Pomidory były raz w roku
W Alwerni, gdzie dorastał, pieniądze nie dawały szczęścia. Bo co za nie kupić? Nie było o czym marzyć, czego zazdrościć...
Dlaczego nie to samo?
- Bo mnie tam nie ma. Pięcioletniego, ośmioletniego (śmiech). Ale do rzeczy. Alwernia według przekazów, niekoniecznie naukowych, to miasteczko, które powstało na wygasłym wulkanie. Czyli wszystko, że tak powiem, odbywało się w moim dzieciństwie na kraterze. Na nim stoi rynek i klasztor ojców Bernardynów. I wszystko to obrośnięte lasem. Coś dziwnego: ni to miasto, ni to wieś. Bajka!
Od dzieciństwa marzył pan o aktorstwie?
- A skąd! Chciałem być księdzem. Byłem nawet bardzo pilnym ministrantem. Ale potem to mi jakoś przeszło. W okresie dojrzewania (śmiech).
Był pan zapatrzony w starszych braci?
- Nie pamiętam. Ale faktycznie, Mikołaj (dziś jest dyrektorem Starego Teatru - przyp. red.) pierwszy zdawał do szkoły teatralnej. On zrobił to z powołania.
A pan?
- Czasem jeździłem do Mikołaja na wagary i widziałem wtedy śliczne dziewczyny.
To nie mogła być główna motywacja...
- Jasne, że główna! A czemu nie?! Jak się ma siedemnaście lat i właśnie zdaje się maturę? Ja przecież wtedy nie widziałem nic poza Alwernią, Chrzanowem i, z rzadka, Krakowem. Dzisiaj miałem na przykład spotkanie ze studentami i mówiłem im: "Pamiętajcie, teraz macie jeden z najpiękniejszych okresów życia. Studia to taki czas, kiedy człowiek jest już dorosły, mniej więcej. I na szczęście jeszcze trochę głupi".
Żeby coś przeżyć, trzeba być trochę głupim?
- Właśnie, głupota to jest podstawa! Fantastyczny czas. Człowiek robi to, co chce wtedy robić. To Mickiewicz w "Pani Twardowskiej" pisał: "Hulaj dusza, piekła nie ma". Więc mniej więcej to robiłem. No przecież nie pamiętam dokładnie (śmiech). Dzisiaj to się chyba nazywa balanga.
Pana rodzice pewnie mieli czas dla dzieci. Nie to, co w dzisiejszych czasach.
- Bzdura! Ja urodziłem się po wojnie, ledwo co po stalinizmie. Moi rodzice, mając trzech synów, których chcieli wykształcić, musieli ciężko pracować. Mama była kierowniczką w banku, a ojciec kierownikiem zaopatrzenia w warsztatach chemicznych. Oboje wykonywali zawody niezwiązane ze swoim wykształceniem - ojciec był historykiem po Uniwersytecie Jagiellońskim. Taka pogoń za chlebem... W Alwerni była tylko szkoła podstawowa. Do średniej jeździliśmy z braćmi do Chrzanowa albo Wadowic. Codziennie musieliśmy wstawać piętnaście minut po piątej. Potem maszerowaliśmy dwa kilometry do stacji kolejowej.
Teraz ludzie narzekają, że przyszły ciężkie czasy.
- Bo teraz ludzie, proszę pani, mają słabą pamięć. Gonią za pieniądzem, który nie jest im naprawdę potrzebny. Kiedyś trzeba było zarobić na jedzenie i buty na zimę, a nie po to, by wyjechać na Wyspy Kanaryjskie.
A pan jakie miał marzenia?
- Nie miałem marzeń. W Warszawie były wystawy sklepowe, więc można było marzyć o tym, co się na nich widziało. A w Alwerni nie było wystaw. Był tylko sklep spożywczy, a obok tzw. artykuły żelazne, gdzie kupowałem naftę, gwoździe i świeczki.
Teraz wszystko przez okrągły rok! To nienormalne!
