On ma talent

Po pół minuty rozpoznaje, czy ktoś będzie gwiazdą, czy nie. I nie boi się ostro mówić, co myśli. Nawet o Edycie Górniak, Dodzie i Kubie Wojewódzkim. To będzie jego jesień!

Robert Kozyra budzi skrajne emocje / fot. A. Szilagyi
Robert Kozyra budzi skrajne emocje / fot. A. SzilagyiMWMedia

- Wbrew temu, co się ludziom wydaje, to bardzo ciężka praca. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że wszedłem do budynku radia mając dwadzieścia lat, a wyszedłem jako czterdziestolatek. Dotarło do mnie, że przegapiłem bardzo fajny czas swojego życia. Gdy moi znajomi zakładali rodziny, umawiali się na kolacje, zwiedzali świat i robili inne fajne rzeczy, ja pracowałem. Wiele w życiu ominęło mnie bezpowrotnie. Kiedy więc skończyłem pracę, postanowiłem robić tylko to, co sprawia mi przyjemność. A "Mam talent" sprawia mi przyjemność. I to dużą.

Szefem Radia ZET został pan w wieku 26 lat. Młodzi szefowie to dobrzy szefowie?
- Nie! Nie mają dojrzałości, wiedzy, dystansu. Ale kiedy zaczynałem, rynek wyglądał zupełnie inaczej. Gdy zostałem szefem Radia ZET, stacja była na skraju bankructwa. Zanim zaproponowano mi tę funkcję, wielu menedżerów w stolicy próbowało się z tym uporać i nikomu się nie udało. Dlatego Andrzej Woyciechowski ściągnął mnie do Warszawy i oddał w moje ręce swoje radio. Udało mi się trzykrotnie zwiększyć słuchalność i stworzyć radio ogólnopolskie.

Skoro odniósł pan tak wielki sukces, dlaczego pan zrezygnował?
- W 2007 roku przyszedł moment zatrzymania. Miałem poważny wypadek. Lekarze zrobili mi wtedy wiele pogłębionych badań i nagle dowiedziałem się, że mam raka. Na stwierdzenie, jaki to rodzaj, musiałem czekać długie tygodnie. To był okropny czas w moim życiu. Odchodziłem od zmysłów, w ogóle nie spałem, ale mimo wszystko kierowałem firmą. Zaplanowałem sprzedaż mieszkania, leczenie w Szwajcarii, zacząłem przygotowywać rodzinę na to, co nas czeka. Oczekiwanie było wiecznością. Ponieważ miałem złamany kręgosłup, przez pół roku musiałem leżeć w łóżku.

- Ciągle zadawałem sobie pytanie, dlaczego mi się to przytrafiło. I dlaczego ostatnie dni życia muszę spędzić w łóżku, nie mogąc nawet wyjść na spacer. Trudno wyrazić, co czułem - może to zrozumieć tylko osoba, która coś takiego przeżyła. Po wielu dodatkowych badaniach okazało się, że to była pomyłka. Lekarz zamiast najpierw zrobić wszystkie badania, by upewnić się, czy jego diagnoza jest słuszna, zafundował mi traumę, która odebrała mi przyjemność życia i zmieniła na zawsze moje patrzenie na świat. Proszę więc teraz wszystkich lekarzy, by w trudnych przypadkach zastanowili się dobrze, co i w jaki sposób mówią pacjentom.

Jak się zmieniło pana życie, kiedy przestał pan być redaktorem naczelnym radia i prezesem spółki?
- Stwierdziłem, że będę sprawiał sobie przyjemności: wysypiał się, nadrabiał zaległości towarzyskie, bez pośpiechu czytał książki. Zacząłem żyć. Podróżowałem po świecie. Potem zaczęły mi się przydarzać zabawne i miłe przypadki. Michał Kwieciński zaproponował mi, żebym wystąpił w epizodycznej roli w serialu "Hotel 52". Zagrałem biznesmena kleptomana. Producent stwierdził, że zderzenie mojego ostrego wizerunku z tą tragikomiczną rolą może być zabawne.

Aktor musi słuchać wielu osób. Nie było to dla pana, przyzwyczajonego do wydawania poleceń, trudne doświadczenie?
- Nie miałem z tym żadnego problemu (śmiech). Gdy potem okazało się, że Michał Kwieciński szuka kogoś do roli gubernatora dystryktu warszawskiego w "Czasie honoru" i uważa, że nadaję się do tej roli, też postanowiłem spróbować. Nęciła mnie dobra marka serialu. To miała być rola epizodyczna, ale w czwartej serii została rozbudowana. Od września będę więc w telewizji nie tylko w "Mam talent", ale również w "Czasie honoru". Mam bardzo dużo dni zdjęciowych. Ku mojemu rozbawieniu, dostałem też kilka innych propozycji filmowych, ale je odrzuciłem.

Dlaczego zdecydował się pan na udział w "Mam talent"? Też znęciła pana marka programu?
- Wiele lat, jako szef radia, wyłaniałem talenty zarówno dziennikarskie, jak i muzyczne. Na przykład ja pierwszy zacząłem grać w Radiu ZET zespół Feel. Niestety, kompletnie nie rozumiejąc reguł show-biznesu, zbyt szybko wydali drugą płytę. Materiał na nią komponowali grając jednocześnie niewiarygodną ilość koncertów po sukcesie na festiwalu w Sopocie. W ten sposób sami sobie podcięli skrzydła.

- Różni ludzie przychodzili do mnie w poszukiwaniu pracy. Żonglerzy, którzy chcieli mieć program w radiu(!)... Kiedyś przyszła pani, która przyniosła ze sobą snop zboża. Zapytałem, co ją do mnie sprowadza. Powiedziała, że chciałaby poprowadzić poranny program rolniczy. To czasem było trochę jak w programie "Mam talent".

Teraz pan również będzie surowo oceniany.
- Liczę się z tym. Podjąłem decyzję o udziale w "Mam talent" przede wszystkim dlatego, że to świetny program! Oglądałem jego wersję brytyjską i amerykańską, i muszę przyznać, że polska była najlepsza. Miała dużo lepsze jury, dużo lepszą reżyserię i tempo. Gdy Edward Miszczak zaproponował mi udział w jury, zgodziłem się.

Znał pan wcześniej Małgorzatę Foremniak i Agnieszkę Chylińską?
- Nie. Zaskoczyła mnie ich otwartość i serdeczność. Agnieszkę po raz pierwszy spotkałem tuż przed rozpoczęciem programu. Małgosię - kilka tygodni wcześniej, w Wielki Piątek, na zakupach. Wiedziałem już, że będziemy razem pracować, więc podszedłem do niej i między regałami z piwem i jajkami przedstawiliśmy się sobie. Później spotkaliśmy się już we trójkę, razem z Agnieszką. Było nie tylko miło, ale też bardzo zawodowo.

Stworzyliśmy zgrany zespół - mówi Kozyra / fot. J.Antoniak
MWMedia

A Małgosia Foremniak?
- Z Małgosią prowadzimy dyskusje o zjawiskach nadprzyrodzonych. W przerwach dużo rozmawiamy. Jest przeuroczą, bardzo otwartą, ciepłą osobą. Zwraca uwagę na każdego. W każdym chce znaleźć coś dobrego, a poza tym emanuje z niej kojący spokój. Podoba mi się też jej styl ubierania. Kobiecy i sexy.

Czyli nie będzie między wami konfliktów?
- Jurorzy programów talent show często ze sobą rywalizują, ale w naszym przypadku jest inaczej. Stworzyliśmy zgrany zespół, oczywiście różniąc się w ocenach.

A jurorzy X-Factora tworzyli zespół?
- Nie miałem takiego wrażenia. Oczywiście rywalizacja między jurorami wpisana jest akurat w zasady X-Factora, ale wielokrotnie miałem wrażenie, że ktoś chciał tylko, żeby o nim mówiono, jaki jest bezkompromisowy nawet kosztem tego, że bezpodstawnie wyeliminował kogoś z gry. A myślę, że oprócz zabawy ludzie oczekują też, że zostaną potraktowani poważnie. Bo to przecież dla wielu z nich są najważniejsze 2 minuty w życiu. Na pierwszym spotkaniu z Agnieszką i Małgosią ustaliliśmy, że będziemy jedną drużyną.

Kuba Wojewódzki, juror X-Factor, jest na pana wyjątkowo cięty. Denerwuje to pana?
- W ogóle mnie to nie zajmuje. Nigdy nie chciałbym być Kubą Wojewódzkim. Kuba jest inteligentnym facetem, który wymyślił sobie rolę błazna, a mnie to nie interesuje. Kuba jest jedną z 38 milionów osób w tym kraju, które mają prawo mnie oceniać, i już. Odniósł niewątpliwie sukces i nikt mu tego nie odbierze.

Podobno kiedyś groził pan Kubie.
- Gdy odchodziłem z Radia ZET, Kuba w swoim porannym programie radiowym drwił z mojego nazwiska. Przyszedł do mnie wtedy Janusz Weiss, który słuchał tej audycji i z niesmakiem mi o tym powiedział. Drwiny z nazwiska są wyjątkowo poniżej pasa. Kilka dni później zobaczyłem w wąskiej uliczce Kubę w jego czerwonym, luksusowym samochodzie. Szedłem prosto na niego. Musiał się zatrzymać. Podszedłem do auta i poprosiłem, żeby otworzył okno. Powiedziałem mu dosadnie, co o tym myślę. On tylko potem zacytował mnie w "Polityce", nie tłumacząc kontekstu. Mam nadzieję, że informacje o telefonach Kuby do tych, którzy byli na nagraniu "Mam talent", i o pytaniach, czy jestem bardzo słaby, to tylko plotki zawistnych, którzy chcą nas poróżnić.

Myśli pan, że jego niechęć do pana bierze się stąd, że nie zatrudnił go pan w Radiu ZET?
- Nie wiem. Chciał u mnie pracować, ale go nie przyjąłem. Pozwoliłem mu nagrać kilka próbnych audycji, ale żadna nie była dobra. To był jednak Kuba Wojewódzki sprzed "Idola", który tak naprawdę go ukształtował. Najpierw kopiował Simona Cowella, potem kompromitował nas w Londynie na spotkaniu jurorów z krajów, gdzie pojawił się ten program, nie tylko tym, że nie potrafił powiedzieć nawet jednego zdania po angielsku. W końcu zaczął łapać formę, patrząc, jak reaguje na niego publiczność, co działa, a co trafia w pustkę.

- To nie jest tak, że nie przyjmując go do radia, przepuściłem perłę. On nie był wtedy tym Kubą, który od momentu przejścia do TVN odnosi prawdziwy sukces. Dzisiaj, gdy coś na mój temat pisze, przyjmuję to po prostu do wiadomości. Często śmieszą mnie jego żarty. Życzę mu jak najlepiej. W programie na pewno nie będę go naśladował.

Więc czego mogą się spodziewać po Robercie Kozyrze widzowie "Mam talent" ?
- Chcę być sprawiedliwym jurorem. Uważam, że inaczej należy oceniać amatorów, a inaczej profesjonalistów. Na castingi do "Mam talent" często przychodzą ludzie, którzy nie mają talentu, ale mają poczucie humoru i osobowość. To też ważne. Trzeba mieć ogromną odwagę, żeby stanąć przed jury i wystąpić. Nie mam zamiaru się wyżywać na ludziach ani udowadniać im, że jestem na siłę dowcipny, fajny, lepszy od nich. Znam swoją rolę w programie. Myślę, że widzowie mogą być zaskoczeni tym, że nie tylko oceniamy uczestników, ale też jesteśmy z nimi na scenie.

