Szczęście według Miśkiewicz

Rozmowa z polską wokalistką jazzową, skrzypaczką, kompozytorką i autorką tekstów- Dorotą Miśkiewicz! Jej najnowsza płyta sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Nam wokalistka zdradza szczegóły jej powstania... i nie tylko.

Dorota Miśkiewicz/fot. Andrzej Szilagyi
Dorota Miśkiewicz/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Urodziłaś się w muzycznej rodzinie Miśkiewiczów. Myślisz, że ciągła obecność muzyki w twoim domu przesądziła o wyborze przez ciebie takiej, a nie innej drogi zawodowej?

Dorota Miśkiewicz: Dom zawsze wpływa na to, co się z nami później dzieje. Kształtuje naszą osobowość, ukierunkowuje, wyznacza również w pewnym stopniu drogę zawodową. Całe moje dzieciństwo wypełnione było muzyką. Nie miałam więc innego wyjścia - musiałam wybrać karierę muzyczną (śmiech).

Pamiętasz swój muzyczny debiut?

Chyba trudno uważać za debiut wstępny egzamin do podstawowej szkoły muzycznej. Jako debiut bardziej odczuwam wykonanie w liceum utworu Lionela Richie pt. "Hello", na akademii z okazji Dnia Kobiet. To był mój debiut wokalny, pierwsze świadome przełamanie lęku przed publicznością.

Współpracowałaś z legendą polskiego jazzu - Włodzimierzem Nahornym. Jak wspominasz pracę z tak wybitnym saksofonistą?

Tak naprawdę, to on mnie odkrył i zauważył. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Jeszcze gdy studiowałam, zaprosił mnie do współpracy. Dużo podróżowaliśmy po świecie, koncertowaliśmy. Wykonywaliśmy utwory Szymanowskiego, Chopina. Wręczał mi nuty i kazał śpiewać, nawet gdy się opierałam i twierdziłam, że nie dam rady tego wykonać. Wierzył we mnie mocno. Przez sam fakt, że był liderem, musiałam (i chciałam) go słuchać. To dzięki niemu odkryłam swoje wysokie dźwięki, czy spróbowałam improwizacji jazzowej.

W 1998 roku Nigel Kennedy zaprosił cię na wspólne koncerty z jego londyńskim zespołem w Wiedniu i Belgradzie...

Nigel Kennedy zobaczył mnie kiedyś w telewizji podczas transmisji festiwalu Jazz Jamboree, gdy występowałam z Nahornym. Siedział wtedy z naszymi wspólnymi znajomymi, którzy widząc jego zainteresowanie moją osobą, wręczyli mu mój numer telefonu. Zadzwonił i zaprosił do współpracy. Pamiętam, że byłam przerażona i szczęśliwa jednocześnie. Miałam przed sobą kilkadziesiąt stron nut, z których miałam wyśpiewać partię napisaną pierwotnie na skrzypce. Jego zespół składał się z samych Anglików, nie było w nim żadnego Polaka. To też było wyzwaniem. Zresztą w tamtym okresie nawet moja podróż samolotem należała do czynników stresujących, jako że wcześniej tego nie robiłam. Byłam bardzo młoda, rzucona na głęboką wodę. Jednak, jak wiadomo, strach ma wielkie oczy, poradziłam sobie ze wszystkim. Nigel Kennedy okazał się wspaniałym człowiekiem, nad wyraz pracowitym. Próby kończyliśmy o 3 w nocy, kiedy wstawałam rano, on był już po joggingu i ćwiczył na skrzypcach.

Niedawno do sklepów trafiła twoja trzecia płyta o egzotycznie brzmiącym tytule "Caminho". Jak doszło do jej powstania?

Bardzo długo szukałam formuły na kolejną płytę. Jej nagranie trwało prawie rok. Marek Napiórkowski i Robert Kubiszyn wpadli na pomysł, żeby zaprosić do współpracy wybitnego brazylijskiego perkusistę Guello. Przyleciał specjalnie z San Paulo, nagrał swoje partie instrumentów perkusyjnych, a one zrodziły kolejne pomysły na płytę. Brazylijskie podejście do rytmu nadało koloryt wszystkim piosenkom, nie tylko sambom i bossanovom...

Skąd pomysł na taki właśnie tytuł?

Tytuł zaczerpnięty z języka bossanowy miał odzwierciedlać moje brazylijskie fascynacje. "Caminho" - oznacza "droga". Jest to według mnie wyraz wieloznaczny, który otwiera wyobraźnię.

Na twojej ostatniej płycie (zresztą nie tylko na niej) pojawiają się znane i cenione nazwiska, m.in. Grzegorz Turnau, Grzegorz Markowski, Marcin Wasilewski czy Marek Napiórkowski. Jak udało ci się namówić tyle znanych osób do swojego kolejnego projektu?

Tak jak wcześniej powiedziałam, wychowywałam się w środowisku muzycznym. Jako wokalistka działam na scenie już od wielu lat, stąd też udało mi się poznać wielu wartościowych muzyków. Na propozycję wzięcia udziału w nagraniu płyty wszyscy zareagowali pozytywnie.

Czym wyróżniają się utwory z twojej nowej płyty? Do kogo kierujesz swoją muzykę?

Brzmienie całości jest bardzo naturalne, same klasyczne instrumenty, oldschoolowe gitary, Hammond, Rhodes, kwintet dęty drewniany. Połączenie klasycznej piosenki i jazzu. Tworząc płytę nie myślałam o żadnej konkretnej grupie wiekowej czy społecznej. To płyta dla każdego, kto ma potrzebę szlachetnej muzyki, zadumy, kto zagląda w głąb siebie. Swoją muzykę kieruję do ludzi wrażliwych, poszukujących, odczuwających pewien metafizyczny niepokój. Na tej płycie śpiewam o miłości, samotności, tęsknocie za tym, czego nie ma. Jest też kilka humorystycznych akcentów.

Twoje piosenki są bardzo starannie i bogato zaaranżowane. Zwracasz na to szczególną uwagę?

Tak. To dla mnie bardzo ważne. Długo pracuję nad każdym albumem. Nic mnie nie pogania, nie ogranicza czasowo. Uwielbiam dodawać pewne smaczki, koronki. Łączyć ze sobą elementy na pozór odległe. Tak zrodził się pomysł połączenia mojego głosu z Markowskim czy użycie klasycznego kwintetu dętego drewnianego, wykorzystywanego w muzyce poważnej, a nie rozrywkowej.

Praca nad płytą, koncerty, wywiady to zajęcia czasochłonne. Udaje ci się zachować równowagę między życiem prywatnym, a zawodowym?

Niestety nie. Obecnie nie mam czasu na nic. Nie mam życia prywatnego. Praca nad płytą, jej promocja, wywiady sprawiły, że moje życie zawodowe przysłoniło zupełnie sprawy prywatne. Czekam cierpliwie aż minie ten gorący okres i wszystko troszkę się uspokoi. Wtedy zrobię sobie zasłużoną przerwę, odpocznę i będę cieszyła się codziennymi, pozazawodowymi rzeczami.

Jaka jesteś poza sceną?

Codziennie inna...

Zawsze chodzisz własnymi drogami? Czy może korzystasz z mądrości innych?

Bardzo lubię radzić się innych. Nigdy jednak nie słucham zdania czy opinii jednego człowieka. Rozmawiam z paroma osobami, by móc później wyciągnąć z tego jak najbardziej słuszne wnioski. To, co usłyszę przefiltrowuję następnie przez własną osobowość, własne myśli, bo najważniejsze i tak jest własne zdanie, pragnienia. Rozmowy z ludźmi pokazują jak można różnie patrzeć na wiele spraw.

Definicja szczęścia według Doroty Miśkiewicz?

Nie mam własnej definicji szczęścia. Całe życie go szukam. Szczęście jest czymś ulotnym.

W swoją przyszłość patrzysz bez lęku? Widzisz ją wyłącznie w różowych kolorach?

Wręcz przeciwnie. Boję się tego, co przyniesie kolejny dzień. Z jednej strony ta niewiadoma jest intrygująca, przyjemna i podniecająca (dlatego też nigdy w życiu nie poszłabym do wróżki, bo nie chcę wiedzieć, co mnie czeka), z drugiej zaś strony - strach przed nieznanym czasem paraliżuje. Czasem za bardzo martwię się o przyszłość, o zdrowie swoje i najbliższych, o kolejne płyty.

Rozmawiała: Ilona Adamska, I.D.Media

IDmedia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas