Moje wszystko na sprzedaż

Gwiazda telewizji, błyskotliwy prowokator, mistrz inteligentnego grepsu. Wiadomo o nim niewiele, bo jak sam twierdzi, dziennikarzom najchętniej opowiada o sobie brednie. Ale dla nas Kuba Wojewódzki zeznawał pod przysięgą: prawdę i tylko prawdę. Chwilami zaskakującą.

fot. Andrzej Szilagyi
fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Psychoanalityk?
KW: Nie chodzę do ludzi, którzy ponoszą w życiu same porażki. A te porażki potem spacerują po ulicach. To była Zofia Mrozowska, wielka postać polskiego kina, a przy okazji nasza sąsiadka. Takim przedniojęzykowym "ł" powiedziała mi kiedyś: "Jakub, twoje marzenia są funta kłaków niewarte. Bo albo zagrasz halabardnika w teatrze w Kielcach, albo przy odrobinie szczęścia, ale będzie to musiała być gigantyczna odrobina, zostaniesz kimś". I jestem jej wdzięczny. Dziś mało kto zostaje kimś w aktorstwie. Raczej zostaje się byle kim. Poszedłem w dziennikarstwo. Brawurowa kariera, ale to już wiesz.

Wcześniej zaliczyłeś jeszcze sześć lat w liceum. Było tak dobrze, że nie mogłeś się rozstać?
KW: Tak, z ciałem pedagogicznym, a było to najbrzydsze z ciał, jakie kiedykolwiek spotkałem. Jeśli pytasz o fakty, to gdzieś pod koniec liceum w szkole pojawił się pedagog, który zrobił nam testy na uzdolnienia i inteligencję. Miały nas predestynować do dalszej edukacji. Niestety, zarządził je po lekcjach, przez co uznałem, że jest gwałcicielem mojej suwerenności. Testy składały się z odpowiedzi a, b, c, postanowiłem więc zabawić się w komputer Odra 3000, stawiając tzw. ptaszka, gdzie popadnie. Po teście zapadła dramatyczna, jak się później okazało, cisza. W końcu wezwano moją mamę do poradni, gdzie pan psycholog, patrząc jej głęboko w oczy, powiedział: "Syna tylko i wyłącznie do prostych prac budowlanych. Inna przyszłość nie jest mu pisana". Pół roku później dostałem się na dziennikarstwo.

Wiem, poszło ci brawurowo.
KW: Bezczelnie mi przerywasz. A ja drugiego dnia studiów miałem już legitymację dziennikarską i angaż. Od tamtej pory nie było chwili, żebym nie pracował w tym fachu. Robię to niemal od dziecka. Jestem Gosią Andrzejewicz dziennikarstwa!

Czyje zdjęcia wisiały w twoim chłopięcym pokoju? Miałeś idola?
KW: To jest chyba temat do naprawdę gruntownej psychoanalizy. Ja już się z tego na szczęście otrząsnąłem, ale Freud pewnie wykrzesałby jeszcze niezłe story. Pierwszą rzeczą, którą sobie powiesiłem, była połówka plakatu King Konga. W tamtych czasach plakaty się zdobywało. Trzeba było odpowiednio napaść na pana, który je rozwiesza. No i raz mi się udało. Ale byłem z kolegą. Ja dostałem dół małpy, kolega głowę. Po dwóch latach zdobyłem wprawdzie jego połówkę i miałem całość, ale nie da się ukryć, że przez istotny fragment wczesnego życia wielbiłem na mojej ścianie dupę małpy.

A J-23? Słyszałam, że znasz na pamięć całe dialogi z Klossa?
KW: To była jakaś tam moja fascynacja. Rozmawiałem nawet niedawno ze Stanisławem Mikulskim. I rozbawiło mnie, gdy opowiadał o stutysięcznym wiecu na Węgrzech, gdzie miał wjazd jak Kleopatra do Rzymu. Ale nie fetyszyzowałbym Klossa w moim życiu. Jeśli pytasz o te dialogi, to zupełnie serio mówiąc, mam dar. Gdy czytam czy jestem w kinie, nagle okazuje się, że w głowę wbił mi się cały fragment tekstu lub ścieżka dialogowa. I mogę ją wielokrotnie odtwarzać. Dziwaczne, ale przydatne.

Czasem milczysz? Złośliwi znajomi twierdzą, że funkcja "słucham, co mówią inni" u ciebie nie istnieje.
KW: To zarzut, że za dużo mówię? Potrafię się zaciekawić tym, co mówi ktoś inny, jeśli mnie zaciekawia. Kocham śniadania z moimi kumplami, podczas których my, zdobywcy życia, piękni 40-letni, opowiadamy o swoich słabościach. Wtedy słucham. Ale to nie jest moja ulubiona opcja.

Twoi przyjaciele to sami piękni zdobywcy życia?
KW: Są różni. Niepiękni też. Łączy nas to, że wszyscy jesteśmy facetami, których stać na szczerość i spotkanie się również w anturażu swoich słabości. Nie otaczam się katalogiem pochlebców, którzy mówią: "Wojewódzki, jesteś dalajlamą TVN-u!".

Masz przyjaciół z dawnych lat?
KW: Oczywiście. Choć ja raczej nie używam słowa "przyjaciel". Boję się go tak samo jak słów "i nie opuszczę cię aż do śmierci". Mam starych znajomych, nawet z podstawówki. Kilka miesięcy temu namówili mnie na karkołomną misję, zmontowaną za pośrednictwem szatańskiego wynalazku o nazwie nasza-klasa. Spotkanie po latach.

Pojechałeś?
KW: Tak. I uciekłem. Przeraziła mnie ta klasa. Ludzie przeorani życiem. Fizycznie i psychicznie. Rozwody, rozpacze, jakaś wdowa. Mają córki w wieku moich narzeczonych. Ale przy okazji zwizualizowałem sobie siebie.

Kogo zobaczyłeś?
KW: Faceta, który żyje życiem spełnionym, zabawnym, pełnym surrealistycznych sytuacji. Nieobliczalnym.

Lubisz siebie i dlaczego tak bardzo?
KW: Jak mówią mądrzy filozofowie, akceptacja siebie to początek romansu na całe życie.

Dużo cytujesz.
KW: Ściągam od mądrzejszych. Żeby podbudowywać swoją, czasami nikczemną, kondycję. A jeśli wolisz moimi słowami: ironiczny poziom mojej samoakceptacji jest duży. Stawiam siebie w nawias i to jest fajne.

Miałeś tak już, dzieckiem będąc w Koszalinie?
KW: Tego nie pamiętam. Miałem osiem miesięcy, gdy rodzice przywieźli mnie do Warszawy. Ciągle się przeprowadzali, ja i brat rodziliśmy się w przypadkowych miejscowościach. Wychowałem się już w Warszawie.

Ty się urodziłeś drugi. Starszy brat cię bił?
KW: Chyba nie, bo nie pamiętam. Rodzice urządzili dom jak Alcatraz, każdy miał swoją celę.

Bardzo się różnicie?
KW: On jest prawie prawnikiem. Ja prawie dziennikarzem.

W trzeciej klasie podstawówki miałam napisać coś o węglu. No i zrobiłam wywiad z węglem. Tak już zostało, tylko rozmówcy się zmieniają. Masz podobne wspomnienie, które zapowiadało to, kim dziś jesteś?
KW: Wobec wyznania Michała Witkowskiego, że po wybuchu w Czarnobylu wystawiał się na promieniowanie, by mu wyrosły piersi, moja biografia wyda się banalna. Mama twierdzi, że opowiedziałem jej sen o tym, jak zostałem pierwszym czarnoskórym papieżem. Kiedyś wymyśliłem też nową cyfrę, ale jej nie zapisałem, więc przepadła. Babci - to już nie sen - gdy zapytała, kim chciałbym być, odpowiedziałem, że hitlerowcem.

Ale to się chyba potem zmieniło?
KW: No, tak. Po pierwszej komunii świętej. To był zresztą mój ostatni przystanek na tej drodze, dziś jestem światłym i poszukującym ateistą. Ale nadal uważam, że hitlerowcy byli elegancko ubrani. Inne armie wyglądały przy nich, jakby garderobę wybierał im Tomasz Jacyków.

A wracając do tematu?
KW: Otóż lubiłem po szkole ubierać się w komunijny garnitur, puszczać piosenki Beatlesów i udawać Ringo Starra. Ringo pytany, kim chciałby być, powiedział: fryzjerem albo najlepiej dwoma fryzjerami. Ja miałem marzenie, żeby być dwoma Ringo Starrami. Siedziałem w domu przed nikim, pocąc się w tym pokomunijnym mundurku, i upajałem się swoim She Loves You, yeah yeah yeah. I to też mi się potem spełniło. Byłem perkusistą. Tylko garniturów nie noszę. I raczej dbam o to, by mieć widownię.

Sprawiałeś mamie kłopoty?
KW: Nie tylko mamie. Mój ojciec był prokuratorem. Jak chciałem ojca wkurzyć, sam sobie wysyłałem telegramy o treści: "Dostawa OK. Towar zabezpieczony. Kasa płynie. Omega". I on to brał na serio. Zamartwiał się, że syn wplątał się w grupę przestępczą. W szkole muzycznej sfabrykowałem zaświadczenie o zgonie Jakuba Wojewódzkiego. Zdawałem na perkusję. Przyjęli mnie warunkowo na waltornię. Poszedłem na dwie lekcje. Po drugiej wysłałem to zaświadczenie, bo od dęcia miałem usta jak Armstrong.

Podobno teraz jesteście z mamą przyjaciółmi?
KW: No, to jest trudna przyjaźń. Szorstka. Czasami jak Millera z Kwaśniewskim. Mama na przykład nigdy mnie nie słucha w radiu z Michałem Figurskim, bo się boi. Program w TVN ogląda, ale ręka jest na pilocie i przycisza, gdy rodzi się podejrzenie, że za chwilę syn powie coś strasznego. Jednocześnie mam intuicję, że gdzieś tam pod maskami poczucie dumy z syna jest. I muszę też przyznać mamie, że zawsze raczej otwierała mi różne furtki, niż stawiała tamy. Kupiła mi perkusję, gdy byłem gówniarzem, bo widziała, jak bardzo mnie to kręci. Mamo, jestem ci za to wdzięczny. Za akordeon mniej...

Bywasz u mamy? Dzwonisz?
KW: Mama jest ważnym elementem mojego życia. Na pewno. Moja rodzina to model sycylijski. Jest dynamicznie, energetycznie, czasem konfliktowo, ale i miłościwie. Choć nie należę do fanklubu mojej dalszej rodziny i ona o tym wie. Nie łaszę się.

W jakich okolicznościach ostatnio się ze sobą nudziłeś?
KW: Nie ma takich okoliczności. Jestem nienasycony nienasyceniem tak namiętnym, a życie jako takie usłane jest taką mnogością perspektyw i smaków, że trzeba być nastawionym na skrajną misję samobójczą, by czuć nudę. Mnie się nie zdarza.

Jesteś facetem z zasadami?
KW: Zależy, o jaki świat pytasz. Mnie się w bardzo niewielu punktach świat medialny przecina ze światem prywatnym. Prywatnie tak, jestem. Wajda mógłby spokojnie zrobić ze mnie Birkuta uczciwych męskich zasad.

Czyli jakich?
KW: Kiedyś przeczytałem 17-punktowy zbiór zasad człowieka szczęśliwego i godnego autorstwa Leszka Kołakowskiego. I zdałem sobie sprawę, że mogę się podpisać tylko pod dwiema skrajnymi. Pierwsza to: dbaj w życiu o przyjaciół, bo oni są najważniejsi. Druga: nigdy - i to jest chyba moje jedyne "nigdy" - nie bądź zbyt rygorystyczny w osądach innych. Wszystko, co było między tymi dwoma punktami, mnie już nie dotyczyło.

Nie wiem, czy wystarczyłoby na scenariusz...
KW: Zastanawiam się... Dekalog, choć uznawany przez dwa miliardy ludzi, nie jest dla mnie punktem odniesienia. Podoba mi się teoria profesora z Jerozolimy, który twierdzi, że napisano go pod wpływem halucynogennych ziół rosnących u stóp góry Synaj. Jakby ktoś powiedział "Bóg, honor, ojczyzna", to ta środkowa wartość na pewno dotyczy mnie najbardziej, a pierwsza i ostatnia najmniej.