A co pana najbardziej zaskoczyło na pierwszych castingach?
- Że jest jeszcze w Polsce tak wielu utalentowanych ludzi i że w tym roku mamy wysyp saksofonistów. Nie miałem też pojęcia, że to tak ciężka praca! Nie wiem, czy bardziej fizyczna - bo spędzamy na planie cały dzień, uczestnicy castingów wchodzą na scenę co piętnaście minut i musimy być non stop skupieni - czy emocjonalna. Bardzo przeżywam występy uczestników.

- Zawsze podchodzę emocjonalnie do tego, co robię, ale tym razem sam byłem zaskoczony, że tak bardzo mnie to porusza. Do tego stopnia, że kiedy po całym dniu pracy wracałem do hotelu, nie mogłem zasnąć, bo ciągle myślałem o ludziach, których oglądałem, biłem się z myślami, czy podjęliśmy dobrą decyzję. Gdy decydowaliśmy, kto ma przejść do półfinału, non stop myślałem o uczestnikach, w kółko oglądałem nagrania z ich występami. Co więcej, mimo że minęło już kilka tygodni od nagrań, nadal myślę o tych, którzy mieli talent, ale nie załapali się do półfinału. Jest mi ich po prostu żal.

Robert budzi skrajne emocje / fot. J.Antoniak
MWMedia

Kiedyś powiedział pan, że wystarczy panu 30 sekund, żeby się zorientować, z jakim człowiekiem ma się do czynienia. Czy ta umiejętność pomaga w "Mam talent"?
- Tak, oczywiście. Jak ktoś wchodzi na scenę, to już po chwili wiadomo, czy ma talent, czy nie. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Rzadko zawodzi.

Czy myśli pan, że takie programy jak "Mam talent" mogą zmienić polską scenę muzyczną?
- Gdy przyjąłem propozycję zostania jurorem, znajomi pytali mnie, na co właściwie liczę. Bo skoro było już tyle programów tego typu, to kto uzdolniony może się jeszcze pojawić? Powiem pani, że w tej edycji jest co najmniej pięć tak genialnych osób, że gdybym miał fantazję bycia menedżerem, od razu bym się nimi zajął. Mam nadzieję, że tym programem zaczynają swoją długą karierę w Polsce.

Mimo wielu propozycji zostania menedżerem, pan konsekwentnie odmawia polskim gwiazdom.
- Tak, ale gdy ktoś prosi o radę, udzielam jej. Przychodzili do mnie ludzie, którzy pytali zarówno o to, co zrobić ze swoimi pieniędzmi, jak i z talentem. Czasem coś podpowiadałem. Kiedyś przyszła bardzo zdolna dziewczyna, Emilia Majcherczyk. Mogła zrobić karierę na miarę Kasi Kowalskiej. Jej płytę produkował Adam Abramek. Mieli fajną piosenkę, ale tylko jedną. Prosiłem, żeby zmienili resztę utworów i nie tracili szansy. Oni nie chcieli. Tłumaczyli, że to będzie "takie brytyjskie". I dziewczyna przepadła. A mogła naprawdę zrobić karierę!

- Żałuję też, że Natalia Kukulska wybrała trudną artystycznie drogę. Jest jedną z najlepiej śpiewających osób w Polsce. Nagrywa płyty na przekór. Mogłaby być w zupełnie innym miejscu, gdyby zmieniła repertuar. Ale może wtedy nie byłaby szczęśliwa? Coraz bardziej podoba mi się Ewa Farna. Jestem zachwycony Gabą Kulką. Ma prawdziwy talent, mimo że tworzy niszową muzykę. Szkoda, że na popowym rynku już dawno nie pojawił się nikt z takim talentem jak Gaba.

Nie chciał pan nigdy otworzyć własnej wytwórni?
- Nie. Polski rynek muzyczny jest bardzo trudny. To droga przez mękę. Przypadek Kayah mnie tylko w tym utwierdza. Przez kilka dobrych lat Kayah inwestowała w nowych obiecujących artystów, wydając ich płyty. Teraz skupiła się głównie na menedżerowaniu koncertami, bo tylko to dziś przynosi pieniądze.

Myśli pan, że udział na przykład w "Mam talent" jest dobrą furtką do kariery?
- Tak. To dziś jedyna realna dla artystów trampolina do sukcesu. Jeśli masz talent, telewizja da ci promocję, jakiej nie zapewni ci nikt. Piotr Lisiecki świetnie sobie radzi. Kamil Bednarek sprzedał więcej płyt niż niejeden dużo bardziej znany artysta. Oczywiście za Kamilem Bednarkiem stoi siła programu, ale i to że jest w swojej muzyce autentyczny i... ma talent.

A jaką pan widzi przyszłość przed Dodą? Ostatnio pojawiły się pogłoski, że kończy karierę.
- Mam nadzieję, że w końcu nagra jakieś dobre piosenki. Na jej nowej płycie nie ma ani jednego hitu. To nie najlepiej jak na komercyjną artystkę. Szokowanie nie wystarczy na długo. Przekonał się już o tym Michał Wiśniewski. Jej autorskie teksty są porażająco infantylne. To dziwi przy jej legendarnym IQ, którym się promowała. Nie cenię Dody jako piosenkarki, ale to, co zrobiła dla chorych na białaczkę, jest godne szacunku. I nawet tylko z tego powodu dobrze, że pojawiła się na świecie.

- Gdyby popracowała nad sposobem śpiewania i lepiej wybierała piosenki, to ze swoim przebiciem w mediach mogłaby być wielka. Jak Maryla Rodowicz, która ma kilkadziesiąt hitów, z których będą żyć w luksusie pewnie nawet jej wnuki.

A nowa piosenka Edyty Górniak "On The Run" podoba się panu?
- Nie. To słaba piosenka z niedorobionym refrenem. Za dwa miesiące nikt nie będzie o niej pamiętał. To nie utwór na miarę talentu Edyty. Ona powinna śpiewać piosenki tak dobre, jak te Rihanny, Beyoncé, Adele. Edyta wybiera złe kompozycje. Obiecała wydanie płyty w tym roku i pewnie presja czasu nie pozwala jej złapać dystansu i dokonać dobrych wyborów, ale trzymam za nią kciuki, bo jest fenomenalną artystką.

Co pan sądzi o tegorocznych finalistach X-Factor? Mają szansę na karierę?
- Ada Szulc, gdyby była dobrze prowadzona, może zaistnieć. Potrafi śpiewać, jest piękna, ale mam wrażenie, że zbyt wycofana, a scena z nieśmiałymi obchodzi się okrutnie. Mam nadzieję, że jej potencjał zostanie wykorzystany. Gienek Loska będzie żyć z muzyki, ale z dala od mediów, których, mam wrażenie, nie lubi. Szpak? Intuicyjnie przeczuwam, że zrobi spektakularną, ale bardzo krótką karierę. Prawdopodobnie tak krótką, że niewykluczone, że jej koniec już nastąpił. Chciałbym się mylić. Jego duet z Aleksandrą Burke w finale X-Factora pokazał, że nad śpiewaniem musi dużo popracować. Nie rozumiałem, dlaczego jurorzy chwalili go, gdy spektakularnie położył kilka piosenek, bo zamiast wykonać pracę interpretacyjną, po prostu darł ryja, żeby tylko zrobić wrażenie. W "Mam talent" jest na przykład dziewczyna, która odpadła z X-Factor. Absolutnie fantastyczna! Nie wiem, jak mogła nie dojść do finału. Mam nadzieję, że my nie popełnimy takiego błędu.

Joanna Łazarz

Nowy większy SHOW - elegancki magazyn o gwiazdach! Jeszcze więcej stron, więcej gwiazd i tematów! Więcej przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu, w sprzedaży od 29 sierpnia!

Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas