Szymon Brodziak: Jesteś tym, co widzisz
„Uważam, że każdy ma w sobie coś pięknego, pozostaje tylko kwestia, jak to pokazać”. Dla EksMagazynu - Szymon Brodziak, fotograf, który dzięki wyobraźni i niekonwencjonalnym pomysłom zdobył międzynarodowe uznanie. W lutym w Leica Gallery odbyła się polska premiera jego autorskiego albumu „One”, do którego dedykację napisała June Newton, żona legendy fotografii – Helmuta Newtona.
EksMagazyn: Jakie kobiety cię inspirują?
Szymon Brodziak: - Na samym początku, kiedy dopiero zaczynałem przygodę z aparatem, inspiracją i muzą była moja żona. To ona spowodowała, że zacząłem fotografować i również dzięki niej fotografuję do dziś. Kobiece piękno inspiruje mnie do naciśnięcia migawki, ale w pracy kreacyjnej to miejsca są tym początkiem, do którego dobudowuję historię. Widząc jakiś ciekawy zakątek albo będąc w konkretnej przestrzeni, wyobrażam sobie sytuację, która mogłaby się tam wydarzyć. Później modele - kobiety lub mężczyźni odgrywają role, które wymyślam.
Czy te miejsca mają jakiś wspólny mianownik?
- Lubię przeskakiwać w różne klimaty od industrialnych fabryk po eleganckie pałace - jak chyba każdy potrzebuję różnorodności. Wybór miejsca zależy od historii, którą mam rozwinąć, a czasami od przypadku. Wszystkie niedostępne przestrzenie, bazy militarne, opuszczone szpitale, elektrownie są bardzo kuszące. Uwielbiam w fotografii to, że nie dość, że daje przyzwolenie na robienie różnych szalonych rzeczy, to jeszcze jest przepustką do tych dziwnych światów.
W jaki sposób pracujesz? Budujesz ogromny plan, pedantycznie planujesz kadry czy pozwalasz sobie na spontaniczność?
- Lubię mieć wstępny scenariusz sesji, a niekiedy jest on wymagany przez klienta. Najpiękniejsze jest to, co powstaje pomiędzy, coś czego nie jesteś w stanie przewidzieć. Jest mnóstwo zdjęć - i będzie to również widoczne na wystawie - które powstały przy okazji tworzenia projektów komercyjnych a nie zostały wykorzystane w kampanii. I to właśnie one najbardziej przypadły mi do gustu.
Wracając do kobiet. Jaka jest twoja definicja piękna?
- Jestem zwolennikiem tego, żeby niczego nie definiować, ponieważ każdy jest inny. Każdy odbiera obraz na swój własny sposób. Tak też postrzegam fotografię, sprowadzam ją do najprostszego, pierwszego wrażenia: "albo mi się podoba, albo nie". Wszelkie dorabianie teorii, według mnie, nie ma sensu. Natomiast, jeśli ktoś widzi w moim zdjęciu coś, czego ja nie zauważam, bardzo mnie to cieszy.
A co podoba się tobie jako twórcy zdjęć?
- Wystawa jest wypadkową zdjęć z albumu, a to co się w nim znalazło, jest selekcją selekcji. To efekt końcowy procesu, który w moim przypadku trwał pięć lat. Teraz mam 36 lat, a mając 30 pomyślałem: "Fajnie byłoby coś podsumować, wydać" i już wtedy zacząłem myśleć na temat książki. Cieszę się, trwało to tak długo, ponieważ w międzyczasie pomagało mi bardzo wiele osób. Stworzyłem siedem różnych wersji tego albumu. Gdybyś porównała wersję obecną, z tą sprzed pięciu lat, to zobaczyłabyś, że są to dwie różne książki. Pierwszym selekcjonerem jest moja żona, która ma zupełnie inne spojrzenie ode mnie. Od wielu lat pomaga mi Jurek Sadowski, który jest również dyrektorem artystycznym całej publikacji. To dzięki niemu album wygląda, tak jak wygląda. Oczywiście jest to bardzo subiektywna sprawa, bo - tak naprawdę - z tego samego zestawu 10 zdjęć można stworzyć zupełnie inne historie.
Kiedy patrzę na cykle twoich zdjęć, mam wrażenie, jakby były to kadry wyjęte z jednego filmu. Kręcisz je w swojej głowie przed sesją?
- Planując jakąś sesję, myślę o historii. Staram się raczej łapać momenty niż dopowiadać dokładnie całą narrację. Wiem, że sesja ma być o czymś, ale i tak zdaję sobie sprawę, że każdy dopowie sobie swój własny wątek. Filmowy wymiar zdjęć jest dla mnie bardzo ważny, dlatego też lubię pracować przy świetle dziennym. Trochę żałuję, że mieszkamy w tej szerokości geograficznej. Z drugiej strony, motywuje mnie to do pracy z światłem zastanym, np. żarówką, która wisi gdzieś w pomieszczeniu. Dlatego też tworzę fotografię czarno-białą. Kolor nie jest moim zmartwieniem, łatwiej stworzyć mi ciekawe zdjęcie mieszając różne temperatury barwowe.