Czyli bywasz honorowy?
KW: Na swój sposób tak.

Brzmi trochę jak demokracja socjalistyczna. Możesz jaśniej?
KW: Nie żądaj ode mnie namacalnych, patetycznych sytuacji z honorem w tle i ze mną w roli głównej. Jak mówię o sobie, że jestem dobrym i prawym człowiekiem, a czasami w rozmowie z przyjaciółmi - nielicznymi, ale jednak - tak siebie definiuję, to nie śmieje się wtedy we mnie taki mniejszy, cyniczny Kuba Wojewódzki. Tak serio to uważam siebie za cervantesowską postać. Gonię za swoimi ideałami, które opakowuję - moim zdaniem inteligentnie - w sarkazm albo ironię. I to jest moja, możemy użyć tego słowa: misja. Uważam, że ludzie w mediach, ci inteligentni, powinni mącić, być niepoprawni, uczyć myślenia.

Uczyć myślenia to brzmi wzniośle. Ale w Twoim programie na otwarcie sezonu, gdy zaprosiłeś do studia Anię Muchę, trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek, nawet prowokacyjnej misji. Nie twierdzę, że programy opiniotwórcze ci się nie zdarzają: Kondrat, Peszek, Nowicki, Tusk, czapki z głów. Należę do stałej widowni. Ale tym razem zrobiłeś show z własnego życia. I tylko tyle.
KW: Ja? Show z własnego życia?!

Masz wątpliwości? Wejdź w internet: "Mucha płakała u Wojewódzkiego". Tysiące wejść, setki komentarzy, obleśny rechot w sprawie baterii do wibratora, dochodzenie: "są razem, nie są?". Inna jakość.
KW: Jak sama powiedziałaś, wszyscy wiedzą, że byliśmy ze sobą albo jesteśmy, albo będziemy, a może i nie. Wieloznaczność, niedookreśloność tych plotek jest dowodem na to, że potrafię grać swoim wizerunkiem w sposób kontrolowany. Robienie wariacji na temat własnego życia mnie bawi, o ile ja jestem ich autorem. Wiele lat temu zobaczyłem genialną rzecz - plakat do spektaklu Krystiana Lupy Wymazywanie, na którym było napisane: Krystian Lupa zaprasza, adaptacja tekstu Krystian Lupa, reżyseria Krystian Lupa, scenariusz Krystian Lupa, scenografia Krystian Lupa. Uważam, że w programie, który co do spółgłoski i samogłoski nazywa się tak jak ja, mogę sobie pozwolić na taki właśnie rodzaj autorskiego narcyzmu. Jeśli chcesz - moją wariację "wszystkiego na sprzedaż". I na taką sobie pozwoliłem. Ale nadal nie nazwałbym tego sprzedawaniem swojego życia.

Masz słabości?
KW: Jestem kobieciarzem. Podobają mi się prawie wszystkie kobiety.

Pytam o prawdziwe słabości. To raczej normalne, że podobają ci się ładne kobiety.
KW: Nie powiedziałem, że ładne. Powiedziałem "prawie wszystkie", a tu już jest słabość.

Powiesz coś serio na temat: Wojewódzki i kobiety?
KW: Szczerze to mogę powiedzieć tak: ja albo się z paniami przyjaźnię, albo zażywam bachusowych uciech, nurzając się w przyjemnościach cielesnych. Nie wypracowałem, na razie, takiej relacji z kobietą, która by to połączyła, więc zażywam dwóch skrajnych wariantów. Od lat uważam, że bigamia to stan o jedną żonę za dużo, a monogamia to właściwie to samo...

Inna słabość?
KW: Hm... Producentki w programie Mam talent powiedziały mi niedawno: "Ty zwróć uwagę, jak reagujesz, gdy w studiu pojawiają się dzieci".

A jak reagujesz?
KW: Tak, że zaczęły sugerować: "Stary, zbliża się pora, gdy powinieneś zostać ojcem". Dotąd w takich razach miałem zawsze na podorędziu fraszkę Sztaudyngera: "Co robimy od stuleci? Dzieci". Zbywałem tę kwestię żartem. Nagle zdałem sobie sprawę, że dopuszczam w ogóle taką myśl. Tylko że babcia kiedyś mi powiedziała: "człowiek powinien żyć takim życiem, które jak księga mogłoby być podręcznikiem dla jego dzieci". I zastanawiam się, czy życie, jakie ja prowadzę, może być księgą. W tej akurat kwestii mam wysoko ustawione poczucie odpowiedzialności. Byłem kiedyś z fantastyczną dziewczyną, która miała kilkunastoletnią córkę. I doświadczyłem, jak pięknym uczuciem może być ojcostwo. Moją słabością jest to, że naprawdę zacząłem tak to widzieć.

Co cię powstrzymuje oprócz obiekcji, czy nadajesz się na wzór do naśladowania?
KW: Wciąż się boję i zawsze się bałem takiego obrazka, że połowę życia zatruwają ci starzy, a drugą połowę żona i dzieci. Chaplin został ojcem w wieku lat 80, więc...

Ale po raz jedenasty. Dla początkującego osiemdziesiątka to dość ekstremalne założenie.
KW: Uwielbiam w życiu początki i sytuacje skrajne. Bo wszystkie wykluczają nudę. Kiedyś czytałem, że Pablo Picasso, kiedy marzł, potrafił palić swoimi obrazami, i to gdy były już sporo warte. To pokazuje piękno jego wolności i wiarę, że może jeszcze absolutnie wszystko. Za tym tęsknię. Pociągają mnie też wszelkie sytuacje autodestrukcyjne.

Szybkie samochody?
KW: Owszem, mam słabość. Ale wplątywanie do biograficznej rozmowy blaszanych elementów to jakaś profanacja. Chyba że robi się to z gracją Jamesa Deana, odchodząc w aucie w wieczność.

Uznajmy, że to ja się dopuszczam tej profanacji.
KW: W gruncie rzeczy nie lubię o tym opowiadać.

Nie żartuj, a legendarne porsche carrera? Program w program...
KW: To przeszłość. Teraz jest pomarańczowe porsche GT3 RS. Torowy, rzadki, niepotrzebny samochód. Totalnie niepraktyczny. Cudownie jest robić w życiu rzeczy niepraktyczne, niemądre, niepoukładane. Uwielbiam. Staram się nie przysiadać do normalności. Mam ten wielki przywilej, że w czasach, gdy średnia krajowa dobija do trzech tysięcy, mogę być totalnym beztroskim wesołkiem. I lubię się tym pysznić. Nie dlatego, że rajcuje mnie cena mojego auta, to byłoby żałosnym brakiem klasy. Ale dlatego, że mogę tym drażnić polskiego kołtuna, który się pieni, gdy widzi kogoś zadowolonego, wolnego, niezależnego.

Myślałeś kiedyś, żeby wyjechać z Polski?
KW: Gdy mnie ktoś pyta o ulubione miejsce w Polsce, zawsze mówię: Okęcie, bo tam szybko można nabrać perspektywy, dystansu. Ale nigdy stąd nie wyjadę, choć na pytanie, czy jestem Polakiem, odpowiadam, że przede wszystkim ssakiem. To zabrzmi okropnie: najlepiej czuję się w Nowym Jorku, mieście, które jest skrótem, syntezą współczesnego świata. Ale nie rzucim ziemi, skąd nasz ród!

Pora na finał. Cholernie się wstydzę, że...?
KW: ... pojęcie wstydu jest dla mnie z innej galaktyki. Jak dotąd jeszcze tam nie byłem.

Jestem dumny z tego, że...?
KW: ... potrafię znaleźć partnera w Dodzie Elektrodzie i Franciszku Starowieyskim.

Sens życia według Kuby Wojewódzkiego?
KW: Poszukiwanie sensu jest, było i będzie dla mnie kompletnie bezsensowne. Może tak być?

Ty decydujesz.

Rozmawiała Anna Jasińska