Pierwszy punk w Częstochowie
Szmuglowanie w Jarocinie, włosy na cukier i... najlepsza matura z polskiego w całej szkole. Taki był młody Muniek!
Dzieciństwo spędziłeś, jak większość dzieciaków z twojego pokolenia, na podwórzu?
- Jasne. Kiedy miałem cztery lata, razem z rodzicami przenieśliśmy się na osiedle gomółkowskich bloków na Rakowie, potocznie nazywane "dzielnicą cudów". A na podwórku funkcjonowali gitowcy. Oni nas nie ruszali, bo byliśmy mali. A ich obowiązywał kodeks moralny. Pili wino i na gitarze grali piosenki typu "Czarny chleb i czarna kawa", "Dziewczyna o perłowych włosach". Mieli długie włosy i tatuaże. W domu babcia mówiła: "Zygmusiu, na stole jest rosołek".
- A potem wychodziłem na podwórko i zaczynała się lekcja życia typu opowieści o dziewczynach i w większości fikcyjnych wyczynach seksualnych (śmiech). To byli tacy erotomani gawędziarze, ale dla nas, publiczności małolatów, oni byli herosami.Te dwa światy: domu i podwórka, w moim życiu wzajemnie się przenikały. Po latach wydaje mi się, że tylko dwóch gości poza mną wybiło się i poszli na studia.
Jak ci się wiodło w szkole podstawowej?
- Miałem wtedy opinię dobrego ucznia. Ci drugoroczni ściągali ode mnie i dzięki temu miałem względny spokój, oni mnie chronili. Wszyscy w klasie nazywali mnie wtedy Mongoł. To dlatego, że byłem ostrzyżony na tzw. pazia. Co jeszcze? Już w podstawówce ciągnęło mnie do przedmiotów humanistycznych. Nałogowo też czytałem książki: Karola Maya, Alfreda Szklarskiego i Arkadego Fiedlera.
Byłeś maminsynkiem?
- W kontekście nauki to raczej ojciec mnie nadzorował. Był tokarzem w hucie i jak wracał do domu, to miał czas. Moja mama pracowała jako kierowniczka sklepu spożywczego. Miała dość ciężką robotę, po nocach wklejała do zeszytu kartki na cukier. Ludzie ciągle czegoś od niej chcieli, bo w PRL-u jedzenie było towarem wymiennym. Bardziej obecna była w domu w weekendy. Wtedy gotowała nam obiady.
Podrywałeś dziewczyny na muzykę?
- Jasne, ojciec kupił magnetofon Zetka 120 T, ogromną szafę na taśmy szpulowe, które śmierdziały rybą, bo pochodziły z ZSRR. I zaczęło się nagrywanie z radia. Wtedy płyt nie było wcale. Jak Jolka z sąsiedztwa wychodziła na podwórko, to Zetka lądowała na parapecie i na cały regulator. Ona szła i niby nie patrzyła w okno. Ja też niby nie patrzyłem. No i nic z tego podrywu nie wyszło.
Czy to prawda, że byłeś pierwszym punkiem w Częstochowie?
- Jak z kumplem pojechaliśmy na koncert Kryzysu i Tiltu, to przywieźliśmy do miasta nową religię.
Jak się wtedy ubierałeś?
- Pamiętam, że mama w dzieciństwie krzyczała za mną: "Zygmuś, włóż sweterek w serek i koszulkę". Ale już w 1978 roku z szafy ojca wyciągnąłem garnitury z lat 50., w jodełkę. Nosiłem też okulary przeciwsłoneczne, włosy ufarbowałem henną na rudo. Mama się oczywiście załamała. A mnie wzięła nowa fala i pierwsze przejawy buntu.
- Kiedyś z moim kumplem Słoniem przyszliśmy na lekcję religii w płaszczach po ojcach i z włosami ostro postawionymi na cukier. Przypięliśmy sobie znaczki według mojego pomysłu: "Częstochowa pali się z nudów". Ksiądz oczywiście wyrzucił nas z lekcji.
A jak wspominasz IV liceum ogólnokształcące, w którym wszystko może się zdarzyć...?
