Wiek to część mojej osoby
Czas zrobił dla niej wyjątek i zwolnił bieg. Od lat zachwyca osobowością, talentem i... nieprzemijającą urodą. Idealne rysy twarzy, olśniewająca figura i perfekcyjny styl sprawiają, że jest wzorem dla milionów Polek.
Ucieszyła panią propozycja zagrania komisarz Anny Oster?
Danuta Stenka: - Ucieszyłam się, zanim padła konkretna propozycja. Kiedy zadzwonił do mnie Patryk Vega, reżyser, i powiedział: "Słuchaj, zaczynam serial kryminalny", zgodziłam się w ciemno, nie wiedząc nawet, czy wystąpię w roli policjantki czy ofiary, czy w jednym odcinku, czy w kilku, czy będzie to rola, czy epizod. Ale najciekawsze było przede mną: Patryk powiedział mi, że w scenariuszu główną postacią jest mężczyzna, komisarz obdarzony wyjątkową intuicją. I dodał: "No wiesz, taką intuicję kobiecą. Pomyślałem, że powinnaś go zagrać ty".
Trudno jest grać profesjonalną policjantkę? Przeszła pani jakieś specjalne treningi?
- Moja bohaterka jest postacią dość złożoną. Nie jest typową policjantką, rozwiązującą zagadki idąc po śladach dostępnych zmysłom. Choć te oczywiście nie umykają jej uwadze, ona podąża przede wszystkim za podszeptami swojej intuicji.
- Nie, nie przechodziłam żadnych specjalnych szkoleń. Pierwszą bójkę, która ma miejsce w drugim odcinku, trenowaliśmy w sali gimnastycznej, pod okiem naszego koordynatora kaskaderskiego, Rysia Janikowskiego, ale pozostałe "rękoczyny" Rysio układał już na planie, na bieżąco. Poinstruował mnie też, jak się obchodzić z bronią. A na co dzień moim doradcą i przewodnikiem po "pistoletowym" świecie jest mój aktorski i policyjny partner Szymek Bobrowski, który ma za sobą znaczące role "z bronią w ręku". A poza tym jest fanem kina akcji i naprawdę się na tym zna.
Podobno ta rola to spełnienie pani marzeń z dzieciństwa?
- Uściślijmy: moich chłopięcych marzeń. Bo te dziewczęco-księżniczkowe, czyli piękne suknie, krynoliny, fryzury, peruki, kolie itp. spełniają mi się w każdej prawie roli, zwłaszcza kostiumowej. Moje chłopięce marzenia rodziły się w dzieciństwie podczas zabaw z bratem - ganiania z pistoletami na kapiszony i korki, walk na szable wystrugane z drewna i znalezione w polu autentyki, budowania szałasów, "bunkrów" w śniegu czy też podczas czytania, w ślad za bratem, książek przygodowych.
- Noszę w sobie tego chłopaka, który od czasu do czasu daje o sobie znać. Czasem jest to bardzo przydatne np. kiedy robiłam prawo jazdy. Po raz pierwszy wsiadłam za kierownicę w liceum. Podeszłam do tego po dziewczyńsku i skończyło się kompletną klapą. Zrezygnowałam w połowie zajęć. Więc kiedy kilka lat później wzięłam się za to po raz kolejny, odezwał się we mnie mój chłopak i poprowadził mnie jak po sznurku do egzaminu i do prawa jazdy.
- Moim instruktorem był pan, który uczył w samochodówce. Któregoś dnia powiedział: "Jeździ pani lepiej od niejednego naszego chłopaka". Oczywiście potraktowałam to z przymrużeniem oka, ale był to dla mnie sygnał, dzięki któremu poczułam swój "męski" potencjał. Do tej chwili myślałam, że prowadzenie auta to planeta, na którą nie mam wstępu.
Pani w życiu też kieruje się intuicją?
- Zdecydowanie tak! Przez długą cześć życia robiłam to nieświadomie, ale z czasem zdałam sobie sprawę, że intuicja jest moim najlepszym doradcą. Dziś staram się bardziej słuchać serca niż głowy, mimo że rozum próbuje pierwszy "położyć łapę" na wszystkich moich decyzjach. Oczywiście, gdy sprawy nie układają się tak, jakbym chciała, rozum zaczyna mnie zadręczać: "A widzisz, trzeba było posłuchać mnie i kierować się zdrowym rozsądkiem". Ale z czasem okazuje się, że nawet jeżeli po drodze potknęłam się albo zabrnęłam w ślepą uliczkę, to zawsze był w tym był jakiś głębszy sens.
- W liceum wybrałam klasę matematyczno-fizyczną i nadal pozostawałam wierna moim planom, żeby pójść w ślady mamy i pracować w szkole. Tymczasem moja polonistka, nie wiedzieć czemu, wybrała sobie mnie jako dyżurną czytającą wszelkie teksty pomocnicze podczas lekcji, a w klasie maturalnej posłała mnie na konkurs recytatorski. Ku mojemu zaskoczeniu odniosłam tam sukces. Ta sama nauczycielka namówiła mnie, żebym zdawała do szkoły aktorskiej, to ona znalazła studium teatralne przy Teatrze Wybrzeże, które skończyłam. Trochę się to wszystko zaczęło poza mną, ale gdyby mi przyszło dziś dokonać wyboru, nie dokonałabym innego.
- W aktorstwie kręci mnie człowiek. To, co dzieje się w ludzkiej duszy i mózgu, to jest kosmos. A ja, przy okazji kolejnych ról, mam niezwykłą możliwość podróżowania po nim. Analizując postać siłą rzeczy "przepuszczam" ją przez siebie, przeglądam się w niej i przyglądam się jej w sobie. Ileż podczas tych fantastycznych "podróży po człowieku" dowiedziałam się o sobie! Mogę powiedzieć, że jestem wielką szczęściarą - uwielbiam swój zawód i w dodatku się w nim realizuję. Oczywiście ma on również swoje ciemne strony. Zdarzają się sytuacje, które w efekcie okazują się totalną pomyłką. Czuję się wtedy jakby mnie okradziono z mojego czasu, z mojego życia.
A praca nie okrada pani z życia prywatnego?
- Jasne, że tak. Choć moja praca nie jest dla mnie nieprzyjemnym dodatkiem do życia. Jest jego równie ważną częścią jak życie prywatne. Jednak praca niewątpliwie okrada moją rodzinę z czasu spędzonego ze mną. Więc jak tylko mogę, nadrabiam zaległości, co sprawia, że jestem "szewcem bez butów", bo zamiast w wolny wieczór wybrać się do teatru jako widz, pędzę do domu. Ale ja lubię być w domu. Uwielbiam spędzać czas z mężem, córkami (18-letnią Pauliną i 13-letnią Wiktorią), babcią (teściową). Lubię kiedy mi się plącze pod nogami moje "poszycie domowe" - dwie kundlo- jamniczki. Lubię niewyczerpaną wolę życia naszego mikrochomiczka Maxa, na którego spadają różne plagi, a on pruje do przodu za swoimi najważniejszymi pod słońcem sprawami, o których my, olbrzymy, nie mamy zielonego pojęcia...
- Wygląda na to, że wszystkim nam, domownikom sprawia przyjemność przebywanie ze sobą. Chwalić Boga lubimy ze sobą rozmawiać. I też gadać o niczym. Nie szkoda nam na to czasu, ilekroć nasze drogi się zbiegają. Kiedy wszyscy mamy wolne, zaczynamy dzień od wspólnego śniadania, które potrafi trwać dwie, trzy godziny, a czasami płynnie przechodzi w fazę obiadu. I tak sobie siedzimy, gadamy, wymieniamy śniadaniową herbatę na popołudniową kawę, gramy w scrabble, oglądamy filmy... Lubię też moment, kiedy cała czwórka schodzi się do jednego pokoju i każde z nas czyta swoją książkę. Niby jesteśmy osobno, niby każde zatopione w swojej historii, a jednak razem.
Jaką mamą jest Danuta Stenka?
- Zacytuję moją starszą córkę: "Jesteś najlepszą mamą, jaką kiedykolwiek miałam". Właściwie nie powinnam odpowiadać na to pytanie, bo nie mam zielonego pojęcia. Nie jestem typem matki-kumpelki do klepania po plecach i wspólnych wypadów na dyskoteki, takiej mamy, która próbuje zainstalować się na półce wiekowej swoich dzieci. Chcę być przyjaciółką moich córek, ale jednak mamą. Staram się być konsekwentna, choć średnio mi to wychodzi, bo po prostu często nie ma mnie w domu. Umawiam się na coś, a potem nie jestem w stanie tego wyegzekwować.
Ma pani dwie dorastające córki. Jak się dogadujecie?
- Najważniejsza jest właśnie rozmowa. Kiedy konflikt już wybuchnie, to słowa często działają jak oliwa dolewana do ognia. Ale kiedy obie strony wyleją swoje żale, kiedy nazwą to, co je boli, kiedy przestajemy się nawzajem atakować, forsować swoje racje i zaczynamy wreszcie słuchać drugiej strony, wtedy zaczyna się prawdziwa rozmowa. Ten moment każde z nas uwielbia i pewnie tylko świadomość, że jest on dostępny, osiągalny, bo wielokrotnie do niego docieraliśmy, sprawia, że nadal jesteśmy w stanie przejść przez najtrudniejsze i najbardziej wyczerpujące etapy.
- Ostatnio, co prawda, jedna z córek ucięła rozmowę trzaskając drzwiami. Przeżyliśmy chwilę zwątpienia, ale udało nam się szczęśliwie dotrzeć do mety. Czasami głupia rzecz powoduje jakąś piekielną awanturę, która się kończy wielogodzinną, można powiedzieć oczyszczającą, rozmową całej rodziny. Rozchodzimy się potem do swoich zajęć czy łóżek trochę zmęczeni, niektórzy nawet "usmarkani", ale szczęśliwi. Z nieustającym poczuciem, że jesteśmy jednym statkiem, którego kolejny sztorm nie rozbił na kawałki. Statkiem, któremu po trudach znowu udało się w całości zawinąć do bezpiecznego portu.
A zwykłe kobiece lęki pani nie dopadają? Przed zmarszczkami, zestarzeniem się?
- Podejrzewam, że nikt nie otwiera szampana z powodu kolejnych zmarszczek. Nie mam zamiaru udawać, że jest mi to obojętne. Natomiast ciekawie jest przypatrzeć się tym słupom milowym w naszym życiu. Trzydziestka mnie totalnie załamała, to był dla mnie koniec świata. Myślałam, że skończyłam się jako kobieta i jako aktorka, że mogę obrać już tylko jeden kierunek - "pawlacz". A potem przyszła czterdziestka, która mnie rozśmieszyła. Brzmiało jakoś piekielnie poważnie, a mój "człowiek" we mnie zupełnie nie czuł wagi problemu.
- Teraz zbliżam się do półki z liczbą 50... Ta znowu mnie zadziwia. Opakowanie człowieka się "filcuje", ale zawartość jest coraz cenniejsza i na tym etapie życia żal by mi było rozstać się z nią na rzecz bezzmarszczkowej powierzchowności.
W naszej kulturze nietaktem jest rozmawianie z kobietą o jej wieku...
- Nie rozumiem tego. Dla mnie wiek jest częścią mnie, jest jak moje imię i nazwisko. W październiku skończę pięćdziesiątkę i nie zamierzam nikomu wmawiać, że to będzie dopiero czterdzieści osiem. Co taki manewr może zmienić? Poprawi stan kolagenu w mojej skórze?
I tak ma pani szczęście, musiała pani odziedziczyć geny młodości...
- Dziękuję, ale mam starsze koleżanki, które wyglądają znacznie lepiej ode mnie. Może powinnam bardziej o siebie zadbać?
Przy boku wciąż ten sam mąż, żadnych romansów, skandali...
- Codziennie Bogu dziękuje za swoje szczęście, za człowieka, którego postawił na mojej drodze. Ale myślę też, że szczęściu trzeba umieć pomagać. Przecież jedno z nas mogło pewnego pięknego dnia powiedzieć: "Dziękuję, znudziło mi się, dłużej nie mam ochoty". Ja jestem z pokolenia, które nosiło rajstopy do repasacji, z gatunku tych, dla których wyzwaniem jest naprawić, bo wyrzucić do kosza i sprawić sobie nowe to, jak mawialiśmy w podstawówce, każdy głupi potrafi.
- Oczywiście zdarzają się przypadki beznadziejne, ale jeśli już się spotka "swojego" człowieka, warto włożyć w związek trochę wysiłku. Żeby po latach odkryć, że z pozoru nudne, zwykłe, codzienne życie może przyprawić człowieka o motyle w brzuchu.
Uważa się pani za życiową optymistkę?
- O dziwo, tak. Mówię "o dziwo", bo przez trzy czwarte życia widziałam moją szklankę, z przysłowiowego dowcipu, zawsze do połowy pustą. Tak było dopóki nie uświadomiłam sobie, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam wszystko czego mi potrzeba. Nie muszę uganiać się za szczęściem, bo noszę je w sobie. Ale tak już jesteśmy skonstruowani przez pana Boga i tak tresowani od najmłodszych lat przez otoczenie, że porównujemy się z innymi.
- Widzimy szczęście za cudzym płotem, zaglądamy do cudzych ogródków i tak jesteśmy na tym skupieni, że do własnego nie mamy czasu zajrzeć. A mnie się kiedyś udało: zajrzałam do własnego ogródka i nagle zobaczyłam, że jest w nim wszystko to, czego szukam. Oczywiście głowa nadal pcha mi się za czyjś płot, ale już wiem, że mojego szczęścia tam nie znajdę.
Bartłomiej Indyka