Z buntownika dżentelmen
Colin Firth mówi o grzechach młodości, smaku sukcesu i miłości do żony.
Spodziewałeś się aż tak dużego sukcesu filmu "Jak zostać królem"?
Colin Firth: - Nie, powodzenie tej produkcji przerosło moje oczekiwania. Ludzie gratulują mi roli na przyjęciach, na ulicy, w sklepie, dosłownie wszędzie. Bardzo się cieszę, ponieważ cała filmowa ekipa włożyła w pracę wiele wysiłku. Dziś wiem, że niedosypianie się opłaciło (śmiech).
W filmie grasz człowieka z poważnymi wadami wymowy. Trudno było to zagrać?
- O tak! To zadanie wpędziło mnie w niemały stres. Gdy początkowo jąkałem się na planie, miałem poczucie, że fałszuję, że brzmię śmiesznie. Zazwyczaj nie uczę się tekstu na pamięć, ale w tym wypadku zrobiłem wyjątek. Z czasem wszedłem w rolę i teraz mogę się jąkać na zawołanie.
Technicznych rad dotyczących jąkania się udzielała ci twoja siostra...
- Tak, Kate jest terapeutką zaburzeń mowy i bardzo mi pomogła, bym jąkał się w sposób naturalny.
Pracujesz bardzo dużo i wytrwale. Co daje ci siłę do takiego wysiłku?
- Moja rodzina. Mogę śmiało powiedzieć, że żonie Livii i dzieciom zawdzięczam sukces zawodowy. To nie jest żadna kokieteria. Dzięki najbliższym mam dystans do siebie, do świata, do zawodu. Obecność żony i synów w moim życiu sprawia, że umiem rozkładać swoje siły i racjonalnie brać się za wszelkie wyzwania.
A kiedyś tak nie było?
- Muszę przyznać, że kiedyś pogoń za sławą, za pieniędzmi była dla mnie celem życia. Nie czułem się jednak szczęśliwy, biorąc udział w tej gonitwie. Przeciwnie, byłem bardzo samotny. A z natury jestem zwierzęciem stadnym i potrzebuję wsparcia bliskich, by czuć, że moje działania mają sens. Jestem też człowiekiem spokojnym. Pazerność, przepychanie się łokciami, naprawdę mnie męczą.
Ale jako nastolatek byłeś buntownikiem...
- Można tak powiedzieć. Ku rozpaczy rodziców zapuściłem włosy, przekłułem sobie uszy i wdawałem się w bójki przy byle okazjach. Mnie samego to zdumiewa, ale naprawdę taki byłem.
Nie korzystasz z ochroniarzy, nie odmawiasz wywiadów, nie masz kaprysów wielkiej gwiazdy. Czy to jest twój image?
- Nie, po prostu jestem sobą. Nie wywyższam się, bo naprawdę nie czuję się lepszy od innych. Sukces, jaki odniosłem, nie jest powodem do puszenia się. Mam pełną świadomość, że sława jest bardzo ulotna. Dziś film z moim udziałem odnosi sukces. Jutro wystąpię w klapie i wszyscy mnie zapomną.
Jak poznałeś swoją żonę Livię Guiggioli?
- Spotkaliśmy się w Kolumbii. Livia pracowała przy produkcji serialu "Nostromo". Od razu wiedziałem, że to kobieta na całe życie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ona jest Włoszką i jej podejście do związku, do rodziny bardzo mi odpowiada.
Podobno Włoszki z natury są zazdrosne, a ciebie oblegają tłumy wielbicielek...
- Niech oblegają. To może tylko cieszyć, bo jestem w takim wieku, że za chwilę przestaną się mną interesować (śmiech). A mówiąc serio, Livia ma do mnie zaufanie i wie, że jestem jej wierny.
Ale twoje nazwisko w przeszłości łączono z kilkoma kobietami. Jak sądzisz, czego nauczyły cię te związki?
- Tego, żeby docenić wartość prawdziwej miłości. Do niej mężczyzna musi niestety dojrzeć.
To znaczy, że twoje poprzednie związki nie były udane?
- Moje związki z aktorkami były trudne, bo aktorzy to z natury egoiści. Ale każdy związek, nawet trudny, wnosi coś wartościowego w życie człowieka. Każde doświadczenie jest na wagę złota.
Masz swoje motto życiowe?
- Dawać z siebie wszystko, być wiernym swoim zasadom i nie narzekać. Staram się też ufać innym. Dzięki temu łatwiej mi się żyje.
Bogdan Kuncewicz