Urbaniak: Kiedy słyszę słowo "jazz", mam dreszcze!

Koncert przypomina chodzenie nad przepaścią przez kładkę. Po drodze można jeszcze poszaleć! Finał jest taki, że dociera się do celu spoconym i rozdygotanym. Ale po drugiej stronie czeka nagroda - o Urbanator Days, współpracy z O.S.T.R, cenie, jaką płaci się za wrażliwość, Łodzi i spotkaniu z Milesem Davisem opowiada Michał Urbaniak.

Michał Urbaniak
Michał Urbaniakmateriały prasowe

Dominika Kawczyńska: Nie skończyłam szkoły muzycznej, nie śpiewam, bo za dobrze słyszę i nie chcę narażać uszu na przykre wrażenia. Ale z koncertów wychodzę często z wypiekami na twarzy, a słuchanie muzyki zastępuje mi modlitwę. Mogłabym wziąć udział w Urbanator Days?

Michał Urbaniak: - Absolutnie! Nawet jako słuchacz. Najgorszy błąd, jaki człowiek może popełnić, to wmawianie sobie: "Nie rozumiem jazzu". W pewnym momencie nuty przestają być ważne. Istotne jest celebrowanie muzyki. Dla mnie o jazzie możemy mówić wtedy, gdy ktoś z publiczności zaczyna ruszać pupą, nogą albo klaskać. Nie będziemy podczas warsztatów uczyć się jazzu. Będziemy studiować muzykę rytmiczną.

- Wyobraźmy sobie, że odcinamy człowiekowi głowę. Co zostaje? Serce, dusza i jeszcze "to". Kiedyś w uformowaniu tego nieuchwytnego "zęba" pomagał protest przeciwko komunie. Łapię się czasami na scenie na tym, że mimo zmiany ustroju, wciąż to robię. Kiedy słyszę słowo "jazz", mam dreszcze! Tej muzyki i towarzyszącej jej emocji nie da się opowiedzieć. Ona przeszywa duszę. Trzyma przy życiu. Ale potrafi też zabijać.

Kiedy?

- Gdy się jest wrażliwym. Koncert przypomina chodzenie nad przepaścią przez kładkę. Po drodze można jeszcze poszaleć! Finał jest taki, że dociera się do celu spoconym i rozdygotanym. Ale po drugiej stronie czeka nagroda. Jedno piwo, drugie, trzecie. Jak ktoś potrafi przestać - świetnie. Ale wielu muzyków nie umie wyznaczyć granicy.

- Amy Winehouse stawiała na scenie wielką szklankę z colą. Też stosowałem tę metodę. Ale w pewnym momencie przestałem tam wlewać samą colę. Jako nastolatek potrafiłem do południa siedzieć w szkole, po południu studiować skrzypce, wieczorem łapałem saksofon i biegłem do łódzkich "Siódemek", a potem szedłem na winko. Ale sześć lat w Szwecji z Wojtusiem Karolakiem zrobiło swoje. A w ogóle wszystkiego, co najgorsze, nauczył mnie Andrzej Makowiecki.

Ale dzięki temu, że przez trzy miesiące spacerowaliście z dyktafonem i butelką whisky po Nowym Jorku, narodził się "Ja, Urbanator".

- Już nie pamiętam, które opowieści znalazły się w książce, a z których musieliśmy zrezygnować. Wspominałem mu, jak podczas przerwy obiadowej Plastuś czekał na mnie pod szkołą z piwkiem. Przychodziłem na lekcję polskiego natchniony. Albo jak mówiłem, że wychodzę na lekcję skrzypiec, a maszerowałem grać w ping-ponga lub - co gorsza - w koszykówkę.

Narażając cenne dłonie skrzypka. I to wszystko w Łodzi. Odebrał pan tytuł Honorowego Oobywatela Miasta Łódź. Ważne wyróżnienie?

- Jestem tu wychowany, wykształcony. Tutaj stałem się człowiekiem. Spędziłem w Łodzi 18 lat życia. Wszystkie pierwsze grzechy popełniłem właśnie w tym mieście.

Książka powstała w latach 90., ale publikacji doczekała się dopiero w 2012 roku. Makowiecki powiedział, że cały czas baby wtrącały się w tekst. Jak to?

- Moja trzecia pani chciała poprawić wizerunek. Siedzimy w "Europejskim", Basia zaczyna edytować tekst. Andrzej w pewnym momencie mówi: "To ja spier.....m". A ja poszedłem do baru.

No, ale gdyby nie kobiety, może nigdy nie zostałby pan jazzmanem? Przecież to Zofia Irzykowska [żona Romana, dyrektora łódzkiej filharmonii - przyp. red.] podpowiedziała pana mamie podczas jednego z licznych przyjęć, żeby przeniosła pana do szkoły przy ul. Jaracza, i to na skrzypce.

- Jako dziecko grałem dla mamy. To ona mi powtarzała: "Synku, weź skrzypeczki i im pokaż". Dobrze jest móc robić to dla kobiety. Jazz to muzyka miłości. Grają ją ludzie z otwartym sercem.

Jak ci, którzy biorą udział w Urbanator Days?

- Tak. To nie jest szkolenie. Stwarzamy tym młodym możliwość spotkania z ludźmi, który grają na rynkach światowych. Pokazujemy im, że trzeba nawiązać kontakt z publicznością, sprawić, żeby... poczuła bluesa.

- Grałem kiedyś dla Aleksandra Kwaśniewskiego. 500 dyplomatów w sali. Byłem potwornie zestresowany. I nagle patrzę, nuncjusz Józef Kowalczyk kiwa nogą. Kwas zaczyna bić brawo jak za czasów, gdy bawiło się w Hybrydach. Po koncercie bierze mnie pod ramię i mówi: "Panie Michale, chodź, to cię zapoznam z rządem". Muzyka to wielka rzecz. Dzięki niej ludzie czują, że są z tej samej gliny.

Powinni uczyć się w szkołach muzycznych?

- Jak ktoś ma talent i poczucie rytmu, żadna szkoła mu nie zaszkodzi. Kiedyś odebrałem telefon: "Słuchaj, chłopak chce iść na aranżację do Katowic, ale nie zdał. Możesz pomóc?" - usłyszałem. Przeczytał pewnie, że to supermiejsce, fajna atmosfera. Zadzwoniłem do niego. "Pomogę ci" - powiedziałem. "Nie zdawaj do tej szkoły. Możemy to załatwić, ale będziesz męczył siebie i innych, a w końcu zmienisz szkołę. Nie masz wystarczającego powołania. Ale jeśli mnie nie posłuchasz i nadal będziesz chciał się tam uczyć, to znaczy, że miałeś rację". Zrezygnował.

To już siódma edycja Urbanator Days. Każda kolejna różni się od poprzedniej?

- Wszystkie są inne, ale uczestnicy rozwijają się tak samo. Pamiętam, jak mówiliśmy im: "Grajcie, co chcecie. Zamknijcie oczy, słuchajcie. Nie popisuj się! A jak nie wiesz, co grać - przestań". Ja też się od nich uczę. Widzę, że rośnie wspaniała publiczność jazzowa.

- Nasze spotkania wydają owoce. W Radomsku w tym roku wyszła płyta. Zremasterowali utwór "Mr. Magic". Nazwali się Armia Urbanator. Chcemy dodać odwagi tym, którzy mają pasję.

Kilka miesięcy temu O.S.T.R. miał wykład na Uniwersytecie Łódzkim, z którego zapamiętałam pewne zdanie: "Bądźcie przeciwieństwem moim. Chyba że chcecie mieć pasję, przeżywanie której przypomina orgazm". To jak? Iść jego drogą czy nie?

- To jest prowokacja! On tylko tak podpuszcza. W tym roku przygotowaliśmy niespodziankę - gramy na dwoje skrzypiec. Ostry to fenomenalny muzyk, świetnie freestyluje. Kiedyś pojawił się jak fantom w parku Sowińskiego, podleciał do jakiejś pani, ściągnął jej z głowy kapelusz i zaczął o nim nawijać. Z feelingiem, rytmem...

Czemu mówi do pana "tato"?

- Tak samo czujemy muzykę. To on zaprosił mnie na Męskie Granie. Nie zapominajmy, że ludzi do jazzu zaprowadziły: blues, soul, funk, reggae i hip-hop. Ten ostatni ma taki sam rytmiczny podział jak jazz. Wielu młodych ludzi myśli, że wystarczy włożyć za duże spodnie, trzymać rękę na kroczu i powtarzać "joł", żeby być hip-hopowcem. A to nie tak. Dla mnie jazz i hip-hop to jest ta sama muzyka. Pierwszym raperem w historii był Louis Armstrong.

Mistrz. Jak Miles Davis. Przypomni pan, jak doprowadził pana do łez?

- Ostatnio przeczytałem jego piękne zdanie: "Nie nazywajcie mnie legendą. Nazywam się Miles Davis". Nigdy nie planowałem, że będę z nim nagrywał, ale też nie byłem specjalnie zaskoczony - zespół, który mu towarzyszył, dwa miesiące wcześniej grał ze mną. Marcus Miller miał 15 lat, Bernard Wright tylko 13. Tata przyniósł go na koncert, bo chłopaka nie chcieli wpuścić do klubu. W ciągu godziny nagrałem trzy solówki. Następnego dnia przyszedłem do studia, Miles siedział przy fortepianie z trąbką w rękach. Odłożył ją i zapytał gestem, kim jestem [Michał Urbaniak zaczyna ruszać dłonią w powietrzu, jakby trzymał smyczek]. "How did you play?" - odezwał się Miles. "I think the way you wanted" - odpowiedziałem. "Yeah" - zareagował, a potem zaczął mi masować kark. Pobeczałem się.

- Miał trzy koncerty z rzędu. Na każdym 3,5 tys. ludzi. "Przyjdź" - polecił. Nigdy nie miał czasu na próby. Przyszedłem, siedzę z chłopakami, Davis wlatuje w furii - miał jakieś problemy z panią, jak my wszyscy wtedy - i pyta: "Gdzie twoje skrzypce!?". "W domu...". Kazał mi po nie jechać, więc wsiadłem w taksówkę i je przywiozłem. Podczas koncertu koncentrował się na muzyce, stał tyłem do ludzi. Wielu myśli, że ignorował publiczność. To nie to. On był też dyrygentem. Grał na muzykach.

Przeżywał. Tak jak pan rolę w "Moim rowerze". Piotr Trzaskalski mówił, że kreacja dziadka Włodka dużo pana kosztowała.

- Nie mogłem się wyplątać. Psycholog mi mówił: "Masz dwóch, trzech Michałów, po co ci jeszcze Włodek?". Ta postać nie jest mną. Ale mogłaby być moim kumplem. Od razu powiedziałem Piotrkowi, że z aktorstwem będzie trudno, z zapamiętywaniem tekstu podobnie, bo nie czytam dużo. Ale jedno mu obiecałem. Że będę prawdziwy. Dotrzymałem słowa.

Przeczytałam gdzieś ostatnio, że gdyby się było zawsze szczęśliwym, nie sprawiałoby to żadnej przyjemności. Prawda?

- Wolałbym nie, ale moje życie to potwierdza. Trzeba bardzo głęboko upaść, żeby się bardzo wysoko odbić. Nigdy się nie poddałem. I tego też uczę tych młodych ludzi.

 Rozmawiała: Dominika Kawczyńska

-----

Już po raz siódmy Michał Urbaniak, skrzypek i saksofonista, nazywany "Nowojorczykiem z Łodzi", spotyka się z młodymi ludźmi pod sztandarem Urbanator Days. W łódzkiej Wytwórni zaraża ich pasją wraz z muzykami, występującymi na światowych scenach.  W Łodzi towarzyszyli mu: Femi Temowo, Otto Williams, Frank Parker, Xantone Blacq i Michael Patches Stewart. We wtorek 24 września wystąpili z najzdolniejszymi i najodważniejszymi uczestnikami warsztatów podczas jam session. Gościem specjalnym był raper O.S.T.R.

W tym roku Urbanator Days zostały dofinansowane przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego; inicjatywa otrzymała także wsparcie Łodzi i Ambasady USA. Organizatorzy podjęli współpracę z serwisem MegaTotal.pl. Zamierzają wydać współfinansowaną przez fanów płytę, na której zagrają laureaci Urbanator Days. Siódma edycja UD była wyjątkowa również z innego powodu. Michał Urbaniak odebrał w Wytwórni tytuł Honorowego Obywatela Łodzi.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas