Tato, to przez ciebie nienawidzę mężczyzn!
Uśmiecha się przepraszająco, przysłaniając usta dłonią z obgryzionymi paznokciami. Nawet gdy opowiada historie, przy których ktoś inny wybuchnąłby płaczem. Jakby własne uczucia wydawały się jej błahe, niegodne, niepotrzebne...
- Sorry, że zawracam ci głowę, ale potrzebuję kogoś, kto mógłby mnie wysłuchać. Terapeuta dał mi zadanie domowe: zrobić album ze zdjęciami i opowiedzieć komuś o uczuciach, jakie wyzwalają we mnie fotografie z różnych etapów życia. Na stole przykrytym szydełkowym, białym obrusem lądują dwa pudełka po butach. W nich fotografie. Niektóre pocięte, porwane, pomazane. Będziemy je wklejać do klasera, na którym Anka napisała czarnym flamastrem: "Album dziewczynki, która nienawidzi mężczyzn. Na czele z własnym ojcem".
Mężczyzna? Kłamca, potwór
- To moje pierwsze urodziny - Anka wygrzebuje spod sterty zdjęć fotografię pulchnej dziewczynki z trzema kokardami we włosach. - Babcia mnie tak uczesała. Matka mojej matki. Pierwszą świeczkę w swoim życiu zdmuchnęłam w feministycznym towarzystwie. Tylko ja, matka, babka. Dziadek odszedł, kiedy mama była mała. Mój własny, szanowny tatuś ulotnił się, kiedy miałam pół roku. Mama wróciła wcześniej z wyjazdu służbowego (jest tłumaczem) i zastała go z koleżanką z pracy. W sytuacji jednoznaczej. - Miał czelność tłumaczyć, że poprosił ją tylko o nasmarowanie pleców. "Kochanie, wiesz, że kiedy bolą mnie korzonki nie jestem w stanie pracować" - płakał, krętacz jeden. O okolicznościach ich rozstania usłyszałam wiele lat później od matki. "Mężczyźni to kłamcy. Uważaj na nich" - tłumaczyła.
Potem mówiła mi o tym przy każdej okazji: kiedy wychodziłam na pierwszą w życiu dyskotekę, wyjeżdżałam na wycieczkę szkolną do Krakowa, otwierałam list od kolegi z obozu harcerskiego. "Zniszczą cię, wykorzystają, porzucą - celowała we mnie zżółkniętym od papierosów palcem. - To potwory. Jedyny sposób na to, żeby być szczęśliwym, to nigdy się w nikim nie zakochać". Na zdjęciu z trzema kokardami nie jestem tego jeszcze świadoma.
O, to moja ulubiona fotografia z przedszkola. Siedzę na kolanach świętego Mikołaja. Oburącz, jakbym bała się, że ktoś mi ją zabierze, trzymam paczuszkę owiniętą w srebrny papier. Wszystkie dzieci fotografowały się z tym samym, tajemniczym zawiniątkiem. Zerwałam sreberko, rozprułam pudełko. W środku nie było nic.
"Święty Mikołaj to oszukaniec" - tłumaczyłam koleżankom ze starszaków. Kiedy doniosły wychowawczyni, musiałam stać za karę w kącie. Bystra siedmiolatka, jaką byłam, odebrała to jako czytelny sygnał: lepiej wiedzieć swoje, ale z nikim się tym nie dzielić. Dlatego kiedy na lekcjach w podstawówce nauczycielka kazała nam rysować tatę, nabazgroliłam wąsatą postać z teczką. Wolałam to, niż tłumaczyć, że po rozwodzie matka zabroniła ojcu kontaktów ze mną. "Owszem, przyszedł raz, w terminie ustalonym przed sąd - opowiadała mi, tuż przed 15. urodzinami. - Nie wpuściłam go. I nigdy więcej się nie pojawił. Widać nie zależało mu na tobie. Nigdy nie był szczególnie zachwycony twoim pojawieniem się na świecie. Wiesz, co powiedział, kiedy położna stwierdziła, że jesteś do niego podobna jak dwie krople wody? - Oj, to musi być bardzo brzydka. To jego słowa".
Niusia, nie maż się
Fotografie z dzieciństwa przykleję na pierwszych pięciu stronach. To mój popękany fundament. Krucha podstawa dorosłości. Znajomi wspominają dzieciństwo jako sielankę. Mnie kojarzy się ze strachem, poczuciem winy. Bałam się, że skoro nie mam ojca, prędzej czy później w moim życiu zabraknie matki, że i ona mnie porzuci. "Nusia, zaharowuję się, żeby na wszystko było nas stać - tłumaczyła, kiedy po ciężkim dniu pracy, brała do domu dodatkowe tłumaczenia. - Nie maż się - podnosiła głos, kiedy prosiłam, żeby zostawiała mi na noc zapaloną lampkę. Życie bywa gorszym koszmarem niż ciemność. Przywyknij do strachu i samotności. Tylko one są w życiu pewne".
