Tadeusz Rolke: Śledzę ludzkie zachowania
O tym, jak ważny jest moment i wyczucie psychologa w pracy fotografa, o wymarzonym zdjęciu, które jeszcze nie powstało - opowiada Tadeusz Rolke.
Według jakiego klucza skomponowany jest pański najnowszy album "Rolke"?
Tadeusz Rolke: - Kluczowy był zamysł dialogu, zdjęcia ze sobą rozmawiają, ważne jest sąsiedztwo. Merytorycznie zaś album skomponowany jest według rozdziałów, a Anda Rottenberg napisała wstęp, bardzo ważny. Na szczęście tekstów jest niedużo, bo ludzie dużych tekstów nie czytają. Tekst w albumie, żeby był przeczytany, musi być krótki. A pani Rottenberg jest mistrzynią wrażliwości, mistrzynią w interpretacji sztuki. Miałem to szczęście, że zgodziła się na moją propozycję i napisała wstęp do albumu.
A ta propozycja wyszła od pana?
- Tak. Ale jeszcze doszedł pewien ważny element, potem konsultowaliśmy razem moje niektóre wybory. Dużo ten album skorzystał na współpracy z Andą Rottenberg.
W którymś z wywiadów powiedział pan, że dla pana ważny jest moment. Czy to polowanie na moment jest najważniejsze w pracy fotografa?
- To jest moje motto albo ten prowadzący znak. Ten moment decydujący wychodzi też poza fotografię uliczną lub reportażową. Ten decydujący moment może być i w portrecie, kiedy się zrobi trzysta klatek - jak dzisiaj robią - niepotrzebnie, cyfrą, a trzysta pierwszą można uchwycić tę wyczekiwaną mimikę, gestykulację, język ciała.
Czy nie uważa pan, że dzisiejsza technologia trochę ułatwia fotografowanie? Mam na myśli dwie fotografie okna. Jedna jest robiona z ciemnego wnętrza... To wymagało mistrzostwa. W tej chwili cyfrówki wiele ułatwiają.
- To jest pewna spostrzegawczość. Rzeczywistość dostarcza nam pewnych momentów, które po prostu nie każdy dostrzega. Jak sfotografowanie firanki, która porusza się w otwartym oknie. Nie wiem, ile osób z aparatem w ręku na to zareaguje.
Trzeba mieć szczególny rodzaj wrażliwości?
- Trzeba coś mieć, taką iskrę bożą, ale to już nie jest moja wina...
Z upodobaniem fotografuje pan kobiety. Tych zdjęć w albumie jest sporo.
- Po prostu: kobiety pojawiają się przed moim obiektywem. I dobrze się tam czują. I na tym polega cała sprawa.
Jedną z części książki stanowi sesja, którą pan zrobił dla Kory z zespołu Maanam.
- Ktoś rzucił pomysł, żeby zrobić sesję z Korą, której efektem byłby kalendarz. Duży kalendarz. Podchwyciłem ten pomysł. Pomyślałem, że to nie byłoby źle, wydać duży, kilkunastostronicowy kalendarz. A nie jedno zdjęcie na cały rok, co uważam za bardzo nudne. Natomiast tu miało być trzynaście zdjęć, dwanaście miesięcy i zapowiedź przyszłego roku. To był dobry pomysł. Gdzie mieliśmy przystąpić do tych fotografii? Wymyśliłem wówczas, żeby poprosić Edwarda Dwurnika, by nas wpuścił do swojego atelier. I żebyśmy tam mogli buszować wśród jego obrazów. On się na to zgodził.
- Zaprosiłem Monikę Małkowską, która w tej sesji była stylistką. Odpowiadała jednoosobowo za całą tę stronę wizualną. W tej chwili to kilka osób pracuje przy sesji. Wymyśliłem bardzo proste światło. Albo światło dzienne, albo jedna żarówka, beż żadnego flesza, błyskania Korze w twarz. Było to zrobione niezwykle prostymi środkami, ale dało świetne rezultaty. I zdjęcia zostały dobrze wydrukowane, co nie było w tamtych czasach takie częste. Ten kalendarz się ukazał i sprzedał się bardzo dobrze. Kilka lat temu wyciągnął go na światło dzienne Robert Jarosz. On zajmuje się historią muzyki i zna wszystkie sesje Kory. Wymyśliliśmy wspólnie, żeby zrobić remake. Też z nazwiskiem Dwurnik. Ale tym razem z Polą Dwurnik. I po prostu znaleźliśmy się u Poli w atelier.