Ponoć nie jesteś wyznawcą sprzętu, nie masz 10 obiektywów i gadżetów...
- Zupełnie nie. Szczerze mówiąc, nie za bardzo się na tym znam. Około 90 proc. zdjęć w albumie "One", a jest ich ponad 300, było robionych na jednym i tym samym sprzęcie. Uważam, że zdjęcia powstają w głowie, a uwiecznienie ich to rzecz wtórna. Oczywiście, są inne dziedziny fotografii, w których sprzęt ma ogromne znaczenie, ale mój aparat wystarczy, że jest na tyle dobry, żebym nie musiał o nim myśleć w trakcie pracy.
Od wielu lat pracujesz komercyjnie, ale wypracowałeś sobie pewną swobodę tworzenia. Jak ci się to udaje w sytuacji, kiedy to klient ma ostateczne słowo. Czujesz się wolny jako fotograf?
- Myślę, że tak i jest to skutkiem konsekwentnego wypracowywania stylu. Kiedy zaczyna się fotografować, człowiek stara się korzystać ze wszystkich szans, które widzi dookoła. Zrobiłem w życiu mnóstwo sesji, z których nie jestem zadowolony. Kluczem jest to, żeby tego nie pokazywać - zrobić swoje, ale budować portfolio w sposób świadomy i kontrolowany. Dzięki temu, jest się postrzeganym w pewien sposób. Firmy, które się do mnie zgłaszają, wiedzą czego oczekiwać po moich pracach. Dyskusja na temat efektów sesji zaczyna się z trochę innego pułapu. Każdy fotograf powie, że im większą swobodę daje klient, tym lepsze efekty się osiąga. Kiedy zaczynałem, ludzie pytali mnie: "No dobra, ale jesteś artystą czy idziesz w komercję?" Pytałem, ale o co chodzi? Nie mogłem zrozumieć tego, że nie można robić zdjęć po swojemu i jeszcze z tego żyć. Uparłem, że musi się udać i póki co się udaje.
Wiele osób uważa, że takie pasje jak fotografowanie czy malarstwo lepiej traktować jako hobby, a nie sposób na utrzymywanie się.
- Kończąc studia myślałem, że założę firmę, a fotografowanie będzie moją pasją i jakoś to pogodzę. Był to wybór tzw. bezpiecznej opcji. Po roku stwierdziłem, że nie da się tego połączyć, zrezygnowałem więc z biznesu. Po drodze zatrudniłem się w agencji reklamowej, ale szybko okazało, że nie ma to wiele wspólnego z fotografią. Zacząłem robić zdjęcia ślubne. Wielu fotografów uważa to za obciach, ale moim zdaniem to świetny temat, który pozwala nauczyć się swobodnego posługiwania sprzętem, łapania kadrów i oczywiście sposób na zarabianie. W międzyczasie robiłem własne projekty autorskie. Pierwszy z nich to cykl "Esc - zniewolone kobiety wyzwolone", który powstał w 2003r. Zdjęcie mojej kobiety z rybą w ustach, które jest na okładce albumu Brodziak "One" pochodzi właśnie z tego cyklu. Byłem również asystentem Radka Berenta w agencji Rarapi, do której zgłosiła się firma NOTI spod Poznania produkująca meble i zleciła mi sesję. To była pierwsza kampania z prawdziwego zdarzenia, kiedy przyszedł do mnie klient i powiedział: "Rób, co chcesz". Te fotografie są dzisiaj na wystawie.
To był punkt przełomowy?
- Uważam, że taki punkt jeszcze mi się nie zdarzył - żeby nagle wszystko zaczęło się układać. Bycie freelancerem wiąże się z tym, że nigdy nie wiesz, jaka będzie przyszłość. Pamiętam, że w któryś jesienny, depresyjny dzień bez perspektyw, zadzwonił do mnie Marcin Meller, ówczesny redaktor Playboya: "Widziałem twoje zdjęcia, współpracujmy, zrób, co chcesz". Takie wydarzenia można uznać za małe punkty przełomowe, bo one powodowały, że ktoś mi po raz pierwszy zaufał na podłożu komercyjnym, gdzie mogło coś nie wyjść i ktoś by potem za to odpowiadał. Kiedy zrobiłem zdjęcia dla NOTI, udało mi się wynegocjować, żeby cała kampania, która potem ukazała się w pismach wnętrzarskich, była podpisywana moim nazwiskiem. Czasami trudno takie rzeczy przeforsować, ale warto o nie walczyć, nawet kosztem wynagrodzenia.
Jak wspominasz pracę dla Playboya? Jesteś autorem m.in. słynnej sesji Anny Muchy.
