Tomasz Karolak: Wracam na dobre tory
Do Pierwszej Komunii przystępował w tajemnicy. Ale potem nie zawsze był blisko Boga. – To doprowadziło do katastrof w moim życiu – przyznaje. – Dziś modlę się: „Jezu, Ty się tym zajmij”.
Kinga Frelichowska, Ludzie i Wiara: Powiedział pan kiedyś, że wszyscy pana rówieśnicy powinni pójść na terapię. Kto jest odpowiedzialny za tę pokoleniową chorobę duszy?
Tomasz Karolak: Wychowaliśmy się w PRL, w świecie, w którym nie mówiono o miłości, ale o lojalności i posłuszeństwie wobec partii. Nie budowało się w społeczeństwie poczucia wspólnoty, a jego marną namiastką był czyn społeczny. Te fałszywe ideały sączyły się do naszych młodych głów. W większości rodzin panował taki model wychowawczy, za który my, dorośli dziś ludzie, słono teraz płacimy. Mamy problem z wyrażaniem uczuć, wszystko bierzemy za bardzo do siebie, często jesteśmy zaburzeni.
K.F.: Pan wychował się w religijnej rodzinie?
T.K.: Rodzice byli wojskowymi, więc nie mogli się obnosić z tym, że są wierzący. W domu dbano o dyscyplinę, a takie podejście z jednej strony kształtuje młodego człowieka, ale z drugiej wiele mu odbiera.
K.F.: Przystąpił pan jako dziecko do Pierwszej Komunii Świętej?
T.K.: U nas podchodzono do wielu spraw na zasadzie kontynuacji tradycji. Katolicy posyłają pociechy do Komunii, więc ja także do niej przystąpiłem. Ale nie odczuwałem, że jest to duchowe przeżycie.
K.F.: Rodzice nie mieli nieprzyjemności, że syn był u Komunii?
T.K.: Przystąpiłem do niej dwa lata później niż rówieśnicy, na dodatek 500 kilometrów od rodzinnego domu. Nie rozumiałem tego. Zapytałem ojca, dlaczego nie przyjąłem sakramentu z moimi szkolnymi kolegami. Odpowiedział, że nie możemy się z tym afiszować. Kiedy byłem już nastolatkiem, jeszcze raz wróciłem do tematu. Wtedy mi wyjaśnił, że mógłby stracić pracę, gdyby ktoś wtedy poznał nasz sekret.
K.F.: W dorosłym życiu szukał pan Boga czy o Nim zapomniał?
T.K.: Zapominałem i wracałem. Przełomów było kilka. Mam na swoim koncie porażki i sukcesy, ale to pierwsze spowodowały, że dwadzieścia lat temu poczułem tę Boską obecność.
K.F.: Podobno nawrócił się pan przez złamane serce?
T.K.: To był 1999 rok. Tak, miałem za sobą trudne osobiste doświadczenie - rozstanie. Przez kilka miesięcy nie byłem w najlepszej formie, zastanawiałem się, jak to wszystko się stało, jakie błędy popełniłem. Któregoś dnia, włócząc się po placu Wszystkich Świętych w Krakowie, wszedłem do kościoła Dominikanów. Było pusto. I tylko w konfesjonale siedział stary mnich. Zacząłem z nim rozmawiać. Nie wiem kiedy minęły dwie godziny. Na koniec powiedział mi, że jak wstanę i wyjdę, to będę miał po swojej stronie największego sprzymierzeńca na świecie - Boga. I rzeczywiście, moje udręczenie minęło.
K.F.: Potem już wszystko dobrze układało się w pana życiu?
T.K.: Niestety, po jakimś czasie, w trakcie robienia kariery, zapomniałem o tym niezwykłym doświadczeniu. To doprowadziło w końcu do kolejnych katastrof w moim życiu. Za każdym razem udawało mi się jednak powrócić na dobrą ścieżkę. Teraz myślę, że jestem w procesie transformacji - odkrywam się na nowo, uświadamiam własne wady.
K.F.: Jaki cytat z Biblii nazwałby pan kierunkowskazem? Słowa biblijnej "Pieśni o miłości".
T.K.: Nie ma nic piękniejszego niż wersy: "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. (...) Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję". Choć moje miłości były różne, to niedawno odkryłem, że można w sobie po prostu rozbudzić tę do całego świata.
K.F.: Miał pan w rodzinie osobę, która była dla pana autorytetem?
T.K.: W dzieciństwie był nim dziadek ze strony mamy - bardzo pracowity, pobożny, uduchowiony i pełen pokory. Ważną dla mnie postacią była też babcia ze strony ojca - miała 93 lata, kiedy umarła. Na pogrzebie grały dwie orkiestry dęte ze Skaryszewa. Sądziliśmy, że rodzice tak wszystko pięknie zorganizowali. Okazało się, że sama wyreżyserowała własny pogrzeb. Zostawiła nawet księdzu list, który przeczytał żałobnikom - na koniec zaprosiła wszystkich na stypę - schabowego i kieliszek wódki. Mimo smutnej okoliczności, cieszyliśmy się, że mieliśmy babcię, która tyle dobrego wniosła do naszej rodziny.
K.F.: Pana życie osobiste jest wciąż pełne zakrętów...
T.K.: Człowiek ma prawo do pomyłek. Mimo różnych perturbacji, moja rodzina jest dla mnie najważniejsza. Tak jak wcześniej mówiłem, staram się pracować nad sobą a czy skutecznie, okaże się za jakiś czas. Mam wiarę, że będzie dobrze. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że miłość to jest taki piękny statek, którym zachwycają się ludzie, gdy stoi w porcie. Ale on nie jest do podziwiania, tylko do wyprowadzenia w morze, a tam musi przetrwać niejeden sztorm.
K.F.: Jest pan szczęśliwym tatą, jednak rozstał się z mamą dzieci. Czy wrócicie do sobie?
T.K.: Jeżeli będzie szczęśliwy finał, to daj Boże. Mam wspaniałe dzieci. Ja wierzę w Boga, w Jego moc sprawczą. Ufam, że jeśli pewne sprawy Mu się odda, to On poprowadzi je najlepiej. Stwórca pokazuje nam prostą drogę, ale my, ludzie, lubimy ją sobie komplikować. W moim przypadku tak właśnie było. Teraz widzę, że powoli wracam na odpowiednie tory. Mam nadzieję, że się wszystko wreszcie poukłada i będę czuł się mężczyzną spełnionym nie tylko zawodowo, ale też prywatnie. Jest taka modlitwa ojca Dolindo Ruotolo: "Jezu, Ty się tym zajmij" - to piękne słowa zawierzenia, które często powtarzam w myślach. To pełne zaufanie Panu Bogu.