Marcin Prokop i Szymon Hołownia opowiedzieli o przeszłości
Marcin Prokop i Szymon Hołownia weszli przebojem na szklane ekrany jako zgrany duet przeciwieństw. Teraz opowiadają także o tym, kim są z dala od kamer. Publikujemy fragment książki "Pół na pół. Rozmowy nie dla dzieci" ich autorstwa.
Marcin Prokop: Nie masz wrażenia, że okres "trzydzieści plus" to u nas pociąg pospieszny - skończył się, zanim na dobre zdążyliśmy poczuć, że się zaczął?
Szymon Hołownia: To prawda, ta dekada tak szybko zasuwała, iż trudno mi z niej wyłowić jakieś punkty węzłowe. Jakbym z trzydziestki teleportował się do "poczterdziestki", gdzie teraz jestem i gdzie zmieniło się wszystko w przyspieszonym tempie.
MP: Zacznijmy od tego, że obaj znaleźliśmy się w zupełnie nowym środowisku, w TVN. Zdefiniowało nam to wiele rzeczy, przynajmniej zawodowo. Pamiętasz, kiedy przychodziłeś do Dzień Dobry TVN na przeglądy prasy i w rozkosznym trójkącie baraszkowaliśmy z Dorotą Wellman o świcie?
SH: Oczywiście, pamiętam między innymi, jak rzucałeś we mnie na antenie silikonowym implantem piersi albo spadałeś w mojej obecności z pękającego krzesła, które najwyraźniej nie wytrzymało naporu tych szaleństw. To mi pokazało, że w rzeczywistości telewizyjnej mogę funkcjonować nie tylko w poważnych rejestrach, mogę się nią również bawić. Wydaje mi się, że zrobiliśmy z tego przeglądu prasy znacznie więcej niż sam przegląd prasy. Bardzo lubiłem tę robotę, dlatego tak długo ją ciągnąłem, mimo różnych późniejszych zmian.
Więcej o książce "Pół na pół. Rozmowy nie dla dzieci" Marcina Prokopa i Szymona Hołowni przeczytasz TUTAJ.
MP: Pamiętam, że wcześniej prowadziłeś przeglądy prasy z Bartkiem Wejmanem w Radiu PiN. Słuchałem ich często, jadąc autem. Pomyślałem wtedy, że na antenie jesteś dość ofensywny, że masz taką energię, która jest w stanie "przykryć" nawet inteligentną osobę, a przy tym starego radiowego wyjadacza. Czułeś to w ogóle, zanim ci to uzmysłowiłem swoimi fochami w trakcie nagrań do "Mam talent"!? Że w relacji, w duecie czy trio, masz osobowość dominującą?
SH: Nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo też nigdy nie miałem okazji tego sprawdzić. Wszystko, co robiłem, było zawsze działaniem indywidualnym, snajperskim, nikt nie oczekiwał ode mnie wchodzenia w zespół, zbiorowość. Do momentu, kiedy zacząłeś mieć fochy, że właśnie wtedy kiedy od dwudziestu minut rozkładasz pawi ogon jakiegoś piętrowego żartu, ja przerywam ci w pół zdania, nie zadawałem sobie w ogóle pytania, czy ograniczam czyjąś przestrzeń, czy komuś przeszkadzam, czy ktoś może mieć inne pomysły niż ja. Wszystko zmieniło się podczas naszego słynnego, omawianego już powrotu z Katowic, kiedy milczałeś całą drogę i kazałeś mi, niczym nabzdyczona małżonka spłoszonemu mężowi, dopytywać się, co się stało.
MP: Pracując przez wiele lat z Dorotą, przyzwyczaiłem się do tego, że jesteśmy jak zgrana deblowa para, która dzieli się przestrzenią na tenisowym korcie, gra na siebie, a nie przeciwko sobie, i rozumie się w pół słowa. Sądziłem, że to oczywisty standard takiej dwójkowej relacji. Tymczasem pracując wtedy z tobą, miałem wrażenie, że gram na tym korcie z wariatem, który stoi przy bocznej linii w katatonicznym stuporze, aby w najmniej spodziewanym momencie wbiec z krzykiem na pole gry, próbując jeszcze przy tym podstawić mi nogę. Wracając jednak do twoich przeglądów prasy, a później roli w Mam talent! - mam wrażenie, że to właśnie wtedy ujawniła się twoja cecha, która świetnie pasuje do show-biznesu: umiesz i lubisz się popisywać.
SH: Ale chyba coraz częściej umiem też wysłuchać, wycofać się, stanąć zupełnie z boku. Kiedyś nie odpalałem tej funkcji zbyt często. Później zauważyłem, że z obserwacji można czerpać równie wiele energii jak z aktywnego uczestnictwa. Więcej - pasywność, paradoksalnie, też może być formą uczestnictwa i dawać jakieś poczucie sprawstwa. Wtedy natomiast bardzo dobrze się bawiłem, to był taki czas. To, że pofikałem sobie na przeglądzie prasy przez dziesięć minut w ciągu tygodnia, nie miało też wpływu na pozostałe sto kilkadziesiąt godzin, kiedy broniłem dostępu do siebie, trzymając wszystkich na dystans. Gdy dokonasz w życiu najważniejszych osobistych wyborów, gdy osiądzie ono na trwałych fundamentach, układa ci się realna wartość spraw, przestajesz się martwić duperelami. Umiałem to robić bardzo dobrze. Teraz - jak już zeznałem - nie widzę już takiej potrzeby.
MP: Mnie się wydaje, że owa natura showmana, którą w sobie odkryłeś, wpisała się też dobrze w twoje życie prywatne. Dobrze się poczułeś w skórze uwodziciela, w szerokim tego słowa znaczeniu: poczułeś, że możesz być skuteczny w zjednywaniu sobie ludzi - na froncie biznesowym, zawodowym, ale też prywatnym. Pamiętam, jak odpalałeś cały ten swój cyrk wobec różnych dziewcząt, to było rzeczywiście imponujące. Czerpałeś radość z tego, że potrafisz to robić? Ta nowo odnaleziona umiejętność sprawiała ci frajdę?
SH: Hola, hola, nie rób ze mnie siebie, który w tamtym czasie - parę stron wcześniej sam się do tego przyznałeś - zawsze miałeś przy sobie całą przyczepkę fajerwerków odpalanych przed coraz to innymi frapującymi paniami!
MP: Zdaje się, że obaj to robiliśmy, każdy na swój sposób, ale w podobnym celu - z potrzeby popisywania się, traktując te zabiegi trochę jak wojskowe manewry w czasie pokoju, żeby maszyneria nie zardzewiała. Niewinni czarodzieje.
SH: Miałem w tym czasie kilka relacji, które w zamierzchłej przeszłości opisywało się terminem "chodzimy ze sobą", ale nigdy nie wynikały one z chęci udowodnienia sobie moich uwodzicielskich kompetencji, bo ze mnie był taki uwodziciel, jak - że posłużę się frazą mojej świętej pamięci ukochanej babci - z koziej dupy trąba. Faktem jest, że miałem wciąż osobliwą skłonność do wchodzenia w sytuacje wymagające ratowania, niesienia pomocy, wywikływania kogoś z poprzednich toksycznych związków. Każdy z nas, wchodząc w bliską relację z drugą osobą, szybko musi odpowiedzieć sobie nie tylko na pytanie, jakie wnosi zasoby, ale również - jakie deficyty. Ja bardzo późno uświadomiłem sobie, że to, co uważałem za mój główny zasób: chęć udzielania wsparcia, opieki, pomocy, bywa też moim głównym deficytem, bo - jak to kiedyś określił mój wspaniały znajomy ojciec Paweł Krupa, dominikanin - miałem skłonność do traktowania moich partnerek, jakby były moimi parafiankami, a nie dziewczynami. Jest mi wobec nich strasznie głupio, ale żywię nadzieję, że żadna mnie za to nie nienawidzi, bo jednak wszystkie moje "rozpadnięte" relacje rozpadły się przez błędy obu stron, a czasem dokładnie z powodu najbardziej naturalnego z naturalnych, czyli tego, że po wykonaniu "sprawdzenia bojem" okazywało się, iż akurat te dwie jednostki nie są w stanie stworzyć harmonijnej całości. Tak bywa. Inna rzecz, że nawet pozostając z kimś w związku, bardzo niechętnie dopuszczałem tę osobę do swoistego wewnętrznego sanktuarium, w którym zawsze byłem sam. To się zmieniło - nie bez trudu, bo trudno się przestawia zastałe, wiele lat nie ruszane zwrotnice - dopiero w małżeństwie, bo choć nie uważam, by małżeństwo miało oznaczać swoisty homogenat, dwie zmiksowane osoby, już nie do odróżnienia, to jednak jeśli to ma wyjść, druga strona musi mieć do ciebie komplet kluczy, nie da się wpadać do wspólnego salonu, a później wracać do swojej wewnętrznej kawalerki. Niegdyś jednak ta wewnętrzna samotność była moim powietrzem. Gdy nie byłem z nikim, jako jedne z najpiękniejszych pamiętam te momenty, gdy odbywało się u mnie jakieś spotkanie towarzyskie, ludzie się dobrze bawili, było sympatycznie; w końcu jednak goście wychodzili, a ja mogłem zostać sam z sobą - z ich obrazem w oczach, echem w uszach, ale ciszą i przestrzenią wokół siebie.
MP: Przez chwilę było najpiękniej.
SH: Przez chwilę. W to wpleciona była myśl, obecna w moim życiu od zawsze, że samotność nie jest niczym nienaturalnym, w końcu wobec najważniejszych rzeczy w życiu, w obliczu największych decyzji, człowiek zawsze jest sam, nikt za niego nie wybierze drogi życia, nikt za niego nie weźmie odpowiedzialności za najbliższych, nikt wreszcie za niego ani z nim nie umrze. Dziś wiem, że chyba nie może być pełnego życia bez doświadczenia choć raz dobrej, twórczej samotności, takiej, z której się nie wyrywasz, w której akceptujesz siebie; nie da się też bez tego tworzyć dobrego związku. Patrząc wstecz, widzę, że gdzieś właśnie do trzydziestki, może nawet trochę dłużej, mentalnie pozostawałem dzieckiem, któremu wrzucono (albo może wrzuciło sobie samo) do miksera za ciężkie do udźwignięcia pojęcia, ale ambitnie postanowiło rozprawić się z tym zadaniem samodzielnie. Na koniec dnia na dnie naczynia pozostawał zawsze ten sam żywioł - śmierć. Tak jak ci wspominałem, jako malec dużo chorowałem, później miałem dużo styczności z chorobą i śmiercią innych. Nie żebym żył w cieniu śmierci, nic z tych rzeczy, ale jej realna, a nie - jak u większości ludzi - hipotetyczna świadomość dość często, kiedy coś przeżywałem, kazała mi zadawać sobie pytanie: OK, ale jaki to ma sens w tej właśnie, ostatecznej perspektywie? Dziś pozycjonuję świat inaczej, punktem odniesienia stał się inny żywioł - jak chciał Lechoń: siostra śmierci - miłość. Wiem, iż nie ma sensu pytać o śmierć, bo jest słabsza, w istocie bezzębna, problemem nie jest to, że przemijamy, ale że za mało i zbyt nieumiejętnie kochamy. To zabawne, ale naprawdę czasem mam wrażenie, że pytania, które ludzie zadają sobie koło siedemdziesiątki, zadawałem sobie koło dwudziestki, w związku z czym, przekroczywszy czterdziestkę, mogę teraz być dwudziestolatkiem. Chyba nie może być pełnego życia bez doświadczenia choć raz dobrej, twórczej samotności, takiej, z której się nie wyrywasz, w której akceptujesz siebie.
MP: Pod tym względem chyba jesteśmy podobni - już jako szesnastolatek czułem się mentalnym emerytem, który zmagania z najważniejszymi, fundamentalnymi pytaniami pozostawił dawno za sobą. Oczywiście było to złudzeniem, bo większość tych pytań nadal mi towarzyszy, a odpowiedzi dziś wydają się nawet mniej jasne niż wtedy. Pamiętam, jak kiedyś doszliśmy do wniosku, że obaj uwielbiamy stacje benzynowe. Nawet w największym mroku nocy, w samotnej podróży, ich rozpalone neony są symbolem namiastki domu - że ktoś tam jest, że czeka, że na moment możesz zjechać, zjeść hot doga z egzotycznym sosem, wymienić parę zdań z panią za ladą, a potem znów samotnie jechać dalej. Ta figura dość dobrze oddawała naszą ówczesną mentalność w układaniu sobie relacji z innymi.