I tak mnie zostawisz
Poznajesz tę otyłą dziewczynę w rozciągniętym, czarnym swetrze i traperkach? To ja! Mam 16 lat. Chodzę do liceum plastycznego w Nałęczowie pod Lublinem. Mieszkam w internacie, do domu przyjeżdżam raz w miesiącu. Nie akceptuję siebie. Nadwagę tuszuję rozciągniętymi swetrami, pryszcze przykrywam grzywką. Moim idolem jest Grzegorz Ciechowski z Republiki. Setki razy puszczam jego Białą flagę: "Gdzie oni są, ci wszyscy moi przyjaciele... Zabrakło ich, zabrakło ich...". Czuję się jak śmieć: nieatrakcyjna, zakompleksiona.
"Ojciec miał rację. Jestem paskudna" - tłumaczę sobie brak powodzenia u chłopaków. Wystarcza porównanie z koleżankami z internatu. Najbardziej lubiane i najładniejsze mają chłopców. Odchudzam się, jem tylko otręby, piję hektolitry wody. "Jesteś idiotką, Nusia. Jak każda suczka chcesz się przypodobać psom." - słyszę od matki, kiedy po paru miesiącach głodówki mdleję na zajęciach.
W trzeciej klasie liceum, na szkolnych andrzejkach, poznaję Zbyszka, chłopaka z liceum lotniczego w Dęblinie. Umawiamy się, ale pomna nauk matki jestem ostrożna, nie ufam mu. Śmieję się, kiedy mówi, że mu się podobam, kiedy zapewnia o swojej miłości. Tracę z nim dziewictwo, ale jestem przekonana, że za moment mnie porzuci. Po kilku miesiącach prowokuję rozstanie. Oskarżam go o zdradę. Nie wierzę, kiedy mówi, że nigdy nawet o tym nie pomyślał. "I tak kiedyś mnie zostawisz. Wolę to zrobić pierwsza" - tłumaczę mu. Nie pamiętam, ile razy powtarzałam to potem mężczyznom...
Ich zdumienie tłumaczyłam sobie perfidnym podstępem. Przecież byli podstępni. Dopominali się, żebym mówiła, że ich kocham, że tęsknię, ale tak naprawdę czyhali na moją chwilę słabości. Wtedy byłabym łatwym celem. W każdym szukałam tego drania - mojego ojca. Karałam ich za to, że mnie zostawił.
Kobiecość to przekleństwo
Widzisz te zdjęcia? Jak myślisz, czyje twarze są zamazane korektorem? Czyje sylwetki wycięte nożyczkami do paznokci? Te strony poświęcę wielkim nieobecnym: moim kochankom. I Panu Wielkie Zero, czyli mojemu mężowi. Małżeństwo z Markiem było impulsem. Nie kochałam go, podobnie jak nie kochałam żadnego ze swoich partnerów. Pobraliśmy się pod koniec studiów. Na jakiejś ciągnącej się do świtu imprezie Marek mi się oświadczył, a ja... zgodziłam się. Rano, niezbyt trzeźwi, poszliśmy złożyć papiery do urzędu. Nie pamiętam nawet imion naszych świadków... Nikt nie robił nam zdjęć, nikt nie wręczał goździków. Ten ślub był moją drwiną z sakramentu małżeństwa, z nierozerwalnego związku łączącego dwoje ludzi. Zażartowałam z miłości i znowu poczułam się jak dziewczynka, która demaskuje świętego Mikołaja...
Matka, już wtedy ciężko chora, nie dowiedziała się nigdy o moim małżeństwie. Zmarła na raka jajnika kilka dni potem. "Kobiecość to przekleństwo, śmierć" - wyszeptała podczas naszego ostatniego spotkania. Jej słowa do dziś dźwięczą mi w uszach. Przypominam je sobie zawsze, kiedy wydaje mi się, że jestem szczęśliwa...
Moje małżeństwo z Markiem, tak nieszczęśliwie splecione ze śmiercią matki, od początku było skazane na fiasko. Nawet nie próbowałam się starać. Po co? Przecież i tak by się rozpadło, wcześniej niż później. Pan Wielkie Zero okazał się godny swojego miana. Kiedy poprosiłam o rozwód, zażyczył sobie podziału majątku. Po mamie zostało mi 150-metrowe mieszkanie. Chciałam jak najszybciej zakończyć ten związek, sprzedałam je, podzieliłam pieniądze. Wystarczyło mi zaledwie na kawalerkę. Dopiero po wszystkim dowiedziałam się, że nic mu się ode mnie nie należało.
Grzeczna, na psychotropach
Widzisz to zdjęcie? Mam na nim 27 lat. Wyglądam znacznie starzej. Zajadam żałobę po matce i stres związany z rozwodem. Po powrocie do pustego mieszkania piję. Najpierw kieliszek wina, żeby móc zasnąć. Potem dwa, trzy kieliszki. Wreszcie pół butelki. Ale nawet wstawiona, nie przestaję się bać. Zapalam wszystkie światła w mieszkaniu, puszczam muzykę na ful. Boję się. Dopóki żyła matka, wiedziałam, że jest ktoś, do kogo należę. Byłam córką. Porzuconą przez ojca, wychowywaną samotnie przez matkę. Teraz moja tożsamość rozmyła się, zamazała. Jestem niczyja, nikomu niepotrzebna. Niechciana, osierocona.
Samotność, do której przygotowywała mnie matka, okazała się nie do zniesienia. Połykam tabletki nasenne. Całą garść. Nie chcę się obudzić. Po co?
Ratuje mnie babka. Wpada następnego dnia z wizytą. Ma swoje klucze. Dzwoni po pogotowie. Najpierw trafiam na płukanie żołądka, potem do szpitala psychiatrycznego. Próba S. - tak nazywa się powód mojego pobytu. Niestety, nie mam zdjęć z tamtego okresu. Spodobałabym ci się. Na psychotropach byłam taka pokorna, grzeczna, pogodzona z losem... To wtedy zaczęłam palić. Razem z innymi wariatami siedzę godzinami w palarni, ględząc o tym, co to zrobię po wyjściu na wolność. "Znajdę świetną pracę, zacznę zarabiać, będę podróżować po świecie. Nie będę cierpieć" - wyliczam, zapalając kolejnego papierosa. Moje pożółkłe od nikotyny palce coraz bardziej przypominają dłonie matki. W moim wieku miała córkę. Ja nie chcę mieć dziecka. Nie rozumiem, po co miałabym rodzić, nie wiem, na czym polega miłość do innego człowieka. I wtedy, po raz pierwszy w życiu, pojawia się mój ojciec.
Obcy facet w mokasynach
Przyjeżdża do mnie do szpitala. Obcy facet w białych mokasynach z frędzlami, z pedantycznie przystrzyżoną bródką, niebieskimi, świdrującymi oczkami. Od lat mieszka w Niemczech, jest przejazdem w Polsce, dowiedział się od babki, że mam kłopoty. Kiedy wydobrzeję, chciałby zaprosić mnie do siebie. Mogłabym poznać swoje przyrodnie rodzeństwo, 15-letnią siostrę i 10-letniego brata. Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona! Ten obcy facet jest ostatnią osobą, od której chcę litości, pomocy.
Zniszczył życie moje, mojej matki i teraz chce to wszystko naprawić pomarańczami, sokiem w kartonie i zaproszeniem do Niemiec?! Jak śmie pokazywać mi zdjęcie swoich dzieci: długowłosej nastolatki i pucołowatego chłopczyka?! Pewnie uczestniczy w ich małych ceremoniach: rozpoczęciu roku szkolnego, pierwszym publicznym występie na akademii szkolnej, pierwszej komunii, mówi im, że są piękni, mądrzy. Córeczka i synek tatusia... Dlaczego mnie odebrał te bezcenne drobiazgi dzieciństwa? Zamiast ojcem, był dla mnie zombie, straszydłem, którego się bałam i przed którym uciekałam przez całe życie.
Nie pamiętam, czy wykrzyczałam mu te słowa, czy pozostały w mojej głowie. Ale nigdy więcej go nie zobaczyłam. Zdjęcie jego dzieci zniszczyłam. I poprzysięgłam sobie: na złość ojcu odnajdę równowagę życiową. Z nienawiści do niego będę żyć. Z nienawiści do niego przed miesiącem zaczęłam terapię. Nie rozumiem i boję się mężczyzn, ale chcę nauczyć się ich akceptować. Więc na ostatniej stronie tego albumu przyklejam fotografię reklamową, wyciętą z kolorowego magazynu. Mam nadzieję, że dzięki terapii zrozumiem, że mężczyzna nie jest tylko dodatkiem do reklam żyletek i płynu do golenia. I że zacznę akceptować samą siebie.
Elżbieta Turlej