To znaczy, że była druga sesja?
- Były dwie sesje u Poli: jedna w Berlinie, a druga w Warszawie. Pola ma dwie pracownie. Wzięliśmy tamte zdjęcia jako inspirację. Do tych nowych. Niech pani popatrzy. Niektóre są wyraźnie robione pod stare zdjęcia. A niektóre są zupełnie wolnymi pomysłami.
Wiele osób kojarzy pana nazwisko, myśląc: "fotograf PRL-u". Jak pan się do tego odnosi?
- Do 70. roku byłem fotografem zatrudnionym przez redakcje. Pracowałem w "Stolicy", w miesięczniku "Polska", współpracowałem z "Ty i Ja", z panią Hoff robiłem modę w "Przekroju", więc to skojarzenie jest słuszne. Byłem jednym z fotografów PRL-u. Wtedy było dużo mniej fotografów, w tej chwili każdy jest fotografem. Wtenczas było ich w Warszawie kilkudziesięciu. Z kilkunastoma znaliśmy się, byliśmy kolegami. Z Kossakowskim się przyjaźniłem, miałem w redakcji Holzmana czy Irenę Jarosińską. Ale znałem też kilku kolegów z CAF-u, Zbyszka Matuszewskiego. Przyjaźniłem się z bardzo znanym fotografem z "Życia Warszawy" Lucjanem Foglem. Miłe były te stosunki koleżeńskie.
Wróćmy do albumu. Na pańskich fotografiach ważna rolę odgrywa gest.
- Bardzo uważnie śledzę zachowania ludzkie. I właśnie ten gest i mimika tutaj nieraz grają ogromną rolę. Zależy mi na pokazaniu osoby. Na jednym ze zdjęć modelka siedzi w kucki pod obrazem "Rozstrzelanie" Wróblewskiego. To było pozowane zdjęcie. Zastanawiałem się, bardzo poważnie, ponieważ "Rozstrzelanie" jest bardzo poważnym obrazem. Przy innych dziełach sztuki, które fotografowałem w Muzeum Narodowym mogłem sobie pozwolić na pewną frywolność, na pewną dozę humoru, natomiast przy Wróblewskim to nie jest taka prosta sprawa. Jest to sztuka tak niezwykle naładowana emocjonalnie, tak piętnowana, że ryzykowałem robiąc to zdjęcie. Kobieta, która mi pozowała jest niezwykłą modelką. Czuje się genialnie przed aparatem i ma propozycje. Jej nie trzeba długo reżyserować, bo ona wychodzi z pomysłami. I to ona wpadła na ten pomysł, żeby tak się skulić.
Fotograf musi być też psychologiem, żeby odkrywać tajniki ludzkiej duszy?
- Myślę, że tak. Fotograf mając tak często do czynienia z ludźmi i to z różnymi ludźmi, musi mieć coś z psychologa. Te umiejętności musi w sobie wyrobić, żeby nie błądzić, nie robić głupstw.
Fotografując ludzi i dzieła sztuki raz pan przesuwa ciężar ciężkości na rzecz modelki, to znów na rzecz dzieła. Najczęściej modelce pozwala pan dojść do głosu...
- Bo to są zdjęcia modelek przy dziele sztuki. A nie dzieła sztuki, przy których jest kobieta. Jest zdjęcie Matyldy, która leży na sofie. To jest fotografia jej, a w tle jest obraz. Tutaj jest to jednoznaczne.
Czy jest zdjęcie, o którym marzy pan, żeby zrobić, a jeszcze nie powstało?
- Jest takie zdjęcie. Jak byłem w Izraelu, to wymyśliłem fotografię, na której będzie kilka osób. Będzie żołnierz z pistoletem maszynowym, piękna kobieta, typu europejskiego, kobieta arabska w chustce, chasyd i jeszcze jedna osoba. Kompletnie naiwnie czekałem, że to się uda zebrać w jednym kadrze. Najwyżej udało mi się sfotografować razem dwie z tych osób. Żołnierza i kobietę w chustce. Później pomyślałem, że takie zdjęcie należałoby wyreżyserować. Ale to już nie byłoby to. Pojechałem drugi raz i mogłem zwrócić się do którejś z agencji reklamowych o znalezienie takich osób, ale nie zrobiłem tego. Ten pomysł długo mi chodził po głowie.
Lubi pan podróżować?
- Najbardziej cenię i lubię Sycylię. Uwielbiam tamtejsze światło, klimat, kuchnię. Mentalność ludzi i bardzo różnorodne pejzaże.