Podróże osobiste: „Nie gnuśnieć, nie jęczeć, nie być nieszczęśliwym”. Jola Rydkodym o podróżowaniu, które nie ma limitu wiekowego
Wszystko zaczęło się od podróży po Polsce. Z mężem i dziećmi pod pachą eksplorowała miejsca w pobliżu rodzinnej Stalowej Woli, zawsze chętnie wracała w Bieszczady. Dziś ma na koncie 50 odwiedzonych krajów, a kolejne podróże już w planach. Sama określa się mianem „emerytki, która postanowiła korzystać z życia, jakby się z łańcucha urwała”. Jej doświadczeń, wśród których nie brakuje skoku ze spadochronem czy lotu balonem, mógłby pozazdrościć niejeden łowca przygód. O podróżach mniej i bardziej odległych, docenianiu każdej z nich i o tym, że otwieranie się na świat nie ma limitu wiekowego, rozmawiam z Jolą Rydkodym.
"Podróże osobiste" to autorski cykl, realizowany przez Joannę Leśniak. W swoich reporterskich opowieściach autorka zabiera nas w mniej znane zakątki Polski i Europy, w poszukiwaniu tego, co warte zobaczenia, usłyszenia, posmakowania. W jej historiach kryją się nie tylko własne doświadczenia, ale również opowieści lokalnych mieszkańców i ciekawostki, wyszukane w przewodnikach.
Szukasz miejsca na nietypowe wakacje, długi weekend lub city break? Ruszaj z nami w drogę. Tym razem rozmawiam z Jolą Rydkodym, która udowadnia, że w podróżowaniu nie ma rzeczy niemożliwych, a świat stoi otworem. Najważniejsze to spróbować i pokonać obawy, które często są wyłącznie wytworem wyobraźni.
Spis treści:
Od czego wszystko się zaczęło?
Można powiedzieć, że podróżowanie ma we krwi. Gdzie szukać początków? Jako dziesięcioletnia dziewczynka dostała książkę "Podróż na wyspę Borneo", a prezent okazał się proroczy. Być może nie od razu, ale po latach w trakcie swoich azjatyckich wojaży wreszcie miała okazję odwiedzić miejsce znane z kart książki, które ewidentnie wzywało ją od czasów dzieciństwa.
Jola Rydkodym jest emerytowaną nauczycielką, która w ruchu była właściwie od zawsze. Podkreśla, że początki jej podróżowania skupione były na Polsce. Raz, że praca w szkole nie daje dużej swobody w kontekście manewrowania dniami urlopowymi, dwa, że nie były to czasy, kiedy wyprawy lotnicze były powszechne.
- Razem z mężem i dziećmi zwiedzaliśmy Polskę, staraliśmy się co roku być w Bieszczadach, ale też odwiedzać miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Wiele zależało od tego, na co pozwalały warunki finansowe, ale w ten sposób zjeździliśmy prawie całą Polskę. Oczywiście nie twierdzę, że dosłownie w każdym miejscu postawiłam stopę, ale na pewno w każdym byłym mieście wojewódzkim. Do tej pory jedynie Zielona Góra jest dla mnie czystą kartą. Cały czas się wybieram, ale ona jest jakoś nie po drodze, choć nadal w planach.
Wyjazdy po prostu lubiliśmy. Niestety, mieszkamy daleko od gór, w których najbardziej lubię spędzać czas, ale jak się nie dało tam wyjechać, to penetrowaliśmy okolice Stalowej Woli. Ciągle gdzieś ruszaliśmy, taki niespokojny duch był w nas, że zwyczajnie musieliśmy się gdzieś szwendać. Kiedy dzieci były małe, mieliśmy różne kłopoty, ponieważ mąż chorował, więc te wyprawy nie były zbyt odległe. Najważniejsze było ruszyć po prostu. Każdy wypad obfitował w zdarzenia czy przygody, do których potem wracało się we wspomnieniach.
"Nie chcę powiedzieć, że już wszystko znam"
Osobiście uważam, że każda podróż jest cenna. Niezależnie od tego, czy to wyprawa na drugi koniec świata z przesiadkami na pięciu lotniskach, czy krótki wypad 30 kilometrów od miejsca zamieszkania. Tu z panią Jolą jesteśmy zgodne. Jej niedalekie wyprawy jakby przypadkiem zrobiły z niej lokalnego przewodnika.
- Niejednokrotnie namawiam koleżanki na spacer po okolicy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się niedawno, że mieszkańcy nie znają wcale tych rejonów, które są w promieniu nawet 15 kilometrów. Tymczasem znaleźć tu można tajemnicze zakątki. Nie chcę powiedzieć, że ja już wszystko znam, w żadnym razie. Ale jednak my się dużo szwendaliśmy. Zawsze żartowaliśmy z mężem, że ileż musimy się namęczyć, żeby móc wreszcie wypić niedzielną kawę. To był nasz rytuał - zabieraliśmy ją ze sobą na wynos, żeby wypić podczas odpoczynku, a często te wyprawy były mozolne.
Popołudniowa kawa wypita w kawiarni? Jak widać, pani Jola nawet na tę prozaiczną czynność ma własny sposób.
"Emerytka, która zerwała się z łańcucha"
Kojarzycie ten stereotyp, według którego podróże na emeryturze to najpewniej siedzenie nad basenem w kurorcie i leniwe korzystanie z dobrodziejstw all inclusive? Coś mi się zdaje, że pora uroczyście włożyć go między bajki. Pani Jola udowadnia, że podróże 60+ mogą być wypełnione ekscytującymi wyprawami w zakątki, które wcześniej wydawały się zupełnie nieosiągalne. Swoje doświadczenia dokumentuje na Instagramie jako pani_na grani oraz blogu Pani na grani vel podróże po babsku. Z humorem i werwą przedstawia się w nich jako "emerytka, która postanowiła korzystać z życia, jakby się z łańcucha zerwała".
- Moje zerwanie się z łańcucha oznacza przejście na emeryturę. Tak naprawdę chodzi o to, że teraz mam po prostu czas na wyjazdy, dzięki czemu mogłam ruszyć gdzieś dalej. Druga kwestia to, oczywiście, finanse. Kiedy dzieci były małe, bieżących wydatków było nieporównywalnie więcej. Teraz dzieci się usamodzielniły, męża, niestety, już nie mam, więc moim priorytetem stały się podróże. Nabrałam rozmachu, ponieważ jednocześnie uwierzyłam w to, że człowiek sam może wszystko ogarnąć. Wtedy nie jest tak drogo, jak np. w przypadku wycieczek z biurem podróży.
Poza tym podróżuję tak, jak lubię - na własnych zasadach. Szczerze mówiąc, nie bardzo interesuje mnie chodzenie za przewodnikiem z punktu do punktu, pędzenie i powierzchowne zaliczanie miejsc. Szczególnie, że nie jestem specjalnie wrażliwa na cuda architektury. Oczywiście uważam, że w pewnych miejscach powinno się być. Zobaczyć Paryż, Londyn czy Rzym? Jak najbardziej. Ale raczej minimalistycznie, bo przecież i tak na dłuższą metę nie będę wiedziała, pod czyim wezwaniem był ten kościół, w którym wieku został wybudowany... Natomiast wrażenia, które zostają we mnie po przejściu wąwozu, górskiego szlaku czy zdobyciu szczytu, są najcenniejsze.
Mniej więcej pięć lat temu pojechałam na swoją pierwszą dłuższą wyprawę rowerową z sakwami. No i zakochałam się w tego typu turystyce (od autorki - warto wspomnieć, że trasy rowerowe od Podkarpacia do Białegostoku nie mają dla pani Joli tajemnic). Znajduję w tym przeogromną radość i przyjemność. Mam też kajak! Wielodniowe wyprawy z nocowaniem na dziko, gdzieś na brzegu - taką włóczęgę po prostu uwielbiam i nie sądzę, by to miało się w moim życiu zmienić. Myślę, że te dwie rzeczy ze mną zostaną, nawet jeśli z jakichś przyczyn zrezygnuję z egzotycznych wypraw. Teraz korzystam ze zdrowia, energii i towarzystwa, ale te dalsze podróże nie są dla mnie bezwzględnie konieczne, abym była szczęśliwa.
W przyczepie, w namiocie, pod gołym niebem...
Swoboda - oto pierwsze słowo, które przychodzi na myśl, gdy słucha się opowieści pani Joli i ogląda internetowe relacje z podróży. Była mowa o rowerze i kajaku, nie można pominąć przyczepy kempingowej, która niewątpliwie jest dla niej mobilnym domem - niekiedy przez długie tygodnie.
- Na 25. rocznicę ślubu zafundowaliśmy sobie z mężem podróż z przyczepą z Polski przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Grecję, Albanię, Czarnogórę, Chorwację. Trwała około pięciu-sześciu tygodni. Najwięcej czasu spędziłam w przyczepie podczas wyprawy do Norwegii - siedem tygodni. Uwielbiam niesamowite możliwości, jakie daje przyczepa. W porównaniu np. do namiotu jest to duży komfort. Jest kuchnia, jest łazienka, jest centralne ogrzewanie, jest wygodne łóżko. Po prostu rewelacja.
Do Norwegii nie miałam ochoty jechać z namiotem - tam często pada, jest zimno. Poniewierka. Natomiast przyczepa kempingowa to jest luksus, a jednocześnie zupełna niezależność. Coś wspaniałego. Szczególnie w takich miejscach, jak kraje skandynawskie, gdzie stawać można wszędzie. Nie ma ograniczeń, byle tylko zachować odległość od prywatnych posesji.
W mediach społecznościowych pani Joli trafimy na zdjęcia z biwakowania pod gołym niebem czy nocowania w zatłoczonym azjatyckim pociągu, jaki wielu z nas zna z opowieści innych podróżników albo zwyczajnie - popkultury. Opowiada mi między innymi o nocowaniu w Omanie pod gwiazdami.
- Przyszło nam do głowy, że trochę wariaci jesteśmy, ale po prostu było tak duszno w namiocie i tak przyjemnie na zewnątrz... Fantastycznie było otworzyć oczy i zobaczyć wschód słońca nad morzem. Po prostu bajka. Czy miałam jakieś obawy? Widziałyśmy w pobliżu skorpiony, więc może był delikatny niepokój. Ale czy skorpion przyszedłby sam z siebie i mnie zaatakował? To się raczej nie zdarza. Raczej mówiono nam, żebyśmy uważały, zakładając buty, bo one lubią takie zakamarki.
"Nie chcę siedzieć i się bać"
Wśród reakcji na kolejne wojaże zdarza jej się słyszeć "ale pani odważna!". W żadnym razie nie uważa się jednak za bohaterkę. Zdarzają się obawy w kontekście nieprzewidzianych zdarzeń, problemów ze zdrowiem czy kłopotów technicznych w trasie. Seria bardzo niefortunnych, mówiąc delikatnie, zdarzeń miała miejsce podczas podróży do Norwegii. Niespodziewanie została wydłużona o dziewięć dni przez awarię samochodu, a cała sytuacja rozwinęła się tak nieoczekiwanie, że otarła się nawet o polski konsulat. W tym czasie do pani Joli dotarła informacja o pożarze w jej mieszkaniu oraz o tym, że syn skręcił nogę podczas podróży do Iranu. Czy to ją zniechęciło? Norwegię nadal wspomina jako jedną z piękniejszych wypraw.
- Pięć starszych pań w przyczepie kempingowej, które przejechały kawał świata, dotarły do koła podbiegunowego. Z perspektywy czasu myślę sobie, że trzeba mieć do tego specyficzny układ pod sufitem. Niewiele osób znam, które by się na to odważyły i to mnie po prostu bardzo cieszy, że jestem do tego zdolna. Natomiast niepokoje? Ja naprawdę się boję komarów, szczególnie w krajach, gdzie są one nosicielami różnych chorób. Gdy gdzieś wyruszam to mam obawy o zdrowie, pieniądze, samochód, organizację... Ale one są rzeczą naturalną i każdy je ma. Co z tym zrobić? Alternatywą jest tylko nierobienie niczego. Myślę sobie, że nie chcę tak siedzieć w miejscu i się bać. Dotychczas zresztą większość lęków się nie potwierdziła. To tylko dodaje wiatru w żagle.
Najtrudniejszy pierwszy krok
Kiedy rozmawiam z panią Jolą, dosłownie za kilka dni wyrusza na Sri Lankę, planuje również odwiedzenie Madagaskaru. Opowiada o zaliczonym skoku ze spadochronem, locie balonem, nurkowaniu. W głowie mam cały czas myśl, że takich przygód nie powstydziłby się Indiana Jones. Jednak podróż, która była w jej życiu przełomem, nie przyszła łatwo.
- Zdecydowanie Teneryfa, od której minęło już prawie 10 lat, była przełomowa, bo wcześniej podróżowałam głównie z przyczepą albo namiotem i głównie z mężem. Natomiast po jego stracie musiałam znaleźć sposób na samotne życie i podjąć próbę odnalezienia w życiu radości. Dużą rolę odegrał mój syn, który w tym czasie studiował i wyszukiwał tanie loty, podróżując po świecie. Choć bardzo mi się to podobało, sama nie mogłam się zdecydować. W końcu jednak za jego namową upolowałam bilet na Teneryfę i pozostało już tylko planowanie.
Była jedna rzecz, która najbardziej mroziła mi krew w żyłach - odprawa. Wtedy było z tym więcej zamieszania, teraz jest znacznie prościej. Pierwszy raz w życiu miałam wypożyczyć samochód przez internet i to jeszcze ze swoją mizerną znajomością angielskiego. Leciałam na Teneryfę w przekonaniu, że na pewno spotka mnie tam coś niedobrego. Okaże się, że samochodu nie ma albo, że będę musiała spłacać go do końca życia. Różne czarne scenariusze mi się jawiły. I co? Nie wydarzyło się absolutnie nic, co byłoby jakąkolwiek skazą na całej organizacji. Wszystko wyszło lepiej, niż się spodziewałam - pod każdym względem. Dostałam skrzydeł, uwierzyłam w siebie i od tego czasu każde ferie, z wyjątkiem pandemicznych, spędzałam w ciepłych krajach.
"Marzenia same się nie spełniają"
Na blogu Pani na grani vel podróże po babsku znajduję wpis o treści: "Niektórzy słysząc o moich wyczynach mówią - powinnaś to opisywać! Powinnaś dawać przykład samotnym ludziom, wdowom, które nie mają odwagi... wszystkim, którzy myślą, że jest już za późno". Czy czuje się autorytetem w dziedzinie podróżowania? Niekoniecznie. Inspiracją dla innych? To już zdecydowanie bardziej pasuje. Wielu nieznajomych odzywa się do pani Joli, wyrażając chęć wspólnej wyprawy.
Wśród swoich bliskich ma osoby, które dzięki jej doświadczeniom postanowiły otworzyć się na świat - także w tych przypadkach, kiedy układanie w domu pasjansa wydawało się jedynym słusznym sposobem spędzania czasu. Czytając i słuchając pani Joli, mam wrażenie, że jest w stanie trafić nie tylko do seniorów. Sama spotykam się z osobami, które do emerytury mają jeszcze długą drogę, a jednocześnie twierdzą, że kapitalnie byłoby podróżować, ale... brakuje motywacji, za to nie brakuje wymówek. Pojawia się słynne "zawsze coś". Czy istnieje sprawdzony sposób na przełamanie tego marazmu?
- Uważam, że nie każdy musi podróżować. Są ludzie, których to nie kręci. Jeśli jednak marzysz o podróżowaniu, człowieku, po prostu to zrób. Na pewno pierwsze koty za płoty są trudne, będzie to się wiązało ze stresem, ale czemu nie? Jeśli się o czymś marzy, trzeba do tego dążyć. Tego uczę swoje wnuki. Dla mnie podstawowa zasada w życiu brzmi "spróbuj". Dowiedz się, czy to dla ciebie. Nie można powiedzieć, że się czegoś nie lubi, że się nie da, że coś jest za trudne, jeśli się zwyczajnie nie spróbowało. Nie trzeba jeździć w pojedynkę, można z biurem podróży. Dodatkowo jest tyle rozwiązań technologicznych, które ułatwiają wiele spraw.
Nie ma co ulegać strachom, bo one są w naszych głowach, a w dużej części nie istnieją. Oczywiście, są pewne zagrożenia, których nie należy bagatelizować, ale wiele z tych rzeczy może wydarzyć się nawet, jeśli nie wyjedziemy. Utożsamiam się z myślą, że marzenia się nie spełniają, marzenia spełnia się samemu. Jednocześnie do podróży nie namawiam wszystkich, bo można z wielką pasją wypełniać swoje życie innymi aktywnościami. Chodzi o to, żeby nie gnuśnieć, nie jęczeć i nie być nieszczęśliwym.
Wiele do odkrycia
Podróże są niskobudżetowe, ale na bogato. Jak to rozumieć? Dla pani Joli jest to bogactwo zdarzeń w życiu. Podróży jest dużo, bardzo wiele się dzieje. Jest mnóstwo przygód i cudownych chwil. Aż brakuje miejsca w kalendarzu.
Gdy pytam o największe marzenie podróżnicze, trudno wskazać jedną rzecz. Nowa Zelandia, Australia ze skaczącymi kangurami, safari w Kenii czy przejechanie samochodem USA wzdłuż i wszerz. Samemu chce się od razu rzucić wszystko, spakować plecak i ruszyć w nieznane. Mimo wszystko podróżniczka broni się przed stawaniem w roli autorytetu, twierdząc, że nie każdy aspekt takiego pomysłu na życie jest łatwy, miły i przyjemny.
- To jest tylko jedna strona mojego życia. Staram się przedstawiać przede wszystkim pozytywy, ale piszę też o mniej udanych rzeczach, jak np. wspomniana awaria samochodu, która kosztowała mnie dużo nerwów i stanowiła niemały, nieplanowany wydatek. Trudno mi zaakceptować wszechobecnych w internecie domorosłych coachów i specjalistów od życia, którzy udzielają rad, jak należy postępować. Nigdy nie chciałabym, żeby z moich tekstów wynikało takie przesłanie i przekonanie, że to jedyna słuszna droga dla każdego.
Zaskakuje mnie w ostatnim czasie zainteresowanie moją osobą i moim stylem życia, ponieważ cały czas czuję się prowincjonalną nauczycielką z małego miasteczka. Nie wydaje mi się, żeby to, co robię, to było Bóg wie co. Czasami różni ludzie mówią mi, że to nie jest takie normalne. Faktycznie, całkiem normalne to nie jest, na pewno nie jestem przeciętną Kowalską, ale to wszystko jest rzeczą względną. Obracam się w towarzystwie osób, które robią rzeczy jeszcze bardziej szalone niż ja i wydaje mi się, że ja tak sobie działam zwyczajnie, skromniutko. Myślę jednak, że jeśli ktoś marzy o podróżach i miałby ze mnie brać przykład, to by mnie bardzo cieszyło.
***
Kolejny tekst w cyklu "Podróże osobiste" już za dwa tygodnie, w czwartek 9 maja.
***
O autorce:
Joanna Leśniak — Absolwentka socjologii o specjalizacji multimedia i komunikacja społeczna. Z Interią związana od 2021 roku. W zawodowej historii przez długi czas zgłębiała dynamicznie trendy związane ze stylem życia. Miłośniczka podróży, quizów i ciekawostek z najróżniejszych dziedzin, która rzadko kiedy wypuszcza z rąk aparat fotograficzny.