Renata Dancewicz: Zawsze byłam niefrasobliwa
O sposobach na zachowanie urody, niefrasobliwym podejściu do pieniędzy i o swoim sześcioletnim synku opowiada Renata Dancewicz.
A co pani robi, że wciąż tak świetnie wygląda?
Maniacko dbam o siebie. Jak miałam 15 lat przeczytałam gdzieś, że nie można spać na poduszce, bo robią się zmarszczki na szyi. Więc zawsze śpię na płaskim. Uwielbiam też dopieszczać się różnymi masażami, peelingami, maseczkami.
A figura?
Nie kontroluję wagi, nie mam jej nawet w domu... Kiedyś myślałam, że ruch to towar przereklamowany. Ale udział w Tańcu z gwiazdami przekonał mnie, że czasami warto się ruszyć.
Odwiedza pani siłownię?
Siłownia to mój nieustanny plan. Zamierzam się tam wybrać, ale wciąż jeszcze nie dotarłam.
Przyznaje się pani do swojego wieku?
Dlaczego nie? Z jednej strony dołująca jest świadomość, że pewnego dnia człowiek będzie stary i umrze. Ale z drugiej strony, nie chciałabym żyć wiecznie.
Zaczęła już pani odkładać pieniądze na czarną godzinę?
W ogóle. Nie mam drugiego zawodu, nie mam oszczędności. Ale mam własną teorię o pieniądzach: im więcej ich wydajesz, tym więcej ich masz. Dlatego nie boję się zaciągać długów. Mam naturę dosyć lekkomyślną i nie lubię zamartwiać się za dużo. Pożyczanie pieniędzy od ludzi to element więzi. Nie chciałabym być osobą samowystarczalną.
Mówi pani tak, bo jest popularną aktorką. A pewnie zawsze jest pani na plusie.
Nie! Kiedy byłam adeptką w teatrze w Wałbrzychu, miałam najniższą stawkę z możliwych. Miałam wtedy kota i pasję bilardową. Kiedy dostawałam wypłatę, trzy czwarte lądowało w bufecie, bo żywiłam się na kredyt. Za resztę kupowałam puszki dla kota. Potem przeniosłam się do Warszawy. I też byłam bez grosza, a gdy miałam trochę pieniędzy, szybko je wydawałam - na kapelusz, na buty, na książki. Zawsze byłam niefrasobliwa.
Pożyczyła pani pieniądze komuś, kto nie oddawał?
Jasne! Czasem dawałam na nieoddanie.
W pani życiu wiele się zmieniło, ma pani sześcioletniego synka. To powinno skłonić do stworzenia rezerw na koncie.
Miałam kilka momentów, gdy byłam totalnie pod kreską. I zawsze dawałam sobie radę. Jeżeli o coś się bardzo boimy, to właśnie to coś nas w życiu spotyka. Ja wychodzę z założenia, że jeżeli coś złego mi się przydarzy, to wtedy będę się martwić. Nie wcześniej. Ja przecież nie muszę być gwiazdą. Nie muszę nawet być aktorką. Zawsze mogę sprzedać mieszkanie i wyjechać z dzieckiem gdzieś na wieś.
Uległa pani modzie na pozytywne myślenie?
Tak, bo jest ono okej, ale nie można z nim przesadzać. Nie traktuję siebie jak pępka świata. Nie mam ochoty na dzielenie włosa na czworo i analizowanie każdego stanu mojego ducha. Po co?
Jest pani osobą pewną siebie?
Tak. Ale jestem też introwertyczką, a to mi przeszkadza. Odczuwam dyskomfort, kiedy ludzie na mnie patrzą. Ja wolę iść pod górkę. Nie lubię mieć wszystkiego podanego na talerzu. Zwykle chcemy mieć życie łatwe, lekkie i spokojne.Taki stan mnie usypia. Człowiek leży wtedy jak kot na przypiecku. Jest ciepło, więc po co coś robić?
Nadal uważa pani, że nie warto rezygnować z siebie kosztem dziecka?
Nie zmieniłam się pod wpływem dziecka, ani nie stałam się bardzo łagodna. Nigdy nie zachwycałam się dziećmi, i to też się nie zmieniło. Oczywiście, mój tryb życia podporządkowany jest Jurkowi. Muszę wstać rano, czasem coś ugotować, czego nienawidzę. Muszę się z nim bawić, choć mam szczerze dość tych pociągów i zwierzątek. I jak wysyłam go na tydzień do babci przez pierwsze dni jest szał, cieszę się wolnością. A potem bardzo tęsknię.
Pani synek chodzi do przedszkola?
Tak i jest bardzo zadowolony, ale początki nie była takie proste. Pierwszego dnia kazał mi na siebie czekać. Usiadłam i zaczekałam chwilę, ale ponieważ nic złego z nim się nie działo, nie sprawdzał czy jestem to spokojnie wróciłam do domu. Jurek jest rezolutny i skupiony. Taki mały filozof
Rozmawiała Matylda Porębska