- Kiedyś dawało się odczuć przednówek. Już jarzyn brakowało, bo gniły po piwnicach. Marchewki były takie miękkie, a ziemniaki pomarszczone. Teraz to jabłka się pryska chemikaliami i mogą w chłodniach nawet cztery lata siedzieć.
Czy wtedy na wiosnę czekał pan bardziej niż teraz?
- Jak były pierwsze czereśnie, to chodziliśmy na "grandę". Latem na jabłka papierówki, a na jesieni na gruszki.
Musiało być coś, o czym pan marzył!
- Raz w tygodniu przyjeżdżało do nas kino objazdowe. Marzyłem więc, by nie okazało się, że film jest od szesnastu lat. Tam właśnie, z otwartą gębą, obejrzałem "Rzymskie wakacje" z Gregorym Peckiem i Audrey Hepburn. Oszalałem, jak zobaczyłem Rzym, i potańcówkę na barce na Tybrze. Wtedy sobie pomyślałem, że to jest coś tak innego, niż ja znam, niż ja wiem o świecie.
- Nawet nie marzyłem, żeby tam pojechać. A jednak w 1997 roku dostałem rolę we włoskim filmie. W ostatniej scenie jechałem trójkołowcem, a na pace z tyłu wiozłem świnię. Okazało się, że tę scenę kręciliśmy dokładnie w tym samym miejscu na Tybrze. I wtedy pomyślałam: "Cóż z tego, że nie wyglądam jak Gregory Peck i cóż z tego, że moją partnerką nie jest Audrey Hepburn, tylko świnia. Ja tu jestem, choć nawet o tym nie marzyłem".
A chciał pan kiedyś wygrać milion dolarów?
- Za dolary wtedy siedziało się w ciupie. Mowy nie było! Ale pamiętam, że w Krakowie była loteria Lajkonik i za dwójkę płacono pięć złotych. Ogólnopolski to był Totolotek. I główną wygraną w latach 70. był właśnie milion złotych, tak jak teraz. Tylko że czterdzieści lat temu można było za milion kupić mniej niż dziś. Kilogram cukru
kosztował 20 złotych, a przecież średnia pensja wynosiła 3 tysiące. Tak jak teraz!
Ależ pan ma pamięć!
- Ja sobie to wszystko kiedyś przeanalizowałem. Kilogram szynki kosztował 100 złotych. Gdzie dziś mięso za taką cenę? Mały fiat, czyli najmniejszy i najmniej komfortowy samochód świata, kosztował 64 tysiące. A duży fiat - no nie był to szczyt elegancji - 120 tysięcy.
Wkurza pana, jak ludzie mówią, że teraz jest gorzej?
- Bardzo. Owszem, dziś jedzenie drożeje, ale i tak jest dziesięć razy tańsze niż w latach 60.
Pierwsze miłości... Jak to z nimi było?
- Tak jak śpiewa Gąssowski: "Gdzie się podziały tamte prywatki?". U nas w domu było radio z adapterem Preludium. Na prywatkach klapa w górę i nastawiałem płytę na odpowiednią szybkość: 33, 45, 78 obrotów.
Imię pierwszej ważnej dziewczyny?
- Nawet jakbym sobie przypomniał, to jak ona by to przeczytała... No to po co?
Nie powie pan?
- Czy ja wiem, która była pierwsza, która druga.
To jednak pamięć czasem szwankuje...
- (śmiech) Wszystko dziś wydaje mi się jakieś mniejsze. Koło kapliczki na rynku w Alwerni rosły dęby, które wydawały mi się największe na świecie. Nawet te baobaby z Afryki w książkach od geografii nie umywały się do nich. Ale dziś widzę, że to całkiem normalne drzewa.
Iwona Zgliczyńska
Nowy większy SHOW - elegancki magazyn o gwiazdach! Jeszcze więcej stron, więcej gwiazd i tematów! Więcej przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu, w sprzedaży od 4 maja!