Zakupy z Jolantą Pieńkowską

O wyprawach na zakupy do Nowego Jorku, o swoich sposobach na odreagowanie stresu, o tym, co myśli o znanych Polakach i czego w życiu żałuje - opowiada Jolanta Pieńkowska.

Jolanta Pieńkowska, fot. Beata Wielgosz
Jolanta Pieńkowska, fot. Beata WielgoszŚwiat konsumenta

Świat Konsumenta: Lubi Pani robić zakupy?

Jolanta Pieńkowska: Lubię.

A gdzie robi je Pani najczęściej? Takie proste zakupy, żywnościowe?

J.P. Mam ulubione sklepy w Warszawie i od dawna zaprzyjaźnione panie. Znają mnie dobrze i doskonale wiedzą, co kupię. Nie przepadam natomiast za wielkimi supermarketami, bo mam w nich poczucie totalnego odczłowieczenia. Tam liczy się przede wszystkim ilość sprzedanych towarów, a nie sposób, w jaki się to robi.

I nie wchodzi tam Pani w ogóle?

J.P. Prawie nie. Długo mieszkałam tuż przy takim wielkim supermarkecie i siłą rzeczy musiałam tam robić zakupy. Pewnie dlatego już więcej nie chcę. Wolę iść do sklepu, w którym wszystko ogarniam.

Zakupy są dla Pani formą odreagowania stresów czy koniecznością?

J.P. Formą odreagowania stresów są ciuchowe zakupy, natomiast żywności - absolutną koniecznością. I pewnie gdybym mieszkała sama, odpuszczałabym je sobie, ale wiem, że jeśli nie kupię, to mój syn nic nie zje.

Na co zwraca Pani uwagę podczas zakupów żywności? Czym się Pani kieruje?

J.P. Datą ważności i zaufaniem do producenta. Mam taką naturę, że lubię próbować nowości, które pojawiają się na rynku i albo one okazują się trafione albo nie. Ale zawsze podstawą jest data ważności i skład (jak najmniej konserwantów, zwłaszcza w wędlinach).

Ufa Pani napisom, że coś jest "prawie domowe"?

J.P. Ufam paniom, które to sprzedają i mówią: "Pani Jolu, tego nie" albo: "To tak" albo: "Proszę tego spróbować".

Jest Pani osobą publiczną, więc nikt Pani nie oszuka...

J.P. Ale poza tym jak robi się zakupy w jednym miejscu przez całe lata, to nie ma powodu, by kogoś oszukać. Prawdę mówiąc jeszcze się na tym nie zawiodłam.

Sugeruje się Pani reklamą?

J.P. Jestem tym specyficznym przypadkiem - i tutaj nie ma żadnej kokieterii - że prawie w ogóle nie oglądam telewizji. To taki syndrom ludzi, którzy prawie całe swoje zawodowe życie spędzili w tym miejscu. Kiedyś Zyta Gilowska udzielając wywiadu "Twojemu Stylowi" powiedziała, że jej sposób na oglądanie telewizji to włączony TVN24, ale bez dźwięku - wystarczy pasek z informacjami na dole ekranu. Złapałam się na tym, że u mnie jest podobnie. W związku z tym często zdarza się, że ludzie na kolegium redakcyjnym śmieją się z fajnej reklamy, a ja nie mam pojęcia, o czym mówią.

Denerwują Panią reklamy?

J.P. W telewizji zwyczajnie mi przeszkadzają. Nie znoszę filmów przerywanych reklamami. Ale bardzo lubię niektóre reklamy prasowe. Najbardziej - modowe w zachodnich magazynach. Tam liczy się przede wszystkim pomysł na to, jak sprzedać markę, która ma już lata, jest uznana, jak spowodować, żeby wokół niej znów coś się zadziało. Tak było na przykład z Christopherem Bailey'em, nowym projektantem domu mody Burberry. Marka w pewnym momencie nie najlepiej sobie radziła i trzeba było coś z tym zrobić. Miło jest widzieć, jak projektanci i fotografowie ścigają się między sobą. To jest fun, takie reklamy lubię. Ale chyba nie o takie pan pyta...

Polskim firmom tego brakuje?

J.P. Myślę, że brakuje. Aczkolwiek działają też coraz bardziej kreatywnie. Choć może czasem zbyt kreatywnie - na przykład operatorzy telefonii komórkowej, o czym boleśnie przekonał się Play.

Drażnią Panią takie reklamy, jakie ma Play?

J.P. Nie. Prawdę mówiąc właściwie nie zwracałam na nie uwagi.

Nie ma reklam, które by Pani uwłaczały?

J.P. Hmm... była taka reklama chyba radia, bardzo seksistowska.

Gdzie Pani kupuje ciuchy? Ma Pani swoje ulubione marki?

J.P. Trudno jest mi ubierać się w Polsce z kilku powodów: Po pierwsze nie ma moich rozmiarów, bo jakoś producentom do tej pory wydawało się, że one są nieopłacalne, rozmiary raczej szły w górę, a nie w dół. Po drugie wciąż sporo nam brakuje w takich kwestiach, jak tkaniny, modele, wybór, no i ceny! Dlatego miejscem, w którym uwielbiam robić zakupy jest Nowy Jork. Potrafię pojechać tam na kilka dni tylko po to.

I gdzie Pani wtedy kupuje?

J.P. Mam swoje zaprzyjaźnione sklepy - takie, gdzie już witamy się po imieniu, gdzie wiedzą, co lubię, no i mają moje rozmiary. Są też niezwykle otwarci, pomocni i gotowi spełnić właściwie każdą zachciankę. My wciąż się tego uczymy. Tam mam poczucie, że mogę sobie bezkarnie wybrzydzać i nie przeczytam później o tym w jakiejś gazecie. Mogę robić, co chcę i nikt nie będzie na mnie krzywo patrzył czy pokazywał palcami.

A w Polsce patrzą krzywo, kiedy wchodzi Pani do sklepu?

J.P. Rzadko próbuję to sprawdzać. W Polsce kupuję naprawdę bardzo niewiele.

Myśli Pani, że obsługa w polskich sklepach bardzo różni się od obsługi w Stanach Zjednoczonych?

J.P. Zależy gdzie. Mam w Polsce kilka takich miejsc, w których czuję się w naprawdę dobrze i bezpiecznie.

W jakich?

J.P. Nie powiem. Ale mogę powiedzieć, że jeden to sklep z butami i torbami, który uwielbiam i dwie czy trzy marki ubraniowe, które lubię.

Jak coś się Pani spodoba, to kupuje Pani czy patrzy na cenę? Czy może cena jest nieważna?

J.P. Sky is the limit? Nie, patrzę na cenę, pewnych granic nigdy nie przekroczę. Natomiast, jeśli coś wydaje mi się drogie, ale nie kompletnie poza wszelkimi granicami dostępności, to trochę wokół tej upatrzonej rzeczy chodzę i w końcu kupuję. To nie dotyczy jednak Stanów: już kilka lat temu Amerykanie nauczyli mnie, że jeżeli tutaj coś ci się podoba, to od razu kupuj. Dlaczego? Bo w ciągu 30 dni, mając rachunek, możesz oddać wszystko bez żadnego tłumaczenia się. I to jest ogromny komfort. Nikt nie pyta, dlaczego oddaję, co mi się nie podoba, co się stało, nikt nie każe wypisywać żadnych kwitów.

Kieruje się Pani trendami w modzie?

J.P. Siłą rzeczy trendy mam w głowie, ale nie jest tak, że np. skoro jest moda na wzory etniczne, to ubiorę się w bluzkę w takie wzory, mimo iż nie podobają mi się. Lubię mieć to, co jest modne, ale nie jestem niewolnicą trendów.

Kto z osób publicznych w Polsce Pani zdaniem ubiera się najlepiej, a kto fatalnie?

J.P. Nie namówi mnie pan na taką deklarację, bo jako naczelnej "Twojego Stylu" nie wypada mi o tym mówić. Generalnie uważam, że Polki zaczynają ubierać się coraz lepiej, że coraz bardziej dbają o swój wizerunek. Myślę, że rozmaite zawody determinują strój, tzn. dziewczyny pracujące w wielkich korporacjach mają swoje dress cody, dziewczyny pracujące w bankach, dziewczyny-prawniczki, czy te z firm consultingowych - one są uczone, jak się ubierać. Myślę, że podobne szkolenia przechodzą też polscy mężczyźni, ale prawdę mówiąc oni mają dużo większy problem z ubieraniem się niż kobiety. Słusznie ktoś kiedyś powiedział, że dobrze ubranego człowieka poznasz nie po tym, co zakłada do biura czy na wieczór, tylko jak jest ubrany na wakacjach, kiedy nikt mu nie podpowiada, co założyć. Znane kobiety na świecie tak naprawdę zatrudniają stylistki nie do tego, by im doradzały, jak ubierać się na wieczór, tylko właśnie na co dzień. I to jest tak naprawdę najtrudniejsze.

Na czym polega to złe ubieranie się mężczyzn?

J.P. Mam wrażenie, że polscy mężczyźni, zwłaszcza spoza wielkich aglomeracji, zatrzymali się na sejmie pierwszej kadencji: zielone garnitury, kolorowe krawaty, kupowane hurtowo w kiosku, białe skarpety noszone do mokasynów, naszywki na mankietach, żeby było wiadomo, w co są ubrani i za ile... Nie stosujemy zasady: "lepsze jest wrogiem dobrego" czy inaczej: "mniej znaczy więcej". Przekonała się o tym kiedyś, znana z dobrego stylu Jolanta Kwaśniewska, o czym zresztą sama wspomina: na galę Wiktorów przyszła w sukience, którą później określano mianem "kaloryfera" i "gofra" - było jej zdecydowanie za dużo.

Ale są też chyba Polacy, którzy dobrze się ubierają?

J.P. Tylko proszę znów nie pytać o konkretne nazwiska, bo ich Pan nie usłyszy. Jeśli chodzi o polskich polityków, to na pewno za czasów swojej kadencji bardzo dobrze ubrany był Aleksander Kwaśniewski. Potrafił na przykład wyczuć, że do powodzian niekoniecznie jedzie się w garniturze, tylko warto założyć dżinsy i koszulkę polo. To jest styl prezydentów amerykańskich - oni potrafią znakomicie ubrać się na spotkania oficjalne, ale jeżeli zapraszają gości do siebie prywatnie, to mają swobodne ubranie, oczywiście doskonale dobrane, skrojone, uszyte z najlepszych materiałów.

Jak Pani ocenia kulturę Polaków?

J.P. Słabo. Rzadko się uśmiechamy, nie mówimy "dzień dobry", "proszę", "przepraszam", "dziękuję". Patrzymy krzywo na ludzi, zazdrościmy... Ks. prof. Tischner mówił o homo sovieticus. Niestety, gdzieś tam w nas on ciągle żyje. Dziś bylibyśmy pewnie w zupełnie innym miejscu, gdyby nie Katyń, Powstanie Warszawskie, lata komuny, które zniszczyły masę tego, co w Polakach było dobre. Boli mnie dziś na przykład to, że ludzie, którzy, wydawałoby się, mają ogromne szanse być tzw. ludźmi wysokiej kultury, dobrze wychowanymi, ludzie zamożni, kompletnie nie posiadają - jak mawiała moja babcia - inteligenckiej ogłady. Zachowują się tak, jakby nigdy nie mówiono im, jak siedzieć przy stole, do czego służy to po prawej i to po lewej, co wypada, a co nie wypada. Szkoda.

Taki nowobogacki plebs?

J.P. Trochę tak. Dzisiaj, gdy patrzę na takie zachowania, dziękuję mojej babci za to, co zrobiła w kwestii mojego wychowania. Drażniło mnie to, gdy byłam małą dziewczynką, potem byłam jej niezmiernie wdzięczna. Pamiętam, jak dręczyłam tym samym mojego syna. I dzisiaj wiem, że mam w domu dobrze wychowanego młodego człowieka, który nie ma kompleksów, nie ma zawiści i jest otwarty na świat.

Potrafi Pani powiedzieć "przepraszam" i przyznać się do błędu?

J.P. Oczywiście, że tak. I potrafię też podziękować, potrafię publicznie pochwalić, wysłać SMS-a: "napisałeś fantastyczny tekst i bardzo ci za to dziękuję". Potrafię bez wiedzy moich podwładnych przyznawać im nagrody.

Ma Pani nadrzędne życiowe zasady?

J.P. Hmm, mogę powiedzieć, czego w życiu nie znoszę: chamstwa, głupoty i nielojalności. Gdyby to odwrócić, to są to właśnie zasady, którymi się kieruję.

Uważa się Pani za osobę lubianą?

J.P. Nie myślę o tym. Są ludzie, którzy spędzają sporo czasu na czytaniu tego, co piszą o nich internauci. Ja nigdy tego nie robiłam. Pamiętam, jak odeszłam z telewizji publicznej, wyjechałam, żeby odpocząć. Moi przyjaciele zachowali wszystkie wpisy w internecie na mój temat, było tego sporo. Bardzo im podziękowałam, zaniosłam tę makulaturę do domu i wyrzuciłam. Staram się żyć uczciwie i robić swoje. Koncentruję się na tym, co mam do zrobienia, a nie na robieniu szumu wokół tego, co robię. Kompletnie nie interesuje mnie to, czy mnie lubią czy nie, co o mnie mówią. Dla mnie ważne jest moje dziecko, moja rodzina, moi najbliżsi, ich zdrowie i szczęście.

Dużą wagę przywiązuje Pani do swojego wyglądu?

J.P. Staram się wyglądać OK.

A kontroluje Pani czasami swoje zachowanie czy jest ono spontaniczne?

J.P. Na ogół zachowuję się spontanicznie. Dużo trudniej było, kiedy prowadziłam codziennie rano rozmowy z politykami. Niejednokrotnie, słuchając tego, co mówią miałam ochotę powiedzieć: "niech pan przestanie wreszcie gadać te głupoty, bo i tak wszyscy wiedzą, że pan kłamie" - wtedy rzeczywiście musiałam kontrolować swoje emocje. Na ogół jednak staram się tego nie robić. Myślę też, że z wiekiem człowiek nabiera spokoju, dystansu do rozmaitych rzeczy. W tym pomaga mi też joga.

Odreagowuje Pani stres ćwicząc?

J.P. Ćwiczę power jogę, czyli jogę dynamiczną. Zwykła jest dla mnie zbyt nudna. A tu po półtoragodzinnym treningu z moją nauczycielką głowa jest uwolniona absolutnie od wszystkiego, o niczym nie myślę - tak jestem zmęczona. To bardzo dobrze ustawia priorytety, prostuje to wszystko, co się w życiu pokręciło.

Uprawia Pani też inne sporty?

J.P. Bardzo lubię jeździć na rowerze, choć mam na to mało czasu. Ale joga wystarcza mi za wszystkie sporty. Do niedawna ćwiczyłam codziennie po półtorej godziny. W tej chwili, z powodu problemów z kręgosłupem, musiałam trochę zwolnić. Lekarze kazali mi zrezygnować, ale już wykłóciłam się, że nie ma takiej opcji.

A jak Pani najchętniej odpoczywa?

J.P. Lenię się. Żaden aktywny wypoczynek, tylko plaża, ciepłe morze, dobra książka...

Ma Pani takie swoje ulubione miejsce?

J.P. Uwielbiam Kretę. Znam ją bardzo dobrze i myślę, że śmiało mogłabym zostać tamtejszym przewodnikiem...

Największy sukces?

J.P. Mój syn. A zawodowo? Myślę, że to jeszcze przede mną.

Największa porażka?

J.P. Za dużo czasu spędziłam w telewizji publicznej. Powinnam stamtąd odejść wcześniej.

Mężczyźni?

J.P. Mężczyźni są dosyć trudnym tematem w moim życiu i takim, o którym nie rozmawiam. Ale teraz jest OK.

Dzieci - czy to sens życia?

J.P. Trudno mi powiedzieć tak jednoznacznie, ale uważam, że to na pewno ogromna wartość w życiu.

Rozmawiał: Piotr Koluch

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas