Raport: Polka na diecie cz.1
Dla mężczyzny, dla siebie, bo kolorowe magazyny, presja środowiska. Bo mówią, że szczupłym łatwiej o pracę. Jest sto powodów, żeby się odchudzać.
Skuteczną dietę chronimy w pamięci jak PIN do bankomatu. Odchudzanie stało się zbiorowym obowiązkiem. Gdzie jest granica, za którą zmienia się w obsesję?
Wiktoria, start: 62 kilogramy
Noc. Wiktoria, licealistka, wychodzi cicho z pokoju, zagląda do salonu. Jest. Na poręczy krzesła wisi spódnica matki. Spod piżamy wyjmuje swoją, przykłada - 10 centymetrów różnicy w biodrach. Aż tyle? Wiktoria wraca do łóżka, płacze bezdźwięcznie.
- Od podstawówki słyszałam od mamy: Weź się za siebie, nie jedz tyle ciastek, zobacz, jak wyglądają twoje koleżanki, a jak ty. W ogólniaku doszło: Jedz tak dalej, a na pewno nie znajdziesz sobie chłopaka, jaką pracę dostaniesz z taki wyglądem?!
Mama nie znosiła kompromisów: albo się jest szczupłym i wygrywa, albo otyłym i spada na dno. Sama smukła, na obcasach, w kostiumach pasujących do wizerunku pani adwokat. Ja miałam być taka sama. Czy chciałam? Nie wiem. Słuchałam jej jak wyroczni. A ona przynosiła kolorowe magazyny: Zobacz, jakie piękne kobiety. Widzisz te nogi, talię? Tłumaczyłam sobie, że robi to z miłości, chce dla mnie jak najlepiej, troszczy się o przyszłość, a przyszłość zależy od tego, w jakim rozmiarze jest moja spódnica. Uwierzyłam, że jestem za gruba.
Dziś widzę na zdjęciach, że byłam przeciętna. Ale wtedy w lustrze widziałam potwora. Okrągłe zero. Niedoskonała kopia swojej supermatki. Byłyśmy podobne z twarzy. I to koniec zbieżności. Ona umiała żyć, ja żebrałam o akceptację - jej, ojca, nauczycieli, kolegów, sprzedawczyni. Czułam, że nikt mnie nie lubi, nie spełniam oczekiwań, nie umiem być dowcipna i ładna. Jedyny ratunek widziałam w spektakularnym, totalnym schudnięciu. Żeby wszyscy zobaczyli, jaka jestem dzielna. W klasie maturalnej diety stały się moją obsesją.
Dzisiaj Wiktoria Marzec ma 25 lat. Opowiada:
- Jakoś zdałam na zarządzanie. Pierwszą sesję zawaliłam. Otwierałam książkę i nie rozumiałam nic z tego, co czytam. Nie mogłam się uczyć, bo myślałam tylko o jedzeniu lub niejedzeniu. Najpierw były diety: mórz południowych, Atkinsa, doktora Haya, "Wall Street", norweska, proteinowa. Na wariata, bez ładu i składu. Gdy kilogramów ubywało, wpadałam w euforię: jestem świetna, ja wam jeszcze pokażę! Przestój oznaczał rozpacz. Nawet malując oczy, wpadałam w paranoję. W lusterku widziałam nienaturalnie rozdęte czoło! Czy czoło może utyć?! Widać może! Byłam na granicy absurdu, znajdowałam niedoskonałość na każdym centymetrze swojego ciała.
Musi być sposób
Wiktoria wylatuje z uczelni, zaszywa się w domu, zaczyna sięgać po leki, które "pomagają" w odchudzaniu.
- Meridia, zelixa, tetralysal, po którym zaczęły wypadać mi włosy - opowiada. - Mama widziała. Tak myślę. Nie reagowała. Czasem chwaliła: "Wiki, jakoś lepiej wyglądasz. A wiesz, że Marta, córka cioci Alicji, dostała pracę hostessy w eleganckiej agencji? No, ty jeszcze musisz nad sobą popracować, ale kto wie, może kiedyś?". Postanowiłam: zostanę tą hostessą, nawet jeśli mam jeść trawę, choć wiedziałam, że to zajęcie nie dla mnie. Wpadłam na nowy pomysł: nie będę jeść w ogóle, przez tydzień - opowiada Wiktoria. Po trzech dniach głodówki robi jej się słabo w tramwaju. Wysiada i kupuje zapiekankę. Potem drugą.
- Poczułam się podle. Ale przynajmniej nie zemdlałam. W domu zrobiłam sobie kanapkę. I pomyślałam: jestem beznadziejna. Gdybym umiała cofnąć czas, nie sięgnęłabym po chleb i nóż. Nie umiałam zawracać zegara, ale mogłam przecież zrobić coś innego: zwrócić to, co zjadłam - opowiada.
Wpada jej w ręce wywiad z kobietą, która stworzyła kampanię reklamową "Dove". Zatrudniła modelki o co najmniej normalnych kształtach, w większości z widoczną nadwagą. Zrobiła to, by złamać stereotypy... Parsknęłam śmiechem. Przecież to idiotyzm. Te kobiety są brzydkie, nie mogę na nie patrzeć. Po co wmawiać ludziom, że są piękne?! Naprawdę wierzyłam, że w społeczeństwie stoisz tym wyżej, im mniej ważysz. Zaczęłam nosić szare ubrania. Póki nie schudnę, chciałam stać się przezroczysta. Widok chłopaka idącego za rękę z "puszystą" budził moje obrzydzenie. Chyba przestawałam wierzyć w miłość.
Co się liczy
Adama spotkała w dniu swoich urodzin. Mama kupiła jej w prezencie książkę z tablicami kalorii. Od uroczystego obiadu Wiktoria wykręciła się bajeczką o spotkaniu z przyjaciółką. Bzdura, nie miała przyjaciół.
- Adam podszedł do mnie na Nowym Świecie, chciał tylko poprosić o wypełnienie ankiety, a ja się przestraszyłam. Bałam się ludzi. On przepraszał, ja się uśmiechnęłam i jakoś od słowa do słowa, z oporami umówiliśmy się do kina. Wybroniłam się przed kolacją raz, drugi, za trzecim musiałam się poddać. Adam był zdziwiony, że jem jak ptak. Ja wzrokiem szukałam toalety, marzyłam, żeby zwrócić sałatkę - opowiada.
Wiktoria dziś nad gazetą. Bez emocji ogląda zdjęcia. Kolorowych pism od mamy zostało jej niewiele. Najpierw wycinała z nich fotografie i wieszała nad biurkiem. To był wzór, ideał, mapa do celu. Potem się zbuntowała, zerwała zdjęcia, wyrzuciła magazyny. Znajoma psycholożka powiedziała: dobry objaw, może to jeszcze nie choroba. Choroba? Wiktoria czyta o bulimii. Objawy się zgadzają. Wczoraj schowała w szafie miseczkę z galaretką podsuniętą przez mamę. Dochodzi do granicy?
Matka jest na nią zła. Dlaczego Wiktoria nie ma ambicji, dlaczego nie zda na inne studia, dlaczego wciąż jest niezadowolona z życia.
- Ambicje? Tylko jedna: dobrze wyglądać. Mama zapytała mnie kiedyś o autorytety, miałyśmy poważną rozmowę po śmierci papieża. Wtedy dotarło do mnie, że jakiekolwiek piękno wewnętrzne, rozum, inteligencja przestały się dla mnie liczyć. Nie miałam autorytetów. Kiedyś byłam najlepszą uczennicą, teraz zajmowały mnie osoby pokroju Paris Hilton. Trochę to mną wstrząsnęło. Ale nie na tyle, żeby zjeść spokojnie kanapkę z pomidorem.
Cienka czerwona linia
Dzwonek telefonu budzi cały dom o pierwszej w nocy. Odbiera mama Wiktorii. Ma dziwny głos, zadaje pytania: kiedy? Jak ona się czuje?
- Marta, ta sama piękna hostessa, dostała zapaści, wylądowała na OIOM-ie. Była bulimiczką. Kiedy ja się nią stawałam, ona o mało nie straciła życia. To było jak nagłe uderzenie pioruna. W jednej chwili zrozumiałam, co ja właściwie robię. I w imię czego? Adam kręcił głową z niedowierzaniem, kiedy tłumaczyłam: Słuchaj, ja naprawdę muszę się odchudzać, bo jestem za tęga. Pytał: "Ty, taka superdziewczyna?". Podejrzewałam, że kpi ze mnie - Wiktoria pokazuje zdjęcia za ślubu.
- Teraz widzę, że faktycznie nie musiałam tak wariować. Przecież sukienka leży zupełnie dobrze. Miałam w głowie bałagan. Dałam się wkręcić. Mamie, wszystkim tym kobietom, które patrzyły z reklam, jakby chciały mi przekazać: staraj się bardziej, jeszcze daleko ci do ideału - mówi.
- Nie czułam, kiedy przekroczyłam niewidzialną granicę, a za nią norma staje się chora. Na szczęście dziś jestem wolna. Odzyskałam poczucie smaku, cieszą mnie wyjścia do restauracji, sama dużo gotuję - opowiada. Wyprowadziła się z Warszawy, zaocznie studiuje psychologię, ma salon kosmetyczny w małym mieście na Podlasiu.
- Moje klientki to czasem bardzo młode dziewczyny. Diety są ich tematem dyżurnym. Znają ich mnóstwo. I wciąż czytają o jakichś nowych superśrodkach, niby-lekarstwach na otyłość. Presja jest wielka - mówi Wiktoria i dodaje poważnie:
- Myślę, że diety mają sens, jeżeli wynikają z przekonania: chcę lepiej się czuć, bardziej siebie lubić. Tymczasem ja starałam się schudnąć dla innych. Dla wielkiego jury, które miało ocenić, czy po przemianie będę lepsza. Udało mi się jeszcze zawrócić z niebezpiecznej drogi. Teraz jest dobrze - dodaje. Nie ma figury modelki. Duży biust, dość szerokie biodra. Ale jest szczęśliwa.
- Adam, mój mąż, przekonał mnie: jesteś wartościowa i piękna, dzięki niemu nie zwariowałam. Chociaż może ktoś uzna za szaleństwo, że nie znienawidziłam odchudzania do końca. Od tygodnia jestem na diecie tysiąca kalorii. Chcę błysnąć, za dwa tygodnie obchodzimy drugą rocznicę ślubu. Mamy na nią nie zaprosiłam.
Agnieszka Litorowicz-Siegert