- Było najstarsze w mieście, z tradycjami. Specyficzny klimat, miks społecznych rodowodów. Nawet w naszym zespole, który założyliśmy w czwartej klasie liceum, dało się to odczuć. Ja i Słoniu mieliśmy rodowody robotnicze. Klawiszowiec pochodził z rodziny rzemieślniczej, a gitarzysta jest dziś profesorem na ASP. Był też Tomek, syn króla prywatnego biznesu, który miał wesołe miasteczko w Częstochowie. To właśnie on kupił nam wszystkim instrumenty: gitary, perkusję...
I wtedy zaczęła się wasza kariera?
- (śmiech) Nikt z nas wtedy grać nie umiał, ale co z tego. Myśleliśmy: "Jesteśmy kumplami, spróbujemy". Punk rock był impulsem typu "zrób to sam". Ja byłem jednak potwornie leniwy. Znałem może trzy chwyty na gitarę. Chłopaki rysowali mi jakieś tabelki z akordami, ale i tak nic z tego nie wychodziło. Stan wojenny wstrząsnął wszystkimi, ale dał nam, chłopakom, impuls do tworzenia. W opozycji do państwa, w zasadzie do wszystkiego. Wtedy kultura naprawdę bardzo dobrze się miała, bo artysta głodny to artysta płodny.
Kto pisał wam teksty?
- Ja oczywiście! Pisałem o tym, że jest niebezpiecznie na ulicy, że można dostać w łeb. Trochę też o bzdetach. W jednym kawałku wrzeszczałem na przykład: "Nienawidzę maty, nienawidzę taty, nienawidzę siebie, nie!". Bzdura jakaś, dziecinada. Wtedy nie wiedziałem, że to będzie moje życie, mój zawód. Robiłem to, by zabić czas.
Maturę zdawałeś w stanie wojennym?
- Tak, pamiętam, że studniówkę mieliśmy tylko do godziny 21.00, w dodatku przy zaciągniętych zasłonach. O 22.00 trzeba było już być w domu.
A ja w tym czasie byłem poważnie zakochany. Ona mieszkała blisko dworca PKP. Do mnie był kawałek, a na dworze zimno jak diabli. Kiedyś się u niej zasiedziałem i kiedy wracałem do domu z gitarą basową, złapało mnie ZOMO.
- Byli naprawdę agresywni. Pytali: "Co masz w tym pokrowcu? Może karabin?". Ja, że gitarę. A w środku pokrowca miałem teksty naszej kapeli, które mogły zostać potraktowane jak ulotki polityczne. Puścili. Uciekałem do tramwaju.
Jak wspominasz czasy studenckie?
- Dostałem się w 1982 roku na polonistykę na UW. Zdałem egzamin, nie jakoś super. Były wtedy punkty za pochodzenie. Pewnie je dostałem... Mieszkałem w akademiku na ul. Kickiego, na Grochowie. Od pierwszego roku trwała balanga nieustająca. Czułem się jak w komunie, bo wszyscy wtedy byli biedni, ale jedzenie i kasę sobie wzajemnie pożyczali.
- Wtedy ludzie byli ze sobą bardzo złączeni. W opozycji do systemu. Wszyscy słuchaliśmy Kaczmarskiego, chodziliśmy na manifestacje. Pamiętam napiętą atmosferę, pamiętam gaz łzawiący. Wszystko pamiętam.
Podobno pracę magisterską napisałeś o sobie?
- Wtedy dziewczyny na polonistyce pisały o Jarocinie, nawet do niego nie jeżdżąc. A profesor Roch Sulima powiedział mi: "Niech pan za dużo nie czyta, niech pan pisze o sobie". Napisałem historię zespołu undergroundowego w Polsce w latach 80.
Pewnie teraz powiesz, że kiedyś było lepiej...
- Ja bym do PRL-u nigdy nie wrócił. Tak gadają zgredy. Życie trzeba brać takie, jakie jest. Już nigdy nie będzie "kiedyś".
Iwona Zgliczyńska
Nowy większy SHOW - elegancki magazyn o gwiazdach! Jeszcze więcej stron, więcej gwiazd i tematów! Więcej przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu, w sprzedaży od 16 czerwca!