Morderca z kwiatkiem
Kobiety go uwielbiały za urodę amanta, ponadprzeciętną inteligencję, przedsiębiorczość i szarm. Miał tylko jedną wadę: mordował z zimną krwią.
Mówili o nim "Piękny Władzio", bo Władysław Mazurkiewicz wyglądał jak amant z Hollywood. Zawsze elegancko ubrany, w dobrze skrojonym garniturze, pewny siebie, z nienagannymi manierami i uwodzicielskim uśmiechem robił wrażenie światowca. W rodzinnym Krakowie miał doskonałą reputację.
Nic dziwnego, że kobiety do niego lgnęły, a mężczyźni darzyli estymą. Spotkanie z "Pięknym Władziem" dla wielu skończyło się jednak tragicznie. Pod maską sympatycznego krakowskiego bywalca krył się morderca, który przez 15 lat dopuszczał się okrutnych zbrodni. Wszystkie zabójstwa miały tło rabunkowe. Bo "Piękny Władzio" niczego tak nie pragnął, jak być bogatym.
Pochodził z biednej krakowskiej rodziny. Miał cztery lata, gdy matka zostawiła go pod opieką ojca i zamieszkała w Warszawie z nowym ukochanym. Wkrótce zmarła po zażyciu śmiertelnej dawki morfiny. Macocha Mazurkiewicza wspominała, że chłopiec zawsze pragnął jednego - wyrwać się z biedy. I od zawsze miał żyłkę do interesów.
Gdy po szkole podjął pracę w drukarni, w wolnych chwilach handlował, czym się dało. W czasie wojny wszedł w układ z narzeczoną gestapowca i wymieniał żydowskie złoto na dolary. Kilka lat później postanowił po raz pierwszy dla pieniędzy zabić.
Co ciekawe, jego pierwsza ofiara uszła z życiem. Był nią Żyd, Tadeusz Brommer, który po wojnie zarabiał na życie, handlując złotem i dolarami. Słyszał, że Mazurkiewicz potrafi wszystko sprzedać, a dzięki związkom z gestapo jest nietykalny. Wszedł więc z nim w układ. Załatwił dla "Pięknego Władzia" 10 złotych dolarówek i cztery austrackie dukaty. Mieli je razem odsprzedać pewnemu Niemcowi. W drodze Mazurkiewicz poczęstował go kanapką, jak się później okazało "doprawioną" cyjankiem. Brommer wyczuł truciznę i cudem uniknął śmierci. Władysław zrozumiał wtedy, że następnym razem musi użyć skuteczniejszych narzędzi. Takich jak dwa pistolety, którymi przez następne 15 lat zastrzelił kilkadziesiąt osób.
"Piękny Władzio" był wytrawnym uwodzicielem. Ale igraszki z nim kończyły się śmiercią. Zagrożone były te kochanki, które posiadały majątek. Dobierał je zarówno z półświatka jak też z "towarzystwa". "Jak się Władek uwziął na jakąś kobietę, to codziennie posyłał jej czerwone róże. Uwielbiał szkarłatne róże. Gdy czekał na którąś w garażu, kładł kwiaty na tapczanie stojącym za kotarą. Prowadził wybrankę, uchylał zasłonę i wręczał jej piękny bukiet. Nalewał z karafki wódki, siadał obok sympatii na tapczanie i sączył jej do ucha czułe słówka. Nie przeszkadzało mu, że kilkanaście centymetrów pod stopami leżały dwa trupy", zeznawał przed laty jego przyjaciel. Ciała należały do sióstr: Jadwigi de Laveaux i Zofii Suchowej.
Pierwsza była sąsiadką Mazurkiewicza. Kilka lat wcześniej zamordował jej męża. Jerzy de Laveaux był przedwojennym oficerem Wojska Polskiego. W czasie wojny dorobił się ogromnego majątku na handlu z Niemcami. Gdy potrzebował dużej ilości skóry podeszwowej, zwrócił się do swojego obrotnego sąsiada, Władysława Mazurkiewicza. Ten obiecał pomóc. Odnalazł zakonnika, który posiadał towar. Z portfelem pełnym gotówki Jerzy de Laveaux wsiadł więc do samochodu sąsiada i udali się w podróż. Kilka kilometrów dalej Mazurkiewicz strzelił mu w tył głowy. Po powrocie ochoczo zaangażował się w poszukiwania "zaginionego" sąsiada, a nawet uwiódł pogrążoną w rozpaczy panią de Laveaux.
Spotkał się z nią kilka lat później, gdy zwęszył, że kobieta posiada spory majątek. Znów ją omotał i przekonał, by powierzyła mu na przechowanie swoje kosztowności. Argumentował, że w niepewnych czasach trzymanie majątku w mieszkaniu jest ryzykowne. Gdy jakiś czas później kobieta zaczęła się domagać zwrotu własności, zastrzelił ją tak jak przed laty jej męża. Ciało wrzucił do dołu, który wykopał w swoim garażu. Kilka godzin później trafił tam kolejny trup - jej siostry Zofii. Dół został zalany betonem. W garażu, w którym spoczywały ciała pomordowanych, Włodzimierz urządził sobie garsonierę.
Podczas głośnego procesu w 1956 roku Mazurkiewicz przyznał się do ponad 30 morderstw. Aresztowano go za usiłowanie zabójstwa handlarza z Warszawy, Stanisława Łopuszyńskiego. Ale już 10 lat wcześniej cudem uniknął ujęcia. Było to po zamordowaniu bankowca Józefa Tomaszewskiego. Dzięki zeznaniom świadków stał się głównym podejrzanym, milicja rozesłała nawet za nim list gończy.
Sąsiedzi i znajomi Mazurkiewicza nie dawali wiary, że elegancki, inteligentny i zabójczo przystojny mężczyzna mógłby być mordercą. Opowiadali, że regularnie odwiedzał grób ukochanego pieska pochowanego pod Krakowem. "Za każdym razem przywoził mu świeże kwiaty. Ktoś o tak wielkim sercu nie może być mordercą", mówili.
Ostatecznie, dzięki znajomościom w prokuraturze i fałszywemu alibi udało mu się uniknąć kary. Zabijał przez kolejne 10 lat. Mazurkiewicz łapał ludzi na ich chciwość, proponując transakcje życia, biznes stulecia, finansowy strzał w dziesiątkę. O swoich mordach mówił "wypadki", a do ofiar podchodził beznamiętnie.
Po zastrzeleniu Jerzego de Laveaux zapakował jego ciało do bagażnika z zamiarem utopienia w Wiśle. Zanim jednak pozbył się dowodu zbrodni, przez kilka godzin wraz z innymi zażywał kąpieli słonecznej i pływał w rzece. Za pomoc w przestępstwach aresztowano przyrodnią siostrę Mazurkiewicza. Wciąż niejasna pozostaje jednak rola jego byłej żony, Heleny. Mimo rozwodu mieszkali razem, a kobieta przyjaźniła się z kolejnymi kochankami eksmęża.
Gdy po raz pierwszy policja przyszła po Władysława, skłamała, że nie zna miejsca jego pobytu. To ona też zapewniła mu alibi w sprawie morderstwa Tomaszewskiego. Podczas procesu stwierdziła, że Włodzimierz był bardzo dobrym mężem i trudno jej znaleźć choć jedną rysę na jego nieskazitelnym wizerunku.
Justyna Kasprzak
Wszystkie zdjęcia pochodzą z książki "Elegancki morderca" autorstwa Cezarego Łazarewicza, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.