Pomidory były raz w roku
W Alwerni, gdzie dorastał, pieniądze nie dawały szczęścia. Bo co za nie kupić? Nie było o czym marzyć, czego zazdrościć...

Często pan teraz jeździ do Alwerni - miejsca, w którym się wychował?Andrzej Grabowski: - Jeżdżę, nawet wczoraj byłem. Ale to już kompletnie nie jest to samo.
Dlaczego nie to samo? - Bo mnie tam nie ma. Pięcioletniego, ośmioletniego (śmiech). Ale do rzeczy. Alwernia według przekazów, niekoniecznie naukowych, to miasteczko, które powstało na wygasłym wulkanie. Czyli wszystko, że tak powiem, odbywało się w moim dzieciństwie na kraterze. Na nim stoi rynek i klasztor ojców Bernardynów. I wszystko to obrośnięte lasem. Coś dziwnego: ni to miasto, ni to wieś. Bajka!
Od dzieciństwa marzył pan o aktorstwie? - A skąd! Chciałem być księdzem. Byłem nawet bardzo pilnym ministrantem. Ale potem to mi jakoś przeszło. W okresie dojrzewania (śmiech).
Był pan zapatrzony w starszych braci? - Nie pamiętam. Ale faktycznie, Mikołaj (dziś jest dyrektorem Starego Teatru - przyp. red.) pierwszy zdawał do szkoły teatralnej. On zrobił to z powołania.
A pan? - Czasem jeździłem do Mikołaja na wagary i widziałem wtedy śliczne dziewczyny.
To nie mogła być główna motywacja... - Jasne, że główna! A czemu nie?! Jak się ma siedemnaście lat i właśnie zdaje się maturę? Ja przecież wtedy nie widziałem nic poza Alwernią, Chrzanowem i, z rzadka, Krakowem. Dzisiaj miałem na przykład spotkanie ze studentami i mówiłem im: "Pamiętajcie, teraz macie jeden z najpiękniejszych okresów życia. Studia to taki czas, kiedy człowiek jest już dorosły, mniej więcej. I na szczęście jeszcze trochę głupi".
Żeby coś przeżyć, trzeba być trochę głupim? - Właśnie, głupota to jest podstawa! Fantastyczny czas. Człowiek robi to, co chce wtedy robić. To Mickiewicz w "Pani Twardowskiej" pisał: "Hulaj dusza, piekła nie ma". Więc mniej więcej to robiłem. No przecież nie pamiętam dokładnie (śmiech). Dzisiaj to się chyba nazywa balanga.

Jacy byli pana rodzice? - Jeśli powiem, że matka była matką, a ojciec ojcem, to też wiele już znaczy.
Pana rodzice pewnie mieli czas dla dzieci. Nie to, co w dzisiejszych czasach. - Bzdura! Ja urodziłem się po wojnie, ledwo co po stalinizmie. Moi rodzice, mając trzech synów, których chcieli wykształcić, musieli ciężko pracować. Mama była kierowniczką w banku, a ojciec kierownikiem zaopatrzenia w warsztatach chemicznych. Oboje wykonywali zawody niezwiązane ze swoim wykształceniem - ojciec był historykiem po Uniwersytecie Jagiellońskim. Taka pogoń za chlebem... W Alwerni była tylko szkoła podstawowa. Do średniej jeździliśmy z braćmi do Chrzanowa albo Wadowic. Codziennie musieliśmy wstawać piętnaście minut po piątej. Potem maszerowaliśmy dwa kilometry do stacji kolejowej.
Teraz ludzie narzekają, że przyszły ciężkie czasy. - Bo teraz ludzie, proszę pani, mają słabą pamięć. Gonią za pieniądzem, który nie jest im naprawdę potrzebny. Kiedyś trzeba było zarobić na jedzenie i buty na zimę, a nie po to, by wyjechać na Wyspy Kanaryjskie.
A pan jakie miał marzenia? - Nie miałem marzeń. W Warszawie były wystawy sklepowe, więc można było marzyć o tym, co się na nich widziało. A w Alwerni nie było wystaw. Był tylko sklep spożywczy, a obok tzw. artykuły żelazne, gdzie kupowałem naftę, gwoździe i świeczki.

Czyli nic do pozazdroszczenia? - Czego? Komu? U Rybackich kupowało się żur, u Rychłowskich kapustę kiszoną i ogórki, a masło i ser baba ze wsi przynosiła do domu w środę. Jak przychodził lipiec, to na rynku pojawiały się młode kurczaki, które kiedyś były dostępne tylko przez dwa miesiące. Nie tak jak teraz, przez cały rok. W moim dzieciństwie pomidory też były raz w roku. Pamiętam, jak trochę jeszcze zielone kładło się na parapecie, by dojrzały.
Teraz wszystko przez okrągły rok! To nienormalne! - Kiedyś dawało się odczuć przednówek. Już jarzyn brakowało, bo gniły po piwnicach. Marchewki były takie miękkie, a ziemniaki pomarszczone. Teraz to jabłka się pryska chemikaliami i mogą w chłodniach nawet cztery lata siedzieć.
Czy wtedy na wiosnę czekał pan bardziej niż teraz? - Jak były pierwsze czereśnie, to chodziliśmy na "grandę". Latem na jabłka papierówki, a na jesieni na gruszki.
Musiało być coś, o czym pan marzył! - Raz w tygodniu przyjeżdżało do nas kino objazdowe. Marzyłem więc, by nie okazało się, że film jest od szesnastu lat. Tam właśnie, z otwartą gębą, obejrzałem "Rzymskie wakacje" z Gregorym Peckiem i Audrey Hepburn. Oszalałem, jak zobaczyłem Rzym, i potańcówkę na barce na Tybrze. Wtedy sobie pomyślałem, że to jest coś tak innego, niż ja znam, niż ja wiem o świecie.
- Nawet nie marzyłem, żeby tam pojechać. A jednak w 1997 roku dostałem rolę we włoskim filmie. W ostatniej scenie jechałem trójkołowcem, a na pace z tyłu wiozłem świnię. Okazało się, że tę scenę kręciliśmy dokładnie w tym samym miejscu na Tybrze. I wtedy pomyślałam: "Cóż z tego, że nie wyglądam jak Gregory Peck i cóż z tego, że moją partnerką nie jest Audrey Hepburn, tylko świnia. Ja tu jestem, choć nawet o tym nie marzyłem".
A chciał pan kiedyś wygrać milion dolarów? - Za dolary wtedy siedziało się w ciupie. Mowy nie było! Ale pamiętam, że w Krakowie była loteria Lajkonik i za dwójkę płacono pięć złotych. Ogólnopolski to był Totolotek. I główną wygraną w latach 70. był właśnie milion złotych, tak jak teraz. Tylko że czterdzieści lat temu można było za milion kupić mniej niż dziś. Kilogram cukru
kosztował 20 złotych, a przecież średnia pensja wynosiła 3 tysiące. Tak jak teraz!
Ależ pan ma pamięć! - Ja sobie to wszystko kiedyś przeanalizowałem. Kilogram szynki kosztował 100 złotych. Gdzie dziś mięso za taką cenę? Mały fiat, czyli najmniejszy i najmniej komfortowy samochód świata, kosztował 64 tysiące. A duży fiat - no nie był to szczyt elegancji - 120 tysięcy.
Wkurza pana, jak ludzie mówią, że teraz jest gorzej? - Bardzo. Owszem, dziś jedzenie drożeje, ale i tak jest dziesięć razy tańsze niż w latach 60.
Pierwsze miłości... Jak to z nimi było? - Tak jak śpiewa Gąssowski: "Gdzie się podziały tamte prywatki?". U nas w domu było radio z adapterem Preludium. Na prywatkach klapa w górę i nastawiałem płytę na odpowiednią szybkość: 33, 45, 78 obrotów.
Imię pierwszej ważnej dziewczyny? - Nawet jakbym sobie przypomniał, to jak ona by to przeczytała... No to po co?
Nie powie pan? - Czy ja wiem, która była pierwsza, która druga.
To jednak pamięć czasem szwankuje... - (śmiech) Wszystko dziś wydaje mi się jakieś mniejsze. Koło kapliczki na rynku w Alwerni rosły dęby, które wydawały mi się największe na świecie. Nawet te baobaby z Afryki w książkach od geografii nie umywały się do nich. Ale dziś widzę, że to całkiem normalne drzewa.
Iwona Zgliczyńska
Nowy większy SHOW - elegancki magazyn o gwiazdach! Jeszcze więcej stron, więcej gwiazd i tematów! Więcej przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu, w sprzedaży od 4 maja!