Żona umie mnie ustawić
Rzadko opowiada o swoim życiu prywatnym, dla SHOW zrobił jednak wyjątek. Aktor mówi nam, jakim jest tatą, czy potrafi łączyć obowiązki zawodowe z domowymi i jakie prezenty kupuje żonie Dorocie.
Niedawno przekroczył pan magiczną granicę: pięćdziesiątkę. Jakieś przemyślenia z tej okazji?
Mariusz Bonaszewski: - Kiepsko pamiętam. Nie widzę większej różnicy między 39 i pół a 41 i pół. W związku z tym pięćdziesiąt też właściwie nic nie znaczy. Oprócz tego, że trudno się przy takiej okazji wyzbyć poczucia, że jest się już trochę po drugiej stronie liny, jak to mówią. Życie mężczyzny trwa średnio około siedemdziesięciu kilku lat, co, licząc statystycznie, oznaczałoby, że dwie trzecie już jest za mną.
Oswoił się pan z przemijaniem?
- Są różne dni. Dobre dni, złe lata - jak to się mówi (śmiech). Któregoś dnia rano wstaję, jestem spokojny i myślę: "Nic mnie nie ruszy, mam to, co chcę, jestem w tym miejscu życia, w innym nie będę". A potem jest następny dzień i wszystko jest odwrotnie. Budzę się z lękiem, a ten lęk to rodzaj zawodu, że życie jest takie, jakie jest i kończy się w sposób tak nieunikniony...
Powiedziałby pan o sobie, że jest zgorzkniałym czy raczej doświadczonym przez życie człowiekiem?
- Absolutnie nie zgorzkniałym. Jestem człowiekiem radosnym, ale oczywiście też doświadczonym, ponieważ żyję 50 lat. Ale jeśli chciała pani zapytać, czy w tym wieku jest się już człowiekiem zapadłym, porażonym wizją śmierci albo starzeniem się, to odpowiadam, że nie. W dalszym ciągu nic takiego mnie nie przeraża, żebym był sparaliżowany umysłowo. Chociaż nie da się ukryć, że od pewnego momentu - a w moim przypadku właściwie od dzieciństwa - zawsze miałem jakieś takie przybliżanie się myślami do czegoś, co można nazwać śmiercią... Chyba intensywniejsze niż moi rówieśnicy. Może dlatego, że mój dziadek był takim miłośnikiem przyglądania się śmierci.
Na czym polegało to przyglądanie się?
- Dziadek uwielbiał prowadzić mnie na pogrzeby swoich znajomych i do kostnic, ale nie tylko. Także do takich przypadków, które nie miały nic wspólnego z pogrzebem, kiedy to pokazywał mi na przykład topielca na brzegu jeziora.
Jak dzisiaj, jako dorosły mężczyzna, wspomina pan te doświadczenia z dzieciństwa?
- Jako lekki koszmar... Bo na początku dziadek zostawiał mnie przed kostnicą, ale potem pokazywał mi rączką ze środka - chodź! Awantury w domu były straszne, gdy babcia się dowiedziała o tym, co on wyprawia. Opowiedziałem kiedyś o tym w telewizji, a później ktoś ze znajomych stwierdził, że gdzieś ukazał się artykuł, w którym napisano, że to ciąganie dziecka po kostnicach nadaje się do prokuratury. Otóż odpowiadam autorowi, że proszę bardzo, jestem do dyspozycji jak najbardziej, gorzej z dziadkiem.
- Mój dziadek miał pewien rodzaj dezynwoltury w mówieniu o śmierci. Nigdy nie obarczał mnie wizją swojego odejścia, tylko wspominał, że umrze. Urodziłem się w tym samym dniu, co on - 26 sierpnia. Kiedyś na polnej drodze do miejscowości Krzynia pod Słupskiem, przy słupach elektrycznych dziadek postawił 26 piramidek z kamieni. To był taki trochę nietypowy prezent urodzinowy.
Czy w podobny sposób rozmawia pan ze swoimi dziećmi na poważne tematy?
- Jeśli ma pani na myśli rozmowy o śmierci, to nie. Dzieci oczywiście pytają. Kiedy mówi się o tym, że istnieje coś takiego jak śmierć, natychmiast odpowiadają - ale ja nie chcę. Często po tym "ja nie chcę" nie ma już dalszego ciągu. Może to jest ucieczka, ale nie mam jeszcze języka do tego, żeby pomóc im pojąć. Nie używam języka własnego, bo mógłby wiele zagmatwać, więc na ten ciąg dalszy będą musiały jeszcze trochę zaczekać. I nigdy nie wiadomo, jak długo.
Jest pan dobrym ojcem. Ma pan jakiś własny, zdefiniowany system wychowywania dzieci?
- Nawet jeśli przyjąłem jakiś system, to nie potrafię go nazwać. Na pewno nie jest tak, że istnieje tylko jedna metoda pod tytułem "konsekwencja". Są dwie rzeczy: konsekwencja i niekonsekwencja. Czasem mamy odczucia, które zaburzają nam naturalny kontakt z dziećmi, bo powodują, że na przykład reagujemy impulsywnie, bezsensownie. Tego typu doświadczenie też jest ważne dla dziecka, które obserwuje rodzica w pewnej niekonsekwencji. Bo o konsekwencję nie pyta. O tym, że ma iść spać o danej porze, ono już wie. Ale kiedy przeczymy sobie, wtedy pyta i zaczynają się rozmowy.
- I jeśli istnieje system wychowania, to najciekawsze rzeczy są właśnie w takich pęknięciach. W tym, że coś się między nami komplikuje. Jesteśmy ludźmi żyjącymi w gnieździe, na kupie, praktycznie w jednym pomieszczeniu, na jednej kanapie. Tak naprawdę w jednym uścisku...
Udaje się panu godzić liczne obowiązki zawodowe z życiem rodzinnym?
- Nie udaje się. W tym sensie, że nie ma żadnego ideału. Popełnia się ogromną liczbę błędów albo jest masa kłopotów, które trzeba umieć rozwiązać. Ten kłopot polega na tym, że jesteśmy oboje z żoną (Dorotą Landowską, aktorką Teatru Narodowego - przyp. red.) na planie, to się przedłuża, musimy odebrać dzieci, a jesteśmy daleko od tego miejsca. Takie problemy trzeba rozwiązywać. W naszym życiu nie ma stałego schematu. Nie jestem w stanie zdefiniować, jaki mamy podział obowiązków w domu. Przyznam szczerze, że to się zmienia w ciągu dnia, w ciągu tygodnia, to się po prostu strasznie kręci...
Zagrał pan już Hamleta. Czego jeszcze pragnie pan jako aktor?
- Jest bardzo dobrze, jeżeli ma się coś takiego jak cel następny. Szczególnie w tym zawodzie. Idealna sytuacja dla aktora to taka, gdy sam reżyseruje. Czyli to, co mam w głowie na temat marzeń teatralnych, nie ma nic wspólnego z innymi ludźmi. Nie jestem aktorem, który oczekuje propozycji od reżyserów, a bardziej od samego siebie. Tego, żeby podjąć decyzję o zrobieniu ze sobą tekstu, który mi chodzi po głowie. Nie ma na to teatru i reżysera, chociaż ostatnio jedno z moich marzeń się spersonifikowało. Od pewnego czasu chodził mi po głowie Ryszard III. Kiedyś zrobiłem go w Teatrze Polskiego Radia, a potem pomyślałem, że chcę zrobić go również na scenie. I nagle zjawia się ktoś, kto mówi że chce mnie w tym obsadzić!
Prywatne marzenia też się spełniają. Spotkał pan na swojej drodze Dorotę Landowską...
- Zastanawiam się, czy byłbym w stanie funkcjonować z kimś innym. Z innym człowiekiem, który byłby w stanie znieść mnie tak niestabilnego, tak energetycznego, z napędem, który co prawda trochę się wyczerpuje, ale kiedyś rozsadzał mnie od środka i w efekcie byłem nie do ogarnięcia. A Dorota do tej pory jest w stanie rozwalić mnie jednym zdaniem, gdy się zapędzam, jednym żartem, który mnie kładzie. Jesteśmy tak kompletnie różni, a z drugiej strony tak tolerancyjni wobec własnych wad. Pewnie właśnie na tym polega siła naszego związku.
A jakie cechy charakteru ceni pan w żonie najbardziej?
- Gdybym miał teraz wymienić wszystkie po kolei, ten wywiad by się nie skończył. Bo ja co roku odkrywam w niej kolejną cechę. Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, za co ją kocham. Wiem, na czym polega to, że ona mnie rozbraja, że prostuje moje zbyt szalone zapędy, że jest niezwykle tolerancyjna wobec różnego rodzaju zachowań, że umie mnie ustawić w pewnych rolach. Te role to odpowiedzialny ojciec w pewnych fragmentach, to ktoś, kto ma na siebie wziąć budowę domu, ktoś, kto ma wymyślić nagle fantastyczne wakacje, a także ktoś, kto musi mieć również czas dla siebie, żeby pójść do garażu i "zapieprzać" 40-stronicowy monolog. Patrzę na nią i wiem, że mam możliwości bycia tym wszystkim, bo ona mi je daje. Myślę, że jest buforem bezpieczeństwa i diabeł do nas nie wchodzi tylko dlatego, że ona tam jest.
Niedawno minęła druga rocznica pana ślubu. Jak wyglądał ten jubileusz?
- Nie obchodziliśmy, bo nie pamiętaliśmy.
Ale za to lubi pan robić żonie prezenty. Co zazwyczaj pan jej kupuje?
- Kiedyś miałem obsesję kupowania ubrań, a zwłaszcza sukienek. Na ogół bezbłędnie udawało mi się trafiać w jej gust, ale w tej chwili zaczynam się gubić. Moda i gusta mojej żony zmieniają się bardzo szybko. Nie nadążam. Ale nieźle chyba radzę sobie w zapachach, bo mam dość intensywny węch. Kupuję więc dla niej perfumy.
Zdarzały się wam kryzysy w związku?
- Zdarzały się, zdarzają i zdarzać się będą. Jeśli się ludzie kochają, żyją ze sobą dosyć intensywnie... I ta intensywność jest wspaniała. To, że się ludzie między sobą napinają, to jest po prostu część uczucia i to nie jest złe ani dobre.
Bywa pan czasami zazdrosny o żonę?
- Jestem.
Nie pojawia się pan na imprezach celebryckich, a mógłby pan przecież brylować na salonach. W ten sposób buduje się również swoją wartość rynkową...
- Jeżeli jestem znany z tego, że nie bywam, to już jest bardzo dobrze. Nie chodzę na imprezy, żeby być znanym inaczej. Dzięki temu też się ma wartość rynkową.
Z drugiej strony sięga pan po role w popularnych serialach takich jak "Prawo Agaty" czy "Czas honoru". A to jest identyfikowane z szybkimi pieniędzmi zarobionymi niewielkim wysiłkiem. Dlaczego pan to robi?
- Właśnie z tego powodu, że bardzo często to są znacznie większe pieniądze niż w teatrze. W 1999 roku zagrałem główną rolę u Kutza w serialu, potem grałem w "Klasie na obcasach" i w "Na dobre i na złe". Czasami odrzucałem propozycje zagrania w serialach, bo brakowało mi czasu. Gra w jednym z nich, w takim wymiarze czasu, jaki mi kiedyś zaproponowano, wiązałaby się z odejściem z teatru.
Właśnie dołączył pan do ekipy polsatowskiego hitu "Przyjaciółki". W jakie jeszcze projekty zawodowe pan się zaangażował?
- Kręcimy drugą część kryminalnej serii "Krew z krwi" w reżyserii Jana Komasy. Kończę też zdjęcia do filmu Piotra Dumały "Ederly", w którym gram główną rolę. Obydwa filmy najprawdopodobniej będzie można oglądać jesienią. Równolegle występuję w kilku teatrach - m.in. w ramach projektu Ministerstwa Kultury "Teatr Polska". Zaczynam też zajęcia w szkole filmowej w Łodzi.
Bierze pan również udział w reklamach?
- Od pewnego czasu użyczam w reklamach swojego głosu.
A wystąpiłby pan na planie reklamy?
- Wszystko ma swoją cenę, jak to mówią.
Więc stawka jest istotna?
- I konsekwencje udziału w reklamie też. Nie mam pojęcia, jakie są stawki w reklamie, ale to oczywiste, że tego typu prace wykonuje się dla pieniędzy. Czasami strasznie zasuwam w teatrze za marne pieniądze. Bo taki mam zawód.
Dorota Czerwińska