobie, że będę aktorką. W którymś momencie mojego młodego, szesnastoletniego życia, zaczęły zdarzać się pewne przypadki, na które zwróciłam uwagę, i które pomogły mi dokonać wyboru zawodu. Ale podchodziłam do tego z dużą ostrożnością. Zakładałam, że jeżeli nie dostanę się na studia do szkoły teatralnej, to będę się starała jakoś inaczej pomyśleć o sobie. Moje życie potoczyło się w taki, a nie inny sposób i nie zawsze była to moja zasługa, ale tylko szczęśliwych trafów.

- Spotykałam we właściwym momencie życia te osoby, które powinnam. We właściwym momencie podejmowałam te, a nie inne decyzje. Uważam, że w życiu bardzo dużo zależy od szczęścia.

Czuje się pani osobą szczęśliwą?

- Wierzę w małe szczęścia, które - jeśli się je dostrzega - zdarzają się nam każdego dnia. To są czasem drobiazgi, na które ludzie często nie zwracają uwagi, ponieważ gonią za czymś wielkim i nieosiągalnym. Jeżeli potrafią w każdym dniu dostrzec, że stało się coś dobrego, to nagle okazuje się, że wieczorem człowiek czuje się szczęśliwy. Ma poczucie, że ten dzień był dla niego z różnych powodów miły.

- Trzeba mieć w sobie optymizm. Ludzie, którzy go nie mają, widzą właściwie tylko jedną, wielką czarną dziurę. Nie widzą drobiazgów, które mogą być radością, tylko same negatywy. Ja takich ludzi unikam, bo emanują pesymizmem. Zarażają nim, a ja nie chcę być zarażana takim stosunkiem do świata.

Czyli: stawiajmy na dobrą energię?

- Brzmi to trochę zbyt fizycznie. Myślę, że stwierdzenie, że warto widzieć jasne strony życia, jest mi bliższe. Tak, jak mówi się, że między ludźmi jest chemia... Jaka chemia? Czują do siebie miłość lub są pokrewnymi duszami. Tak wolałabym to nazywać.

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas