Nie wolno tracić nadziei
"Jest cudownie", mówi SHOW Justyna. Zdradza, że wkracza w nowy etap życia. Wspólnie z mężem wygrali walkę o jego zdrowie. Nagrała kolejną płytę. I zabrała rodzinę do Indii.
Czyli jednak pracowałaś... Podobno wcześniej, na czas choroby twojego męża Maćka, odłożyłaś nagrywanie płyty. To prawda, że przestałaś tworzyć?
- Przestałam tak skrupulatnie zajmować się pracą. Ale grałam koncerty, bo przecież nikt z nas nie jest zwolniony na czas choroby od płacenia rachunków. Życie płynie dalej, a my musimy sobie z tym poradzić. Ale powiem ci, że nie chcę na ten temat zbyt dużo rozmawiać, bo o chorobie ma prawo mówić ten, kto ją przeżył. Ja tylko stałam z boku. Współczuć i pomagać to nie to samo, co czuć.
To ja zadam pytanie użyteczne. Czy jest cokolwiek, co mogłabyś poradzić rodzinie osoby chorej?
- Tylko tyle, by nie traciła nadziei i była pełna pozytywnych myśli. To nieodzowny element zdrowia każdego z nas.
W jaki sposób wzbudzałaś w sobie nieustanną wiarę i pozytywne myślenie?
- To chyba jest kwestia dojrzałości. Mam też taki sposób, że jak zaczynam być mocno podenerwowana, bo wszystko się rozpada, to zaczynam śpiewać. Muzyka płynie, a moje anioły ją słyszą i przylatują z pomocą.
Słyszałam, że jest odwrotnie. Ludzie nieszczęśliwi mają ściśnięte gardło, tracą chęć do śpiewania.
- Przed laty byłam w związku z chłopakiem, który strasznie podcinał mi skrzydła. Człowiek jest utkany z emocji, a kobieta to najdelikatniej utkana "francuska koronka". Kobiety potrafią kochać wbrew wszystkiemu i wszystkim. Tak też było ze mną. Po kolejnej porcji niepotrzebnych słów i czynów straciłam głos. Poszłam do lekarza, bo przecież miałam koncert. Wtedy lekarka powiedziała mi: "Pani Justyno, z pani gardłem jest wszystko w porządku. Czy przeżyła pani ostatnio jakąś traumę?". Pomyślałam w duchu: "Traumę? Jak to strasznie brzmi". Ale prawdą jest, że wtedy całe moje życie było jednym wielkim nieszczęściem. Powoli zaczęło przychodzić otrzeźwienie.
Czy można powiedzieć, że miniony rok był najtrudniejszym czasem w twoim życiu?
- Na pewno bardzo trudna była śmierć taty. A potem... właśnie ostatni rok związany z chorobą męża. Tak, to dwa najmocniejsze zakręty w moim życiu.
Wcześniejsze doświadczenia: szukanie miłości, rozstania z mężczyznami pewnie też były ciężkie?
- Wtedy takie się wydawały. Ale z perspektywy czasu wydają się błahe. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach, w których dopada cię nagle świadomość, że możesz stracić kogoś, z kim stanowisz jedność.
Pamiętasz, jak poznałaś Maćka? Przypuszczałaś, że to będzie wielka miłość?
- Historia jest długa, ale zaczęło się od tego, że zobaczyłam go na zdjęciu w gazecie. Pomyślałam, że jest niezwykle pięknym mężczyzną. Być może przez moją nastoletnią głowę przeszła wtedy myśl, że zostanie moim mężem, ale tego nie pamiętam!?
A co było dla ciebie dotąd największym wyzwaniem, jeśli chodzi o pracę na scenie?
- Na scenie nie ma lat lepszych czy gorszych. Cały czas jest ciężka i mozolna praca, przekraczanie granic własnych możliwości. Każdy koncert to sprawdzian twojego talentu, scenicznej charyzmy, charakteru, ale i warsztatu, bez którego talent stoi w miejscu.
Dokładnie dwadzieścia lat temu zrezygnowałaś ze studiów, by śpiewać. Miałaś kiedyś przeczucie, że będziesz popularną osobą?
- Raczej śpiewającą. Popularność nie mieściła się w granicach dziecięcego postrzegania świata. Z dzieciństwa pamiętam, że gdy tylko Agata (najstarsza siostra, przyp. red.) siadała do fortepianu, natychmiast stałam przy niej i już chciałam śpiewać. Reszta obowiązków była poza moim zainteresowaniem (śmiech).
Zawsze kocham swoje życie. Bez względu na to, jakie niesie ze sobą niespodzianki.
Pierwszy koncert?
- To musiało być ponad trzydzieści lat temu. Wtedy z rodziną jeździłam małym busem po całej Europie, grając koncerty. Pamiętam poranne wstawanie i zapach kadzidła w kościele, bo zdarzało nam się występować w pięknych starych kościołach.
Który moment w swojej karierze wspominasz najmilej?
- Gdy wygrałam konkurs w Opolu w 1994 roku. Śpiewałam wtedy "Boskie Buenos" Maanamu. Pamiętam, że najpierw wyczytywano wyróżnienia. Nie było wśród nich mojego nazwiska. Pomyślałam: "Jedyne, na co zasługiwałam, to wyróżnienie, więc już po mnie". Nagle usłyszałam, że to ja zdobywam pierwsze miejsce, i słowa Ireny Santor: "Nie zgubmy tej perły". Takie momenty nie zdarzają się często.?
- Wydałam wtedy okrzyk szczęścia. To był chyba najwyższy z możliwych dla mnie dźwięków (śmiech). Przez kolejne piętnaście lat zdobyłam wszystkie ważniejsze nagrody muzyczne i nie tylko. Ale nigdy już nic nie było dla mnie takim szokiem energetycznym, jak wygrane Opole.
Na co wydałaś pierwsze zarobione na śpiewaniu pieniądze?
- Na rzeszowskim rynku kupiłam sobie buty. Kremowe, na płaskim obcasie. Piękne! Potem do sznurówek doczepiłam złote kółeczka, które pierwotnie były ozdobami świeczników, a na butach wyglądały jak prawdziwa biżuteria. Wtedy półki w sklepach były puste, a ja nosiłam rzeczy po starszych siostrach, więc takie buty szybko zostały megahitem (śmiech). To były czasy wielkiej improwizacji dla młodych ludzi z wyobraźnią.
Ile miałaś wtedy lat?
- Szesnaście.
Zazdrościsz czasem piosenek innym artystom?
- Uwielbiam Dead Can Dance. Kocham każdą piosenkę Lisy Gerrard, Björk i kilku innych artystów. Ale te utwory tylko w ich ustach brzmią doskonale.
Niektórzy twierdzą, że "Boskie Buenos" zaśpiewałaś przed laty lepiej od Kory.
- Ależ to tylko oryginał ma tę pierwotną energię, która pociągnęła za sobą ludzi. Dlatego wszystkie show, w których młodzi ludzi śpiewają cudze piosenki, to, niestety, błędne koło. Szkoda, że nie ma programu, w których ludzie śpiewaliby swoje kompozycje. Miałoby to sens, bo tylko wtedy moglibyśmy się dowiedzieć, czy mamy do czynienia z artystą, czy też odtwórcą piosenek, których na świecie jest naprawdę wielu.
Zachwycił cię ktoś z "The Voice of Poland", "Bitwy na głosy" czy X Factor?
- Głos to nie wszystko. Zachwyt mam nadzieję przeżyć, słuchając ich autorskich płyt. Ale na razie ich nie słyszę. Dobrym przykładem jest Adele. Podobno wygrała brytyjski "Mam talent" w wieku 8 lat, ale nie dała się potem do niczego zmusić. Powiedziała, że płytę wyda, jak będzie gotowa. I zachwyciła cały świat, bo nie zrobiła niczego na siłę i wbrew temu, co muzycznie czuje. To bardzo ważne!
A ty tworzyłaś swoje piosenki już w wieku 18 lat?
- Tworzyłam je bez przerwy, na okrągło, już jako dziecko. Zanim poznałam Grzegorza Ciechowskiego, miałam napisaną prawie całą "Dziewczynę szamana" i kilka pomysłów na następną płytę. Wiele osób uważa, że Grzegorzowi zawdzięczam wszystko. To prawda, że zawdzięczam mu bardzo wiele, i zawsze szczerze go podziwiałam. On był nie tylko wspaniałym artystą, ale i człowiekiem. Kiedy zaczęłam z nim pracować, byłam już w dużej mierze ukształtowanym muzykiem, z całą gamą własnych piosenek i pomysłów.
- Wiedziałam konkretnie, czego chcę i w którą stronę zamierzam iść. Grałam już w kilku zespołach alternatywnej sceny: Wańka Wstańka, Revolutio Cordis. Wspólnie z moim ówczesnym ukochanym, Pawłem, tworzyliśmy niektóre utwory. Nie miałam tylko dobrych tekstów. Tych, które dla mnie wtedy napisano, w ogóle nie czułam, chociaż ich autorami byli bardzo znani i poważani artyści. Dopiero Grzegorz trafił w sedno i zakochałam się w tym, co stworzył ze słów dla mnie. Bo w dużej mierze w tych tekstach byłam właśnie ja.
Trzymasz życie w swoich rękach?
- Ludzie mówią: "Nic nie mogę zmienić, bo: a to mam okropnego szefa, a to popaprane życie". Ale to przecież są warunki zewnętrzne. Sztuką jest oddzielić je od siebie samego. Uważam, że każdy człowiek powinien stanąć przed lustrem i zapytać uczciwie: "Czego mi potrzeba? O czym marzę? I za czym tęsknię?". Każdy wie doskonale, co dla niego jest najlepsze. Życie jest nieustannym ruchem, zmianą i nauką. To, co było dobre za czasów naszych rodziców, niekoniecznie przystaje do naszego szczęścia.
Żyjesz pod prąd?
- Żyję po swojemu i błogosławię każdy dzień, w którym na nowo otwieram oczy.
Czego chcesz więcej?
- Wolnego czasu, choć jego brak jest też w dużej mierze moim wyborem. Tak więc nie narzekam!
Kto daje ci pozytywną energię?
- Byliśmy z mężem ostatnio na koncercie Sade. Ona jest nieprawdopodobna: zmysłowa, piękna, cudownie śpiewa. Nie mogliśmy oboje oderwać od niej oczu. Natomiast z moim starszym synem pojechaliśmy na koncert Rihanny i... nawet Leon nie był zachwycony. Rihanna to piękna dziewczyna i naprawdę fajnie śpiewa, a niektóre jej piosenki są świetnie wyprodukowane, o teledyskach nie wspominając. Wielkie show, mnóstwo pieniędzy. Ale wzruszeń i prawdy niewiele! Sade to przykład prawdziwego artysty, a Rihanna wielkiej gwiazdy nowych czasów.
Jaka będzie twój nowy krążek?
- Dwie płyty w jednym pudełku. Ale nie będzie to typowe "the best of", czyli przegląd najlepszych starych utworów. To będą wybrane przeze mnie piosenki, zaaranżowane tym razem na nowo przez młodych producentów, m.in.: Agim Dzeljilji, Agnieszka Lach, Fox, Digit All Love, Bartosz Hervy, Mimofoni. Wszystko jest masterowane w Berlinie u mistrza, który pracuje z Iggy Popem, Limp Bizkit, Miss Kittin czy Peaches.
Długo nagrywałaś tę płytę?
- Praca nad XV (to tytuł płyty, przyp. red.) zajęła mi, z przerwami, dwa lata. Ale cieszę się i jestem z niej dumna. Z tego, jak brzmi i jak wygląda. Mamy cztery teledyski kręcone w czterech różnych krajach, które najpierw będziemy pokazywać w Warszawie. Pracuję teraz z fantastycznymi młodymi ludźmi i wierzę, że moi fani będą zachwyceni tym, co zrobiliśmy. W pierwszych dniach kwietnia album będzie już czekał w sklepach.
Kiedy czułaś się w życiu najszczęśliwsza?
-I tu oczywiście nie mogę powiedzieć, że na scenie (śmiech). Jak każda mama powiem, że... wtedy, kiedy moi synowie przyszli na świat. Jak zobaczyłam te piękne oczyska Leona i Stasia, to był moment nieporównywalny z niczym. Natychmiast się w nich zakochałam i głęboko wzruszyłam.
Tak właśnie myślałam. A jacy oni dzisiaj są ci twoi ukochani synowie?
- Młodszy Staś ma duży talent do muzyki. A starszy Leon odziedziczył wszystkie talenty po tacie, ale z muzyki też ma szóstkę (śmiech).
Jesteś chyba kobietą, która mocno stąpa po ziemi.
- Patrząc na nasz dom rodzinny, cieszę się każdą chwilą. I zdrowiem! Bo ono jest najważniejsze.
Jakie jest twoje "tu i teraz"?
- Cudowne! Wchodzę w czterdziesty rok życia. Jeszcze nigdy mój głos nie był tak dobrze zespolony z ciałem. Mój mąż wyzdrowiał i czuje się dobrze. Wracam z nową siłą do pracy. Wydaję dwupłytowy album XV i wiosną jadę w trasę nie tylko po Polsce. Kręcę program dla Polsat Café. Niczego więcej nie potrzebuję. Zawsze kocham swoje życie, bez względu na to, jakie niesie ze sobą niespodzianki.
Iwona Zgliczyńska