- Pierwsza sesja dla Playboya zaowocowała kolejnymi, aczkolwiek Marcin zapowiedział: "Możemy współpracować co miesiąc, ale musisz robić zdjęcia w kolorze, bo czarno-białe w takiej ilości nie przejdą". To był kolejny element układanki konsekwencji. Powiedziałem, że wolę robić zdjęcia raz na pół roku, ale po swojemu. Kilka miesięcy później zrobiliśmy sesję "Polowanie", którą bardzo lubię. Przedstawia dwie kobiety w lesie, które na siebie polują. Temat okazał się skandalem na skalę światową.
Jak to?
- Ten piktorial został wydrukowany w Polsce, a następnie przedrukowany w innych krajach. Kiedy doszło to do centrali w USA, okazało się, że dla nich broń, krew, śmierć, tego typu klimaty w podtekście, to za dużo. Zdjęcia zostały zakazane, ale rok później byłem pierwszym polskim fotografem, którego sesja promująca serial HBO "Czysta krew" została przedrukowana w amerykańskim Playboyu.
Twoje zdjęcia mimo, że często pokazują nagość, są niegrzeczne, prowokują zmysły, są zarazem bardzo subtelne i nigdy wulgarne. Jak udaje ci się zachować równowagę między epatowaniem seksem, a pokazywaniem klasycznego kobiecego piękna?
- Myślę, że moją domeną jest tworzenie różnych historii i światów. Stopień perwersji tych zdjęć zależy od widza, od tego, co on ma w głowie. Sztuką jest zrobienie wyzywającego zdjęcia, które daje do myślenia, ale bez pokazywania nagości. Taki klimat mnie kręci - kiedy coś wisi w powietrzu, ale nie jest to dosłowne.
Masz na koncie mnóstwo prestiżowych nagród. Jakie jest twoje podejście do wyróżnień? Która ma dla ciebie szczególne znaczenie?
- Niesamowitym przeżyciem było odbieranie nagrody od FashionTV podczas Festiwalu Filmowego w Cannes. Przyleciałem tam dosłownie na jedną noc i to było coś magicznego i wyjątkowego. Jednak nie należy oczekiwać, że taka czy inna nagroda nagle zmieni nasze życie. Trzeba się tym cieszyć i wspierać, ale robić swoje i nie spoczywać na laurach. Bardzo się cieszę, że wydałem album "One". Z jednej strony jest to podsumowanie pewnego okresu pracy, a z drugiej - otwiera dla mnie zupełnie nowe horyzonty. Skupiam się teraz na działalności wystawienniczej, czyli czymś, na co wcześniej zawsze brakowało mi czasu.
Czy twoja droga do charakterystycznego stylu była długa i kręta?
- Zaczynałem, kiedy w Polsce dominowała fotografia analogowa. Czymś naturalnym było obcowanie z czarno-białym filmem, a jeśli były ku temu możliwości, to własnoręcznym wywoływaniem zdjęć w ciemni. Jestem bardzo szczęśliwy, że miałem okazję nauczyć się tych rzeczy. Pierwsze zdjęcia, które mnie zaskoczyły, totalnie wbiły w fotel, to były prace Helmuta Newtona. Na drugim krańcu tego spektrum czarno-białej fotografii był Peter Lindbergh, który pięknie potrafi ująć kobiecość. Te dwa światy bardzo mnie fascynują i między nimi się poruszam. Na początku pojawiały się głosy, że za mocno kopiuję Newtona, ale skutecznie wyleczyła mnie z tego jego żona June Newton. Miałam okazję poznać ją, właściwie poprzez niesamowity zbieg okoliczności. Kiedy pracowałem nad makietą mojego albumu, pokazałem jej projekt i zatrwożony czekałem na opinię. June to ekscentryczna, bardzo wybuchowa starsza pani, która zawsze mówi to, co myśli i jest bardzo cięta na fotografów, którzy kopiują styl jej męża. Wszystko potoczyło się na tyle fajnie, że moją książkę rozpoczyna jej dedykacja. Nasza znajomość trwa do dziś i możliwe, że jeszcze w tym roku zaowocuje bardzo ciekawym wydarzeniem...
Rozmawiała: Joanna Jałowiec
* Szymon Brodziak do swojej twórczości nie lubi dodawać filozofii. Fotografuje głównie na zlecenia firm, na potrzeby reklam i kampanii wizerunkowych. I jest w tym najlepszy: w 2013 w Cannes FashionTV przyznało mu tytuł "najlepszego na świecie fotografa czarno-białych kampanii reklamowych". A do niedawno wydanego autorskiego albumu BRODZIAK "ONE" swoją dedykację - symbolicznie, jako wyraz uznania dla jego talentu - napisała June Newton, żona legendarnego fotografa Helmuta Newtona. Oficjalna premiera albumu, połączona z wystawą, odbyła się w październiku 2014 w Rzymie, a następnie została wystawiona w Galerii Artroom w Kolonii w Niemczech. BRODZIAK "ONE" to podsumowanie ostatnich dziesięciu lat fotograficznej twórczości Szymona, którego artystyczne credo brzmi: "Jesteś tym, co widzisz".